Coś tak normalnego i uznanego w środowisku medycznym, jak uzgodnienie płci, jest przedstawiane przez amerykańskich Republikanów jako niebezpieczne „eksperymenty” na dzieciach
6 kwietnia zdominowana przez Republikanów legislatura stanowa Arkansas przyjęła Ustawę HB 1570, która de facto zakazuje jakiegokolwiek uzgadniania płci dla osób poniżej 18. roku życia – bez względu na rekomendacje lekarzy i zgodę rodziców, nawet w przypadku już trwającej terapii hormonalnej. Ustawę skrytykowały nie tylko organizacje LGBT, ale też lekarze, np. stowarzyszenia pediatrów.
Gubernator Asa Hutchinson wprawdzie ustawę zawetował, ale legislatura ogromną większością veto odrzuciła. Hutchinson to żaden liberał, wręcz przeciwnie – jest zagorzałym Republikaninem, popiera całkowity zakaz aborcji.
Ledwie miesiąc wcześniej podpisał ustawę pozwalającą lekarzom powołać się na klauzulę sumienia i odmówić leczenia osobom LGBT, a także ustawę zakazującą transpłciowym dziewczynkom udziału w żeńskich sportach.
Dlaczego zatem sprzeciwił się akurat HB 1570? W rozmowie z „New York Timesem” przyznał, że „jednym z największym problemów współczesnych wojen kulturowych” jest to, że „[my, Republikanie] próbujemy adresować lęki przed czymś, co nie istnieje w rzeczywistości”, a rzeczoną ustawę uznał za przesadną ingerencję w prywatność obywateli, która w dłuższej perspektywie zaszkodzi wizerunkowi partii.
Trudno do końca zrozumieć logikę, jaką kierował się Hutchinson – z jednej strony rzekomo broni obywateli przed nadmierną ingerencją władz i krytykuje zajmowanie się nieistniejącymi problemami, z drugiej sam poparł restrykcyjne ustawy dyskryminujące osoby LGBT, mimo że w całym Arkansas nie ma ani jednego przypadku, by transpłciowa dziewczynka chciała uczestniczyć w profesjonalnych sportach żeńskich.
Jego decyzja nikogo też nie ucieszyła – lewica wciąż uważa go za radykała, za to prawica odsądziła go od czci i wiary: odezwał się sam Donald Trump, który nazwał Hutchinsona „fałszywym Republikaninem” i wywróżył mu rychły koniec kariery.
W sytuacji, gdy kraj mierzy się z pandemią i ciężką sytuacją gospodarczą, kiedy podstawowym problemem dla większośći Amerykanów jest brak pracy i sytuacja zdrowotna, tematem, który najbardziej interesuje Republikanów są prawa osób transpłciowych. W legislaturach stanowych całego kraju czeka kilkanaście projektów podobnych ustaw, noszących nazwę Save Adolescents from Experimentation Act, „Ocalmy młodocianych przed eksperymentami”.
Coś tak normalnego i uznanego w środowisku medycznym, jak uzgodnienie płci, jest przedstawiane przez Republikanów jako niebezpieczne „eksperymenty” na dzieciach.
W trakcie senackich przesłuchań doktor Rachel Levine, pierwszej w historii transpłciowej nominatki na stanowisko ministerialne, ultrakonserwatywny senator Rand Paul (skądinąd lekarz) perorował o „okaleczeniu genitaliów”, zrównując uzgodnienie płci z okrutną praktyką stosowaną w niektórych krajach afrykańskich. Skąd nagle takie zainteresowanie Republikanów tym tematem?
Nie jest to nowa strategia. Już od kilku dziesięcioleci amerykańska prawica znajduje sobie jakąś mniejszościową, marginalizowaną grupę społeczną (Afroamerykanów, muzułmanów, gejów), demonizuje ją, rozpętuje panikę moralną, a siebie obsadza w roli jedynych obrońców „wartości”.
Za rządów Obamy (któremu co bardziej ekstremalni prawicowcy zarzucali przecież, że tak naprawdę urodził się w Kenii i jest ukrytym muzułmaninem) Republikanie straszyli rychłym nadejściem szariatu i na poziomie stanów domagali się zakazów stosowania islamskiego prawa religijnego w sądach, choć zakaz taki (dotyczący wszystkich praw religijnych w ogóle) znajduje się już w Pierwszej poprawce do Konstytucji.
Co znamienne, od złapania króliczka ważniejsze było gonienie go – sama debata o prawach, a nie ich uchwalanie. Ostatecznie ustawy takie weszły w życie jedynie w paru stanach, między innymi w Arkansas, gdzie muzułmanie stanowią około 2 procent ludności). Projekty tamtych ustaw były zawsze do siebie bardzo podobne, większość pochodziła z jednego prawicowego think-tanku, specjalizującego się w walce z muzułmańskim zagrożeniem (co można porównać np. do znanego z naszego podwórka Ordo Iuris i jego „Samorządowej Karty Praw Rodzin”).
Dziś jest podobnie – akcja przeciw osobom transpłciowym jest skoordynowana, projekty ustaw jednakowe, a zagrożenie wymyślone i sztucznie podsycane.
Celem jest rozpętanie kolejnego rozdziału wojen kulturowych, które w latach 80. i 90. elektryzowały Amerykę. Chodzi o odwrócenie uwagi wyborców od popularnych działań Demokratów, obsadzenie ich w roli lewicowych radykałów niszczących „Amerykę jaką znamy i kochamy”.
O pobudzenie republikańskiej bazy, która chętniej sięga do kieszeni i wpłaca datki na partię deklarującą obronę tradycyjnych wartości, kiedy jest oburzona i święcie przekonana o istnieniu realnego zagrożenia.
Na przełomie XX i XXI wieku głównym celem Republikanów byli geje i lesbijki – najpierw kwestia służba osób nieheteroseksualnych w wojsku. Zgoda na to, jak przekonywali, oznaczać miała koniec amerykańskiej armii i niechybny upadek Stanów Zjednoczonych. W 1994 roku (z pomocą wielu Demokratów, dodajmy) przyjęto zasadę „nie pytaj, nie mów”, która pozwalała osobom LGB służyć w wojsku, pod warunkiem, że się w żaden sposób nie ujawnią – szacuje się, że do czasu zniesienia tego przepisu, w 2010 roku, z amerykańskich sił zbrojnych odeszło 14 tysięcy oficerów.
Następnym tematem były małżeństwa jednopłciowe: republikańscy politycy robili wszystko, żeby ich zakazać: urządzali (i niekiedy wygrywali) referenda stanowe, wprowadzali poprawki do stanowych ustaw zasadniczych, choć – mimo licznych prób – nigdy nie udało im się przeforsować stosownej poprawki do Konstytucji. Stosowali argumenty, które znamy z Polski: od religijnych, że małżeństwa osób tej samej płci są sprzeczne z nauką niektórych kościołów (choć przecież stanowczo sprzeciwiali się stosowaniu prawa religijnego w amerykańskim prawodawstwie), po straszenie pedofilią, kłamstwa i zwykłe obelgi.
Wyrok Sądu Najwyższego z 2015 roku w sprawie Obergefell kontra Hodges, ustanawiający równość małżeńską w całym kraju, de facto zakończył spór w tej sprawie: choć w swym oficjalnym programie Partia Republikańska wciąż sprzeciwia się małżeństwom osób tej samej płci, to nie mówi o tym zbyt głośno, świadoma, że
zdecydowana większość Amerykanów (według różnych badań 67-70 proc.) popiera równość małżeńską. Potrzebny był nowy cel – grupa mniejsza, słabsza, mniej znana: osoby transpłciowe.
Po raz pierwszy znalazły się na celowniku już kilka lat temu, kiedy w podobnych okolicznościach tematem numer jeden dla Republikanów stały się nagle łazienki – na poziomie stanowym proponowali „ustawy łazienkowe”, zakazujące osobom transpłciowym korzystanie z toalet przeznaczonych dla płci, z którą się identyfikują. Jedynym akceptowalnym wyznacznikiem miał być akt urodzenia.
Wszystko to odbywało się pod szczytnym, lecz bałamutnym hasłem „bezpieczeństwa dzieci” – konserwatyści snuli dramatyczne wizje, w których gwałciciele i zboczeńcy mieli wchodzić bezkarnie do łazienek dla dziewcząt tłumacząc się tym, że „identyfikują się jako kobieta”.
Badania pokazywały, że w stanach i miastach, gdzie obowiązują przepisy niedyskryminujące osób trans, nie dochodzi do tego, czym straszą konserwatyści, za to forsowane przez nich zakazy narażają na niebezpieczeństwo osoby transpłciowe, ale w logice wojen kulturowych argumenty specjalistów nie mają znaczenia.
Szczególny rozgłos zyskała wtedy bardzo restrykcyjna „ustawa łazienkowa” w Karolinie Północnej z marca 2016 roku – pod wpływem powszechnej krytyki NBA i NCAA (Narodowe Stowarzyszenie Sportów Akademickich) przeniosły swoje rozgrywki gdzie indziej, Bruce Springsteen odwołał koncert, wielkie firmy zaczęły grozić wycofaniem się ze stanu, ruszyła seria pozwów. Karolinie Północnej groziły realne straty wizerunkowe i finansowe. Zbliżały się jednak wybory (nie tylko prezydenckie, ale i gubernatorskie) więc Republikanie liczyli na to, że uda im się wyborców wystraszyć i zmobilizować. Krytyka, jaka spadła na stanowe władze, sprawiła jednak, że republikański gubernator wybory przegrał, a ustawę ostatecznie zniesiono. Kto wie, czy gubernator Hutchinson wetując dziś HB 1570 nie kierował się po prostu obawą przed ekonomicznymi skutkami dla swojego stanu.
Dlaczego Republikanie z taką determinacją prą dziś do przepychania ustaw, które nawet zdaniem części konserwatystów nie są potrzebne? Ustaw, które dotyczą bardzo wąskiego wycinka populacji, nikomu nie pomagają, za to niektórym jednoznacznie szkodzą – istnieje bowiem wyraźny związek między brakiem dostępu do terapii hormonalnej, a wskaźnikiem samobójstw wśród transpłciowej młodzieży.
Otóż Partia Republikańska znajduje się w stanie wojny domowej między zwolennikami Donalda Trumpa a starym establishmentem spod znaku lidera partii w Senacie, Mitcha McConnella. Partia nie ma spójnego programu ekonomicznego, oscyluje między neoliberalną ortodoksją a Trumpowym populizmem. Co więcej, przeważająca większość Amerykanów – także wyborców republikańskich – popiera propozycje legislacyjne administracji Bidena, tzn. American Rescue Plan do zwalczania skutków pandemii czy American Jobs Act, projekt ogromnych inwestycji w infrastrukturę. Sprawy kulturowe mogą być (choć nie muszą) jedyną sferą, która zdoła połączyć podzielonych Republikanów.
Paradoks (choć nieszczególnie zaskakujący) polega na tym, że Partia Republikańska – nominalnie oddana wolności osobistej, sprzeciwiająca się ingerencji rządu w prywatne sprawy obywateli – teraz z całych sił walczy o to, by móc dyktować młodym transpłciowym Amerykanom, jak mają żyć. Chce mieć głos decydujący w sprawach najbardziej prywatnych, które powinny być ustalane przez osoby zainteresowane, ich rodziców i lekarzy.
Jeden ze złożonych przez Republikanów projektów zakłada wręcz wymóg badania genitaliów młodych sportowców przed rozpoczęciem zawodów sportowych (sic!), choć równocześnie chodzi rzekomo o ochronę intymności i prywatności dzieci.
Sygnał do ataku dał Donald Trump w trakcie CPAC, dorocznego zjazdu konserwatystów pod koniec lutego. Część swojego wystąpienia – pierwszego od czasu opuszczenia Białego Domu – poświęcił właśnie atakowi na osoby transpłciowe. Zapowiadał, że Amerykę czeka „koniec sportów kobiecych”, bo kobiety i dziewczynki „będą musiały rywalizować z biologicznymi mężczyznami”.
Narracja o mężczyznach/chłopcach, którzy mają „deklarować się jako kobiety” tylko po to, żeby występować w żeńskich sportach i łatwiej wygrywać jest w tej wojnie fundamentalna. Oczywiście, że kwestia biologicznych różnic między cispłciowymi, a transpłciowymi kobietami istnieje, nie negują tego ani lekarze, ani organizacje LGBT. Istnieją jednak odpowiednie procedury, stosowane na przykład przez Narodowe Stowarzyszenie Sportów Akademickich: osoby w tranzycji muszą przez rok brać blokery testosteronu zanim mogą rywalizować z innymi dziewczynami.
Czy to zawsze działa i rozwiązuje problem? Zapewne nie, jak z upodobaniem przypominają Fox News i inne prawicowe media, które triumfalnie nagłaśniają każdy (rzadki) przypadek jakiegoś sukcesu sportowego osoby transpłciowej.
Jednak pomysł, że ktoś będzie przechodził przez proces tak kosztowny emocjonalnie, narażał się na ostracyzm i dyskryminację (także z powodu ustaw forsowanych przez tych samych Republikanów!), bo chce nieuczciwie zdobyć złoty medal w biegu przez płotki, jest absurdalny
– i nie znajduje potwierdzenia w faktach. Sytuacji „zmiany płci dla lepszych wyników w sporcie” po prostu nie ma, co nie przeszkadza Republikanom – zgodnie z logiką wojen kulturowych – czynić z tej sprawy iście apokaliptyczne zagrożenie.
Geje, lesbijki i osoby biseksualne (którymi straszy się co najmniej od lat 80. XX wieku) stanowią w Stanach Zjednoczonych jakieś 5 procent ludności. Muzułmanie (którymi straszono na początku XXI wieku) około 1 procenta. Osób transpłciowych jest niewiele ponad 0,5 procenta – około 1,4 miliona – a sprawa sportów jest niszowa nawet w obrębie tej grupy. W całym Arkansas nie ma ani jednego takiego przypadku.
W Dakocie Południowej, która też przyjęła ustawę na ten temat, najwyżej kilka. Republikanie walczą z wymyślonym zagrożeniem, doskonale zdając sobie jednak sprawę, co robią. Swój sprzeciw ubierają w szczytne hasła: „ochrony dzieci”, „uczciwości w sporcie”, ale zdradza ich język: republikańscy politycy nie kryją się z transfobią i homofobią, powtarzają nienawistne teksty o „obrzydliwości”, „przebierankach”, żenujące wice o „identyfikowaniu się jako zwierzę”, i inne prawicowe kpiny z transpłciowości. Znamy je z Polski. Choć Trump i protrumpowe skrzydło Republikanów – jak np. wspierająca QAnon ultraprawicowa kongresmenka z Georgii Marjorie Taylor Greene – bezpardonowo atakują osoby transpłciowe, rację mają raczej establishmentowi politycy partii, jak wspominany Asa Hutchinson, uważający, że ataki te raczej im zaszkodzą. Dlaczego?
Z decyzją prezydenta Joego Bidena, który przywrócił osobom transpłciowym odebrane im Trumpa prawo służby w wojsku, zgadza się dwie trzecie badanych. Większość Amerykanów popiera też ochronę osób LGBT przed dyskryminacją – rozporządzenie wykonawcze w tej sprawie Biden podpisał już pierwszego dnia urzędowania.
W lutym Izba Reprezentantów przyjęła Equality Act, ustawę o równości, która ma zmienić jeden z fundamentalnych aktów prawnych XX-wiecznych Stanów Zjednoczonych: Ustawę o prawach obywatelskich z 1964 roku, która skończyła z segregacją Afroamerykanów w hotelach, transporcie zbiorowym i innych obiektach użyteczności publicznej. Equality Act ma dodać zakaz dyskryminacji na podstawie płci, orientacji seksualnej i tożsamości płciowej.
Ustawa została przyjęta poprzednio w 2019 roku, ale nie została podjęta w zdominowanym przez Republikanów Senacie. Trump i tak zapowiedział, że ją zawetuje. Wówczas ustawę poparło ośmioro republikańskich kongresmenów, tym razem podniosło za nią rękę tylko troje. W Senacie – gdzie potrzebne jest poparcie co najmniej dziesięciorga Republikanów – ustawa najprawdopodobniej upadnie, mimo że jeszcze niedawno kilkoro senatorów tej partii deklarowało swoje wsparcie.
Republikanie uważają, że w ich interesie jest, by wojny kulturowe trwały w najlepsze i napędzały im wyborców wystraszonych zmianami, jakie zachodzą w społeczeństwie. Bardzo możliwe, że sztucznie nakręcana histeria wokół praw osób transpłciowych rzeczywiście pomoże Republikanom zmobilizować bazę i tchnąć w nią energię przed przyszłorocznymi wyborami. Pozostaje mieć nadzieję, że w dłuższej perspektywie będzie to jednak kolejna kwestia, w której Partia Republikańska rozmija się z poglądami większości Amerykanów.
Niestety, jak na każdej wojnie, także i w tej nie obędzie się bez ofiar – tym razem wśród transpłciowych nastolatków, wśród których samobójstwa zdarzają się znacznie częściej, niż wśród cispłciowych rówieśników. Ale jest to ofiara, którą republikańscy politycy są gotowi ponieść.
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Komentarze