Już prawie 16 proc. ankietowanych z pokolenia Z w USA odnajduje się w którejś tożsamości ze spektrum LGBT+. Polska prawica widzi podążanie za modą, nieskłonna do refleksji, dlaczego przy większej akceptacji alternatywnych tożsamości wzorce sprzed pół wieku nie wytrzymują konkurencji
Jeśli zdarza wam się wchodzić w interakcje z prawą stroną politycznego spektrum, czy to w ramach celowego aktywizmu, czy wymuszonych lunchów z biurowym korwinistą, prawdopodobnie znacie ich ulubiony żart nazywania społeczności osób nieheteronormatywnych LGBTQWERTY.
Ciąg liter powstał tu ze zlepienia oficjalnego skrótu z nazwą popularnego układu liter łacińskich na klawiaturze. I, jak podejrzewam, ma sugerować, że ten pierwszy jest wynikiem przypadkowego uderzania w klawisze, równie pozbawionym znaczenia co same tożsamości, do których się odnosi. “Lewacka edukacja zaraz wprowadzi 42 płcie”, wieszczą przecież obrońcy tak zwanych tradycyjnych wartości.
Zostawmy jednak na boku chłopców stęsknionych za zbroją husarską, w której mogliby stawić czoła zagrożeniom czyhającym na ich kruchą męskość. Wydarzenia ostatnich miesięcy lawinowo odkrywają powszechne niezrozumienie queerowych tożsamości na całej rozciągłości politycznego spektrum. Jak pokazały liczne komentarze padające w sierpniu pod adresem Margot, również liberalne centrum czuje się nieraz w queerowych tożsamościach zagubione.
Zmiany kulturowe zawsze spotykają się z pewnym oporem. Jeszcze dekadę temu mówiło się w Polsce tylko o osobach LGBT, o ile w ogóle. I pewnie niewielu znalazłoby się takich, którzy potrafiliby pełne LGBTQIAP rozwinąć.
Gejów i lesbijski łatwo można zrozumieć w odniesieniu do heteronormy (“to jest tak samo, tylko odwrotnie”) i tylko czasem wychodzą z tego niezręczne oczekiwania odgrywania przez nich podziału na "męskie" i "damskie" role.
Podobnie osoby transpłciowe dokonujące pełnej tranzycji wpisują się jakoś w bezpieczny, binarny świat. Wygląda jednak na to, że istnienie tożsamości bardziej zniuansowanych wywołuje w wielu osobach dyskomfort i niedowierzanie.
Nie będę usprawiedliwiać wielu krzywdzących opinii, które mogliśmy usłyszeć w ostatnich miesiącach od osób określających się jako nasi sojusznicy. Ale samo zagubienie potrafię zrozumieć.
Tożsamości zawarte w skrócie LGBTQIAP są mi dobrze znane, ale nie wyczerpują one przecież całego queerowego spektrum. I nawet aktywnie uczestnicząc w życiu tej społeczności od dekady, można przegapić nowe odkrycia i manifesty, nieraz ogłaszane na wirtualnych platformach zaludnionych głównie przez generację dekadę ode mnie młodszą.
Pół roku temu w rozmowie ze znajomą osobą przyznałam, że nie wiem za bardzo do czego queerowe dzieciaki z pokolenia Z używają tych wszystkich nowych tożsamości. Potrzeba rozróżnienia omni-, poly- i multiseksualności, na co natknęłam się kilka dni wcześniej, była dla mnie konfundująca.
“Słuchaj, jak czują, że to dla nich ważne, to nie będę oczywiście zaprzeczać. Tylko się zastanawiam. Przecież osoby zakochujące się bez względu na płeć mają już do wyboru bi- i panseksualność. Rozumiem, że można te emocje przeżywać różnorodnie, ale czy te niuanse potrzebują rzeczywiście osobnych etykiet?” - dywagowałam wtedy.
Pół roku później sama przymierzam jedną z etykiet zaproponowanych przez queerową młodzież.
W tamtym czasie wydawało mi się, że rozumiem swoją orientację całkiem dobrze. Już od dekady sądziłam, że płeć nie ma dla mnie znaczenia w relacjach romantycznych. Do czasu, aż niedługo po wspomnianej rozmowie natrafiłam na youtuberkę opowiadającą o swoim procesie odkrywania, po dziesięciu latach związku z mężczyzną, że w rzeczywistości nie jest, jak sądziła, biseksualna, a interesuje się jedynie kobietami.
W swoim materiale mówiła o koncepcie, na który natknęłam się już wcześniej, compulsory heterosexuality, obowiązkowej heteroseksualności.
Pojęcie zaproponowane przez amerykańską poetkę Adrienne Rich tłumaczy, jak osoby wychowane w kulturze, która przekazuje wyłącznie heteroseksualne wzorce i nie dopuszcza możliwości posiadania odmiennej tożsamości, mogą się nawet nie zorientować, że są lesbijkami.
Ten pomysł dawno uznałam za trafny. Sama przecież dopiero na studiach zrozumiałam, że podobają mi się kobiety, chociaż pierwsze zauroczenia nimi przeżywałam już w gimnazjum. Co natomiast nigdy nie przyszło mi do głowy, to zastanowienie się, czy podobają mi się mężczyźni. I to właśnie zamieszanie wprowadził w mojej głowie zalinkowany pod filmikiem dokument.
Nowe queerowe manifesty publikowane są dzisiaj często przez osoby w okolicach dwudziestki na platformach takich jak TikTok, Instagram albo Tumblr. To właśnie na tym ostatnim nastoletnia wówczas Anjeli Luz umieściła link do 30-stronicowego dokumentu “Am I a lesbian?”, który wiralowo rozniósł się po internecie i jest obecnie znany jako Lesbian Masterdoc.
“Czy jesteś pewna, że twoje relacje z mężczyznami wynikają z rzeczywistego pociągu, a nie jedynie kulturowego warunkowania?” - pyta swoje czytelniczki. I pomaga im to ocenić serią doświadczeń, zebranych od kobiet, które przeszły tę samą ścieżkę: “W interakcjach z mężczyznami bardziej podoba ci się bycie pożądaną niż perspektywa wejścia w relację z drugą osobą”, “wydaje ci się oczywiste, że większość kobiet jest bardziej atrakcyjna niż większość mężczyzn”, “przechodzisz kolejne etapy relacji ze swoim chłopakiem, ponieważ jemu na tym zależy”.
Czytałam te wskazówki skołowana. Trudno było mi uwierzyć, że nawet aktywnie uczestnicząc w życiu queerowej społeczności mogłam się nie zorientować, że w relacjach z mężczyznami po prostu realizuję wyuczoną heteroseksualność.
Po kilku dniach intensywnego myślenia napisałam do wspomnianej znajomej osoby. “Wiesz co mi trochę przeszkadza? Nie jestem lesbijką, osoby niebinarne na pewno mi się podobają. Ale jak pozostanę przy etykiecie panseksualnej, to każdy założy, że wliczają się w nią mężczyźni” - zakończyłam relację ze swojego odkrycia.
“Ale pamiętasz, że są jeszcze te pozostałe orientacje?” - zapytało mnie w odpowiedzi - “Wiesz, te którym tak się dziwiłaś w poprzedniej rozmowie”.
I tak nagle odkryłam, jak queerowa młodzież dopisuje kolejne litery do skrótu oznaczającego społeczność nieheteronormatywną.
Etykiety płci i orientacji proponowane przez pokolenie Z to nie formy do przycinania własnego świata wewnętrznego w dwa możliwe wzorce. Nie wyznaczają, kim wolno ci być.
Katalog nazw ma tu raczej służyć jako mapa eksploracji, drogowskazy w szukaniu prawdy o sobie i swoich uczuciach. A także słownik do opisywania własnych przeżyć, bo często dopiero to, co nazwane, zaczyna być wyobrażalne.
Podczas gdy pokolenie naszych rodziców potrzebowało binarnych kategorii, które pozwalałyby na jasne tożsamości, pokolenie mojej o dekadę młodszej siostry stawia na radykalne upodmiotowienie.
Pozwala nam być kimkolwiek jesteśmy. I uczy, jak znaleźć i zrozumieć te aspekty siebie, które sztywne normy kulturowe kazały nam ukryć nawet przed sobą.
Codzienne rewolucyjne praktyki dzisiejszych nastolatków i osób, które ledwie przekroczyły dwudziestkę, są imponujące. To, co jeszcze dekadę temu było w dużej mierze teorią akademicką lub artystycznym performansem, potrafią streścić w trzech zdaniach publikowanych na Tumblrze.
Rozpowszechniają zestawy narzędzi do wewnętrznego rozmontowywania heteronormatywnego warunkowania. I uparcie powtarzają rewolucyjną prawdę, że masz prawo czuć się komfortowo z tym, jak funkcjonujesz w społeczeństwie.
Wywrotowy pomysł przyjmowania etykiet prawdziwie dopasowanych do własnego życia wewnętrznego przyciąga do queerowej społeczności coraz więcej młodych.
Według amerykańskiego badania Gallupa już prawie 16 proc. ankietowanych z pokolenia Z odnajduje się w którejś tożsamości ze spektrum LGBT+. Polska prawica widzi w tym oczywiście podążanie za modą, nieskłonna do refleksji, dlaczego przy większej akceptacji alternatywnych tożsamości wzorce sprzed pół wieku nie wytrzymują konkurencji.
A nie trzeba się przecież identyfikować jako osoba queerowa, żeby dominujące w naszej kulturze wzorce płci i relacji nie do końca nam pasowały. Rozumiem jednak, że dla kogoś, kto zawsze czuł się w nich wystarczająco komfortowo, śledzenie zmian kulturowych w tej materii może być nużące lub konfundujące. Mam dla takich osób alternatywę.
Zamiast uczyć się osobno o każdej tożsamości ze spektrum LGBTQIAP można zrozumieć samą literę Q i mówić o społeczności queerowej. To jedno ze słów początkowo używanych jako inwektywy, a dziś przejętych przez osoby marginalizowane. Jego obecne znaczenie jest jednak dużo bogatsze niż samo określenie zbioru osób nieheteronormatywnych.
Tłumaczenie czym jest queer najłatwiej mi zacząć od tego, czym queer nie jest. Kilka miesięcy temu wspomniana już znajoma osoba pożyczyła mi książkę. “Coś mi w niej nie pasuje, ale nie umiem tego uchwycić, może ty mi powiesz” - powiedziała.
Byli to “Argonauci” Maggie Nelson, książka sprzed ledwie kilku lat, już określana klasyką literatury queerowej. Oddałam przeczytaną do połowy. “To najmniej queerowa »queerowa książka« jaką czytałam” oceniłam i nasze odczucia okazały się zgodne.
Historia opowiada relację narratorki z jej niebinarną osobą partnerską i dlatego zapewne krytycy rzucili się wpisywać ją w kanony queeru. Jednak kiedy przyjrzeć się sposobowi opisu Harry’ego, znajdujemy tu klisze znane z literatury heteronormatywnej pisanej z męskiego punktu widzenia, to co w krytyce feministycznej określa się często jako "men writing women" albo "male gaze".
Chodzi o typ narracji prowadzonej w sposób fetyszyzujący, gdzie opisywana osoba, zwykle kobieta, jest w zasadzie pozbawiona tożsamości, stanowi jedynie pretekst dla wyobrażeń i obsesji narratora.
I to właśnie spotkanie z książką, której queerowa etykieta była tak przeciwstawna mojemu doświadczeniu queerowej kultury, pozwoliło mi zrozumieć, co jest dla mnie istotą rewolucji prowadzonej przez tę ostatnią.
A więc queer jest dla mnie przede wszystkim przeciwieństwem fetyszyzmu. Tej fetyszyzacji, którą napotykamy wszędzie w heteronormatywnym świecie, w mediach, w reklamach sprzedających dachówki kobiecym ciałem i w klasykach męskiej literatury skupionej na fascynacji głównego bohatera jakąś nieokreśloną postacią kobiecą, pozbawioną praw do samostanowienia.
Fetyszyzujące jest też często heteronormatywne spojrzenie na osoby queerowe. Jako klasyk niesmacznego żartu wśród homofobicznych polityków i komentatorów funkcjonuje komentarz “gejów należy leczyć, ale na lesbijki to bym popatrzył”.
Podobnie osoby transpłciowe są często stawiane w roli niecodziennej "atrakcji". Mianownikiem tych wszystkich zachowań jest uzależnianie wartości i tożsamości osoby od obserwatora, który ma prawo ocenić, czy twoje ciało, uczucia i relacje są zgodne z jego oczekiwaniami.
Ale uprzedmiotawiające jest nawet samo dominujące rozumienie płci i relacji w naszej kulturze, w takim sensie, że w praktyce ich wpajania nie stajemy w roli podmiotu. To nie my decydujemy, na ile te wzorce służą nam w rozumieniu własnego świata wewnętrznego. To raczej one dyktują, kim powinniśmy się stać i stanowią źródło frustracji, jeśli nie potrafimy być “męscy” lub “kobiecy” w oczekiwany sposób.
To przekonanie, że czyjaś płeć jest umocowana w umowie społecznej, więc mamy prawo wydawać sądy o tożsamości drugiej osoby, świetnie ilustruje słynny wywiad Beaty Lubeckiej z Margot. Z pytań dziennikarki wprost przebija założenie, że na używanie preferowanych zaimków czy uszanowanie twojej deklarowanej tożsamości trzeba sobie zasłużyć, dostatecznie dobrze odgrywając oczekiwaną rolę.
W tym kontekście queerowe podejście do tych zagadnień jest przede wszystkim radykalnie upodmiotawiające. Zwraca jednostce kontrolę nad własną tożsamością. Ponieważ za całym słownikiem przeróżnych pojęć, które w pierwszym kontakcie mogą onieśmielać w porównaniu w prostą heteronormatywną binarnością, stoi tak naprawdę jedna tylko zasada. Każdy jest ostatecznym narratorem prawdy o sobie. A deklarowaną tożsamość drugiej osoby należy uszanować.
I do tego nie potrzeba rozumienia wszystkich niuansów i znajomości całego queerowego słownika. Wystarczy szacunek, empatia lub uprzejmość. Podobnie kiedy ktoś mówi “zwracajcie się do mnie tą formą imienia, bo tamtej bardzo nie lubię”, jest zwyczajnie empatyczne i uprzejme uszanować taką prośbę.
W tym sensie queer jest dla mnie przede wszystkim kulturą życzliwości.
A pierwszą jej praktykę stanowi pytanie o czyjeś zaimki. To mały, ale wyraźny sygnał, że nie chcę powodować czyjegoś cierpienia, nawet jeśli nie wszystko, co o sobie mówi, jest dla mnie zrozumiałe.
Unikanie tego gestu było dla mnie chyba najbardziej symptomatyczne w książce Nelson. Opisując własną fascynację niebinarną tożsamością płciową swojej osoby partnerskiej, narratorka przywołuje w pewnym momencie gry językowe prowadzone w celu wyminięcia zaimków osobowych w rozmowach. Robi to ponieważ, jak przyznaje, początkowo nie potrafiła zapytać Harry’ego, jakimi formami gramatycznymi chciałby być określany.
“Argonauci” nie są dla mnie książką queerową, bo choć to historia w dużej mierze o Harrym, niemal nigdy nie dochodzi w niej do głosu. Ale Maggie Nelson jest ode mnie też dwie dekady starsza. I wydaje mi się, że odbiór jej książki przez młode pokolenie osób queerowych dobrze pokazuje ścieżkę, którą przeszliśmy jako społeczność. Jeśli o mnie chodzi, mam nadzieję, że wiele się jeszcze nauczę od życzliwych rewolucjonistów pokolenia Z.
Żeby nikomu nie robić krzywdy, wystarczy więc zwykła życzliwość. Oczywiście warto przeczytać choć kilka slajdów przewodników publikowanych przez organizacje LGBTQ+, choćby po to, żeby lepiej rozumieć marginalizowane osoby.
A jeśli chce się kogoś lepiej poznać, można też zapytać, czy ma ochotę opowiedzieć o swojej tożsamości. Ale nie po to, by ocenić, czy przyznajemy mu prawo do identyfikowania się w dany sposób, a po to, by go lepiej zrozumieć.
Bo w queerowym podejściu do tożsamości te wszystkie nowe słowa służą tak naprawdę jako swojego rodzaju opowieść o uczuciach i doświadczeniach drugiej osoby.
Litery nie są tu klarownymi wzorcami do realizacji i źródłem frustracji, kiedy nie jesteś dostatecznie niebinarny. To jedynie zestaw narzędzi do eksploracji, słownik, którym możesz budować opowieść o sobie, nie zobowiązanie, a przybliżenie.
W tym sensie queer jest też kulturą więzi. Więzi z samym sobą, z tymi aspektami swojej tożsamości, które odcinają sztywne wzorce kulturowe, ale też więzi z innymi osobami. Istnieje mem opowiadający, że queerowa przyjaźń jest wtedy, gdy siedzisz z nowo poznaną osobą o 03:00 rano na własnej kanapie i opowiadasz sekrety z dzieciństwa.
W moim doświadczeniu relacje budowane w społeczności zarówno samych osób queerowych, jak i ich sprzymierzeńców, bardzo szybko przechodzą ponad zwykłą znajomość, do głębokiego zrozumienia i wzajemnego wsparcia. I sądzę, że ta dynamika wynika z faktu, że od pierwszej chwili relacji stajemy w niej w pełni swojego świata wewnętrznego, a nie jako nasze akceptowalne kulturowo alter ego. I właśnie do tej rewolucji bliskości zaprasza nowe pokolenie queeru.
A wracając na koniec do ulubionego prawicowego żartu o LGBTQWERTY, to w sumie jest on jednak niezamierzenie całkiem trafny. Bowiem w pierwszych maszynach do pisania układ liter był alfabetyczny, ale zastąpiono go wspomnianym systemem QWERTY ponieważ lepiej oddawał faktyczne użycie klawiszy.
To piękny przykład zastąpienia zasady dla zasady, jaką była kolejność alfabetyczna, tym co jest bardziej komfortowe dla użytkowników. Zupełnie jak ze zmianami wzorców płci i relacji w naszej kulturze.
Aktywistka, pisze o Kościele i doświadczeniach osób queerowych. Nazwisko zmienione na prośbę autorki.
Aktywistka, pisze o Kościele i doświadczeniach osób queerowych. Nazwisko zmienione na prośbę autorki.
Komentarze