0:000:00

0:00

Koniec prezydentury Donalda Trumpa i wygrana Joe Bidena oznaczają powrót USA do polityki z czasów Obamy, dlatego wywołały wśród większości polskich publicystów przewidywalne reakcje. Liberałowie, którym w amerykańskiej polityce najbliżej do umiarkowanego skrzydła Demokratów, świętowali. Przykładowo Tomasz Lis pisał na Twitterze o inauguracji Bidena jako powrocie „normalności, uczciwości, przyzwoitości i nadziei”. Prawicowi publicyści zaś, identyfikujący się kulturowo z Republikanami – przeciwnie, na przykład w "Gazecie Polskiej" Maciej Kożuszek mówił w kontekście szturmu zwolenników Trumpa na Kapitol o „smutnym końcu dobrej prezydentury”.

W niejednoznacznym położeniu znalazła się tylko polska lewica, daleko bowiem jej było do obu kandydatów i kibicowała raczej Sandersowi i Warren. Obecnie na lewicy przeważają komentarze pozytywne, w których więcej jest ulgi z powodu odejścia Trumpa niż zachwytu nad perspektywą Bidena w Białym Domu, opinie doprawione obawą przed nawrotem republikańskiego populizmu.

Votum separatum wyraził Rafał Woś, porównując Bidena do Leszka Balcerowicza. Trump za to ma być przede wszystkim lekarzem, którego zaszczuwa się za słuszną – ale niemiłą dla elit – diagnozę choroby elitarystycznego neoliberalizmu. Co ciekawe, w bardzo podobny sposób pisali o Trumpie prawicowi publicyści, zamieniając tylko łatkę „neoliberalizm” na „polityczną poprawność” i pochodne. Na polskiej lewicy już od kilku lat można zresztą znaleźć podobne głosy, że progresywizm w wydaniu liberalnego centrum sprowadza się tylko do powierzchownej „polityki tożsamości”, a prawdziwe przemiany gospodarcze wymagają odpuszczenia kwestii kultury na rzecz sojuszu z rzekomo konserwatywnym ludem, przeciwko liberalnemu establishmentowi. Takie „alt-leftowe” stanowisko celnie punktował dobre już cztery lata temu Michał Smoleń.

Diagnoza Wosia jest błędna, co widać już po absurdalnym zestawieniu Bidena i Balcerowicza, postaci o diametralnie innym rysach psychologicznych i ścieżkach kariery, którzy w dodatku na szczyt władzy trafili w kompletnie innym czasie i gospodarczym Zeitgeist – Balcerowicz na progu, a Biden o zmierzchu złotej epoki neoliberalizmu. W tym tekście chciałbym jednak poświęcić uwagę i odpowiedzieć na drugą część poglądów Wosia: czy Trump naprawdę był politykiem antyestablishmentowym, który starał się zapewnić ludowi sprawiedliwszy udział w gospodarce? I jaki jest właściwie dorobek Trumpa w polityce gospodarczej?

Przeczytaj także:

Cena paktu z Trumpem

Na wstępie muszę zaznaczyć ważną kwestię poza-ekonomiczną. Wróćmy do opinii, że politykę gospodarczą można oceniać w oderwaniu od spraw obyczajowych, a zwrot ku ludowi wymaga od lewicy porzucenia frontu światopoglądowego. Woś sformułował tę opinię na przykład po ostatnich wyborach parlamentarnych w Polsce, pisząc, że zamiast zająć się „walką o zmianę niesprawiedliwego neoliberalnego status quo”, jest „bardziej prawdopodobne, że Lewicę ukontentuje dobrze znana rola »liberalnej młodzieżówki« (…) z ochotą spalającej się na froncie światopoglądowej wojny z prawicą”. Dokładnie z takiej perspektywy Woś ocenia Trumpa. I nie jest w tym na polskiej lewicy jedyny, Jarosław Pietrzak na przykład uznał, że Biden będzie gorszy od Trumpa właśnie ze względu na politykę gospodarczą (i międzynarodową), pomijając rolę kwestii światopoglądowych.

Problem w tym, że poddanie przez lewicę frontu obyczajowego nie oznacza, że kwestia ta zniknie z dyskursu politycznego. Przeciwnie, prawica, i w Polsce, i w USA, kocha wojny kulturowe. Doskonały przykład to ostatnia kampania prezydencka w Polsce, w trakcie której kandydat rządzącej nami prawicy najpierw wyciągnął z kapelusza „ideologię LGBT”, a potem przez kilka miesięcy opowiadał o niej niestworzone historie jako o rzekomym największym zagrożeniu dla kraju. Zamiast zająć się takimi „drobnostkami” jak na przykład dystrybucja szczepionki przeciw Covidowi czy pomoc gospodarcza w wypadku drugiego lockdownu.

Wojna kulturowa Dudy ze społecznością LGBT nie jest zresztą jego własnym pomysłem. Trump na początku kadencji ogłosił, że amerykańskie wojsko przestanie rekrutować osoby trans. Ogłosił, a jakże, na Twitterze i bez konsultacji z doradcami, zaskakując tym nawet daleki marksizmowi Pentagon. I podobnie jak wynurzenia Dudy o ideologii LGBT, ta decyzja symbolicznie wykluczała osoby trans ze wspólnoty obywatelskiej, bo armia cieszy się w Stanach olbrzymim szacunkiem, nawet na lewicy, która ostrożnie oddziela negatywną ocenę Pentagonu i amerykańskich wojen od pozytywnej oceny samych żołnierzy i weteranów. Decyzja Trumpa miała także wymiar ekonomiczny i (uwaga!) klasowy dla kilkunastu tysięcy byłych, obecnych i potencjalnych żołnierzy trans, ponieważ armia to dla wielu biednych Amerykanów jedyna szansa na stałą pracę, (płatne w USA) wykształcenie wyższe i (płatną w USA) opiekę zdrowotną.

Sojusz z antyestablishmentową prawicą ma więc cenę: oddanie konserwatystom nie tyle jakichś twitterowych kłótni (którymi rozsądni ludzie w ogóle się zresztą nie przejmują), lecz bardzo konkretnych ludzi – kobiet (kiedy piszę te słowa, rząd Morawieckiego publikuje właśnie wyrok Trybunału Konstytucyjnego delegalizujący aborcję), społeczności LGBT, uchodźców, imigrantów, w USA: nie-białych. I tę listę można by ciągnąć długo.

Czytelnikom utożsamiającym się z lewicą pozostawię odpowiedź na pytanie, czy taki pakt ma w ogóle dla nich sens.

W tym tekście skupmy się jednak na pytaniu o politykę gospodarczą: czy przynajmniej Trump dotrzymał swojej części umowy i rzeczywiście wycofał się z neoliberalnego status quo na rzecz bardziej egalitarnego porządku gospodarczego?

Kandydat Trump

Trump był zarazem bardzo typowym i bardzo nietypowym kandydatem prezydenckim Republikanów, także w kwestiach ekonomicznych. Jego program gospodarczy pozbawiony był konkretnych recept, zamiast tego zawierał cztery ogólne tropy:

  • miejsca pracy;
  • odejście od polityki wolnego handlu;
  • obniżka podatków;
  • oraz reforma systemu ochrony zdrowia.

Połowa tego programu jest żywcem przepisana z książki kucharskiej Reagana, szczególnie obietnica, że obniżki podatków zagwarantują nowe miejsca pracy, pomysł, który lewicowym komentatorom, jak Wosiowi, powinien być dobrze znany.

Z drugiej strony, Trump głosił poglądy dalekie od republikańskiej normy, zdecydowanie wyróżniając się pośród konkurentów w prawyborach. Obiecywał, że nie będzie ciął publicznych wydatków na ochronę zdrowia i zapewni każdemu Amerykaninowi ubezpieczenie zdrowotne. Otwarcie krytykował wolny handel, w szczególności kontrowersyjne umowy NAFTA (istniejąca wtedy umowa z Kanadą i Meksykiem) i TPP (projekt umowy z krajami Azji Południowo-wschodniej, w szczególności z Chinami).

Na poziomie samego języka, mówił nie tylko o korporacjach i klasie średniej, ale też o robotnikach, górnikach i farmerach. Właśnie dzięki tym hasłom, oraz dzięki obopólnej, osobistej wrogości z waszyngtońskimi „klubami koktajlowymi”, zdobył sobie opinię kandydata antyestabliszmentowego.

Ta programowa sprzeczność pozwoliła Trumpowi zyskać szerokie poparcie wśród wielu kluczowych grup wyborców, w tym w zdewastowanych przez deindustrializację hrabstwach w Pensylwanii, Michigan i Wisconsin, które zdobył łączną przewagą 75 tysięcy głosów, a dzięki którym wygrał Kolegium Elektorskie (o wyniku wyborów w 2016 roku zadecydowało zachowanie około połowy promila wyborców!).

Problem w tym, że wewnętrznie sprzeczną politykę gospodarczą można głosić, ale już nie prowadzić, tak więc po wyborach Trump stanął przed dylematem: wybrać kurs na nieznane ścieżki antyestabliszmentowych reform czy powrócić w bezpieczne koleiny status quo. I wbrew popularnemu mitowi o Trumpie jako zdecydowanym, odważnym samcu alfa, Trump decyzję zwyczajnie oddał swoim doradcom.

Ali Trump i czterdziestu rozbójników z Wall Street

Trump potrafił nam narzucić szybki i przesycony wściekłością cykl medialny, dlatego można by odnieść wrażenie, że był „hiperaktywnym prezydentem”. To jednak tylko pozór: kolejne wycieki medialne pokazywały, że za kulisami Trump zwyczajnie nie interesował się bieżącymi sprawami kraju. Z morza przykładów pozwolę sobie zaprezentować dwa szczególnie interesujące.

W 2019 roku wyciekł plan jego dnia – i okazało się, że Trump większość czasu spędza przed telewizorem lub na Twitterze (i to pomijając częste wypady na golfa). Jeszcze przed wyborami w 2016 roku, New York Times opisywał, jak ekipa Trumpa zwróciła się do byłego gubernatora Ohio Johna Kasicha, proponując mu pozycję „najbardziej potężnego wiceprezydenta [w historii Stanów]”, samemu Trumpowi zostawiając pracę nad (verbatim) „Make America Great Again”. O co chodzi? Otóż w Partii Republikańskiej Kasich ma (nieco na wyrost) opinię relatywnie rozsądnego technokraty, który obok tradycyjnych bitew kulturowych (jak walka z aborcją) potrafi kompetentnie udźwignąć codzienny znój zarządzania administracją. Innymi słowy, Kasich miał być „tym jajogłowym” od nudów pracy prezydenta, pozwalając Trumpowi zająć się prawdziwą pasją, czyli wiecami wyborczymi.

To oczywiste, że rolą prezydenta USA jest koordynacja, podejmowanie samych strategicznych decyzji i delegowanie odpowiedzialności. Tylko że to delegowanie wymaga, aby prezydent trzymał rękę na pulsie i przyswajał morze informacji, z czym Trump miał zwyczajnie problem.

Wróćmy do opisanego wcześniej zakazu rekrutacji osób trans do wojska. Kompetentny Republikanin przez kilka miesięcy przed ogłoszeniem przygotowałby takie rozporządzenie z Departamentem Obrony, po pierwsze logistykę z wojskowymi, a po drugie formalne aspekty z prawnikami (w szczególności: jak sformułować ten zakaz, aby móc obronić go w sądzie przed oczywistymi zarzutami o dyskryminację). Tymczasem Trump pewnego dnia zwyczajnie sobie ten zakaz ogłosił – zostawiając Pentagon w stanie paniki – a potem już więcej się nim nie zajmował. I Pentagonowi wprowadzenie tego zakazu i kolejne bitwy w sądach zajęły dwa lata (a Biden na szczęście już zdążył go znieść). Ten sposób działania charakteryzuje także kluczowe decyzje gospodarcze administracji Trumpa.

Kolejny problem to dobór ludzi. Na przykład, prezydent nie ma fizycznej możliwości zarządzania każdym szczegółem w Departamencie Skarbu, więc na jego czele musi postawić kogoś zaufanego i spoza establishmentu, jeżeli pragnie antyestabliszmentowej rewolucji w podatkach. Jakie kadry wybrał sobie Trump?

W jego administracji szybko pojawiło się kilka osób związanych z alt-prawicą, o wyraźnie populistycznych, antyestabliszmentowych poglądach. Dwie najważniejsze postacie to znany z uprzedzeń wobec imigrantów Stephen Miller oraz Steve Bannon, szara eminencja Breitbarta (skrajnie prawicowy serwis z informacjami i komentarzami - przyp red.), z którym Trump potem się zresztą pokłócił i (a jakże) przezwał go na Twitterze „Stefkiem niechlują” (sloppy Steve). Tyle że obaj panowie dostali posady dalekie od gospodarki, Bannon trafił do Narodowej Rady Bezpieczeństwa (ówczesny rzecznik Białego Domu powoływał się na jego... siedmioletnią karierę w Marynarce Wojennej, gdzie dorobił się stopnia kapitana marynarki), a Miller został Starszym Doradcą Prezydenta (Senior Advisor to the POTUS), odpowiedzialnym za imigrację.

Komu więc Trump powierzył bardziej „przyziemne” funkcje polityki gospodarczej? Funkcję szefa tzw. zespołu przejściowego (transition team, który przejmuje administrację od ustępującego gabinetu) Trump powierzył Chrisowi Christie, a ponieważ – jak wspominałem – prezydent nie zajmuje się bieżącą administracją, Christie dostał niemalże wolną rękę w skompletowaniu nowego gabinetu, z kilkoma zaledwie ograniczeniami (jak rola wspomnianych Bannona i Millera, oraz specjalna pozycja dla Jareda Kushnera, którego podstawowa kwalifikacja to bycie zięciem Trumpa).

I to był dokładnie ten moment, kiedy wszelkich złudzeń powinien był się pozbyć każdy, kto żywił nadzieję na antyestablishmentowy zwrot w administracji Trumpa.

Chris Christie, były gubernator New Jersey, był pierwszym ważnym kontrkandydatem Trumpa w republikańskich prawyborach w 2016 roku, który zrozumiał, że nie ma szans na wygraną, wycofał się więc i poparł Trumpa. Poza tym, jak na republikanina jest relatywnie umiarkowany w sprawach społecznych, ale za to w polityce gospodarczej można by go włożyć do słoja z formaliną i wystawić w Narodowym Muzeum Historii Naturalnej jako modelowy okaz post-reaganowskiego konserwatywnego establishmentu. Jeszcze jako gubernator NJ sprzeciwiał się podwyżkom podatków dla bogatszych czy wyższej płacy minimalnej, starał się zwiększyć rolę prywatnych szkół, a także potrafił (tylko) obiecywać inwestycje w odnawialne źródła energii i jednocześnie układać się z Exxon Mobil w sprawie odszkodowań za zniszczenia środowiska spowodowane przez tę firmę (na korzyść naftowego giganta, rzecz jasna). Nie wolno zapomnieć o – obowiązkowym w życiorysie amerykańskiego polityka – etapie „obrotowych drzwi”: Christie trafił do polityki po trzyletnim stażu lobbysty, kiedy to reprezentował między innymi sektor energetyczny i ubezpieczeniowy (oczywiście w ich żądaniach dalszej deregulacji). I ten właśnie trybun ludu i obrońca najuboższych miał urządzić Trumpowi gabinet.

W tym artykule brak miejsca, aby przejść przez całą listę członków gabinetu Trumpa (polecam czytelnikom o mocnych nerwach). Spójrzmy na sześć bezpośrednio albo pośrednio kluczowych dla gospodarki nazwisk z oryginalnego składu gabinetu Trumpa (według daty ogłoszenia kandydatury):

Departament Edukacji: Betsy DeVos, która wierzy w prywatyzację szkół (w tym szkół podstawowych) i deregulację programów nauczania. Prywatnie nie widzi problemu w olbrzymich cenach edukacji wyższej (rzędu kilkuset tysięcy dolarów za licencjat) i jest jedną ze spadkobierczyń fortuny rodziny Prince (jej brat to ten słynny Eric Prince, który założył Blackwater USA, firmę kondotierską, jej najemników amerykański rząd wynajmował na służbę w Iraku).

Departament Ochrony Zdrowotnej: Ameryka ma najbardziej w krajach OECD wolnorynkowy system ochrony zdrowia, na który wydaje dwukrotnie więcej w relacji do PKB, niż jakikolwiek innych kraj OECD, a jednak w 2016 roku dwadzieścia siedem milionów Amerykanów pozostawało bez ubezpieczenia zdrowotnego, a tzw. bankructwa medyczne są najczęstszym powodem bankructw gospodarstw domowych. Dlatego szefem tego departamentu został Tom Price, gorący zwolennik prywatyzacji istniejących jeszcze publicznych programów medycznych, a prywatnie pasjonat inwestycji w akcje firm farmaceutycznych.

Departament Transportu: Elaine Chao, weteranka Heritage Foundation oraz administracji Busha, gdzie jako sekretarz pracy dbała, aby jej departament nie zajmował się inspekcją regulacji BHP i płacy minimalnej. Po 2008 roku doświadczona członkini rad nadzorczych firm takich jak Wells Fargo i Bloomberg Philanthropies. Prywatnie żona Mitcha McConella, szefa ówczesnego szefa republikanów w Senacie.

Departament Skarbu: odpowiednik polskiego ministerstwa finansów, odpowiada m.in. za finanse publiczne, regulacje i nadzór dla firm i rynków finansowych. Dlatego jego szefem został Steve Mnuchin, wcześniej na przykład szef OneWest Bank, dzięki któremu dorobił się na wyrzucaniu z domów ludzi z kredytami hipotecznymi (szerzej mówiłem o nim w wywiadzie sprzed pół roku).

Departament Handlu: Wilbur Ross, niezwiązany wcześniej bezpośrednio z polityką. Przed 2017 rokiem był biznesmenem i finansistą, znanym z przejmowania i restrukturyzowania upadających firm. Poznał Trumpa trzy dekady wcześniej, gdy ten otworzył trzy kasyna w Atlantic City i przez nieudolne zarządzanie nie potrafił wycisnąć zysku z tej inwestycji. Ross, jako przedstawiciel Rotschild Investment, wynegocjował umowę między przyszłym prezydentem a jego wierzycielami, co pozwoliło Trumpowi uchronić swoje kasyna przed bankructwem przez kolejną dekadę, zanim ostatecznie upadły, gdy Trumpowi skończyły się ostatnie prywatne fundusze i możliwości kredytowe. Co ciekawe, z wymienionych tu osób Ross jako jedyny nie jest czystym neoliberałem: sam określił siebie „ostrożnym” zwolennikiem wolnego handlu i krytykował projekt TPP.

Departament Pracy: pierwszym kandydatem Trumpa był Andrew Puzder, którego główny związek z rynkiem pracy i związkami zawodowymi to 17-letni staż jako CEO giganta CKE Restaurants. Puzder musiał wycofać swoją nominację, kiedy do prasy zaczęły wyciekać różne historie o tym, jak pracowników w kierowanych przez niego restauracjach fast-food traktował jak stereotypowy kapitalista. Zastąpił go prawnik Alexander Acosta, który pracował w administracji Busha, a potem za czasów Obamy wrócił do prokuratury stanowej na Florydzie, gdzie wsławił się walką z korupcją wśród elit (tzw. przestępczość białych kołnierzyków), ale został też szefem banku U.S. Century Bank.

Z tej siódemki, wszyscy poza Puzderem ostatecznie trafili do administracji Trumpa. Price wycofał się z polityki pod koniec 2017 roku po skandalu z wykorzystywaniem publicznych środków na prywatne loty, Acosta zrezygnował dwa lata później, kiedy okazało się, że jeszcze jako prokurator na Florydzie był wyjątkowo łaskawy dla oskarżonego o pedofilię i stręczycielstwo Jeffrey’a Epsteina. DeVos i Chao podały się do dymisji na dziesięć dni przed końcem kadencji Trumpa, po ataku jego zwolenników na Kapitol, wreszcie Ross i Mnuchin dotrwali do samego końca. Wszystkie przywołane siedem postaci to część „bagna”, z którym obiecywał walczyć Trump, ludzie z poważnymi konfliktami interesów i głęboko zakorzenieni w prywatnym sektorze i rynkach finansowych. Z wyjątkiem Rossa i Acosty, każda z tych osób stanęła na czele departamentu, którego samo istnienie jest sprzeczne z jej poglądami.

Taki gabinet mógł zaprojektować tylko ktoś, kto nie wierzy w pozytywną rolę państwa w gospodarce, i dlatego chce zrównać jego instytucje z gruntem.

Wyjątek stanowiły resorty siłowe, które oddano weteranom twardego neokonserwatyzmu i „małego państwa, ale dużego Pentagonu”. Idealny przykład to szef Departamentu Obrony Jim Mattis, generał z historią służby w Zatoce Perskiej i Afganistanie, a na emeryturze między innymi członek rady dyrektorów General Dynamics (oryginalnie firma zajmująca się sprzętem lotniczym, stworzyła m.in. myśliwiec F-16, obecnie produkuje na przykład słynne Abramsy).

Wisienką na torcie było nominowanie Reince’a Priebusa na szefa sztabu Białego Domu (sekretarz prezydenta, który decyduje, kto i kiedy może się z nim spotkać). Priebus, wcześniej szef RNC (Narodowy Komitet Partii Republikańskiej, który koordynuje struktury, prawybory i finansowanie partii), to republikański insider od stóp do głowy, a jego obecność w Białym Domu miała zagwarantować efektywną współpracę z kontrolowanym wtedy przez Republikanów Kongresem.

I teraz zagadka: jak bardzo antyestablishmentowego zwrotu można było oczekiwać po takim gabinecie? Przyjrzyjmy się dwóm przykładom.

Trump, podatki i dług

Amerykanie wybierają całą Izbę Reprezentantów i mniej więcej jedną trzecią Senatu co dwa lata, raz razem z prezydentem i potem drugi raz w połowie jego kadencji. W praktyce otrzymujemy nieregularny cykl polityczny, w którym nowo wybrany prezydent zazwyczaj też ciągnie swoją partię do zwycięstwa w Kongresie, ale potem szybko traci przynajmniej jedną izbę w nieuchronnym procesie wykruszania się początkowego poparcia. Taki los spotkał również Trumpa, który w drugiej połowie kadencji stracił Izbę Reprezentantów.

Ten cykl polityczny sprzyja strategii, w której nowo wybrany prezydent stara się przez pierwsze dwa „złote” lata przepchnąć przez Kongres kluczowe akty prawne, a później skupia się na konsolidacji, obronie zdobyczy i wojnie okopowej z druga partią. Dokładnie tak wyglądała prezydentura Obamy, który za swoje koronne osiągnięcie uznaje Obamacare: ustawę, którą przepchnął przez Kongres dosłownie w pierwszym roku swojej prezydentury, a którą potem bronił przez 6 swoich ostatnich lat przed republikańską Izbą. Trump za swoje dwa priorytety legislacyjne uznał reformę służby zdrowia i obniżki podatków. Przyjrzyjmy się najpierw tej drugiej sprawie.

Trump od początku zapowiadał obniżki podatków – i wyjątkowo słowa dotrzymał ustawą z końca 2017 roku. W ostatnich latach przyzwyczailiśmy się, że takie hasła głoszą politycy kojarzeni bardziej z neoliberalizmem niż lewicą gospodarczą, ale ostatecznie decyduje pytanie: komu właściwie te podatki się obniża? Republikanie automatycznie powtarzają: klasie średniej. Ale czy potwierdzają to konkretne liczby?

W trakcie prac na projektem Trumpa, Kongresowe Biuro Budżetowe (CBO; bezpartyjne ciało doradcze, które dla Kongresu ocenia skutki budżetowe wszystkich jego projektów legislacyjnych) policzyło, że w pierwszym roku obowiązywania ustawy (2019), cięcia wyniosą w sumie 253 miliardy dolarów, z czego szczęściarzom z dochodem powyżej 100 tysięcy dolarów (niecałe 13 proc. populacji) przypadnie około 192 miliardów, czyli nieco ponad trzy czwarte.

Im mniejszy przedział dochodu, tym przychód z cięć niższy, a ludzie z dochodami poniżej 20 tysięcy dolarów rocznie (czyli mniej więcej trzech na dziesięciu Amerykanów) do obniżek podatków Trumpa mieli wręcz DOPŁACIĆ, bo tracili niektóre ulgi podatkowe i transfery.

Trumpowe cięcia rozpisano w sumie na dekadę, z każdym rokiem będą one ogólnie coraz mniejsze, ale też coraz mniej korzystne dla kolejnych grup na dole piramidy dochodowej, na przykład w ostatnim roku (2027) do tych obniżek zaczną dopłacać Amerykanie z dochodem poniżej 75 tysięcy dolarów (to ponad dwukrotność mediany, czyli „środkowego” dochodu w Stanach). Właśnie dlatego amerykańska lewica ukuła hasło: 90 proc. cięć dla 10 proc. najbogatszych.

Na marginesie, przykład cięć podatków Trumpa pokazuje też, jak często liberalna narracja o krzywej Laffera nie ma pokrycia w rzeczywistości. Przez pierwsze trzy lata kadencji Trumpa (a więc pomijając ostatni rok pandemii), amerykański dług publiczny wzrósł o około cztery punkty procentowe PKB – pomimo szybkiego wzrostu gospodarczego. Gwoli sprawiedliwości, w ostatnim roku prezydentury Trumpa przydarzyła się kowidowa recesja i związane z nią pakiety pomocowe, o co trudno go winić – ale Trump i tak dołączy do listy republikańskich prezydentów: Reagana, starszego Busha, młodszego Busha, których obniżki podatków regularnie zwiększały amerykański dług publiczny, dziś czterokrotnie większy w relacji do PKB niż pod koniec kadencji Cartera w 1980 roku.

Obamacare, Trumpcare, Ryancare

O amerykańskiej ochronie zdrowia można by napisać osobny artykuł. Jak wspominałem wcześniej, zdominowana jest ona przez prywatny rynek dostarczycieli usług medycznych i prywatny rynek ubezpieczeń społecznych. W takim systemie prywatnemu ubezpieczycielowi nie opłaca się sprzedawać polis (albo opłaca się, ale po astronomicznych cenach) dla ludzi starszych i chorych, bo są potencjalnie najdroższymi klientami. O ile seniorzy po 65. roku życia są objęci publicznym Medicare, o tyle do czasu Obamy nierozwiązany był problem ludzi w wieku przedemerytalnym z tzw „pre-existing conditions” (PEC, dosłownie „istniejące już uwarunkowania”), a więc ludzi, którzy w momencie kupowania polisy (np. przy zmianie pracy) mieli już historię chorób. Ubezpieczyciele potrafili odmawiać im polisy nawet już po podpisaniu kontraktu, i dotykało to nawet dzieci!

Ustawa ACA, popularnie zwana Obamacare (dosłownie „opieka Obamy”), wprowadziła tak zwany mandate (ang. obowiązek): każdy Amerykanin, o ile nie był już objęty publicznymi programami opieki, miał wykupić polisę pod groźbą kary pieniężnej, a ubezpieczyciele nie mieli prawa odmówić mu polisy pomimo PEC. W zamian państwo gwarantowało subsydium dla mniej więcej 90 proc. gospodarstw domowych pod formą transferów i ulg podatkowych. Innymi słowy, państwo zwyczajnie kupiło drogie polisy na prywatnym rynku prawie wszystkim obywatelom z PEC lub bez polisy zapewnionej przez pracodawcę. Projekt ten pierwotnie rozważali Republikanie, pracowano nad nim na przykład w Heritage Foundation, a wprowadzał go w Massachusetts ówczesny republikański gubernator Mitt Romney. Obama pierwotnie rozważał raczej tzw. opcję publiczną (państwowe ubezpieczenie jako konkurencję wobec i obok prywatnych), a lewica do dzisiaj się kłóci, czy zabrakło mu poparcia w Kongresie, czy sam w sumie nigdy nie chciał głębszej reformy.

Ostatecznie Amerykanie dostali mandate jako kompromis Obamy z konserwatywnymi Demokratami i Republikanami. Gwoli sprawiedliwości, ustawa Obamacare zapewniła ubezpieczenie zdrowotne około 25 milionom ludzi, czyli co trzynastemu Amerykaninowi. Niestety, odbyło się to kosztem de facto subsydium prywatnego rynku ubezpieczeń rzędu 4 proc. PKB rocznie i zablokowaniem dyskusji o dalszych reformach na dobrą dekadę. Amerykańska polityka w tym czasie dawno już odjechała z peronu „kompromis”.

Republikanie siedem lat atakowali Obamacare, wiążąc tę ustawę z samym czarnoskórym Obamą w ramach kolejnej wojny kulturowej między konserwatystami a liberałami. Dostaliśmy repertuar teorii spiskowych, wedle najpopularniejszej: biurokraci z „paneli śmierci” mieli zacząć decydować, czy seniorzy są odpowiednio „produktywni społecznie”, aby zasłużyć na opiekę zdrowotną.

Kolejni republikańscy gubernatorzy wypisywali się z Obamacare (udział poszczególnych stanów był dobrowolny), a na poziomie federalnym kolejni Republikanie, w tym w 2012 Romney (!), obiecywali znieść ten program.

Obiecywał to również Trump, ale obiecywał też, że przedstawi plan, w którym nikt nie straci ubezpieczenia – i wszyscy wiedzieli, że chodzi o PEC. Kiedy już wygrał, wszyscy się zastanawiali: jak właściwie będzie wyglądał ten plan? Tylko że, jak pisałem, Trump nie interesował się rządzeniem, więc szczegóły zostawił swojemu Departamentowi Zdrowia, a przede wszystkim ówczesnemu szefowi Republikanów w Izbie, Paulowi Ryanowi, prywatnie głęboko wierzącemu katolikowi i miłośnikowi Ayn Rand (nie żartuję).

Paul Ryan wysmażył projekt, który sprowadzał się do usunięcia mandate, a zaoszczędzone środki miały sfinansować dalsze obniżki podatków (zgadnijcie, dla kogo). Sami ubezpieczyciele mieli do mandate stosunek mieszany, bo zmuszał ich do objęcia ofertą „gorszych klientów”, ale wynagradzał za to państwowymi dopłatami, dlatego na wszelki wypadek dano im dla osłody pakiet deregulacji. Trump był zachwycony, nazwał projekt Trumpcare, a republikańscy kongresmeni ruszyli z ustawą w kraj.

I zaczęło się piekło, bo

nagle do republikańskich wyborców dotarło, że jakkolwiek Obama to szatan wcielony, a Obamacare zawiera panele śmierci, to ACA (przypomnijmy, oficjalna nazwa Obamacare) chroni ich jednak przed PEC. A wielu republikańskich wyborców to przecież osoby starsze i biedniejsze! I nagle republikańscy kongresmeni musieli uciekać ze spotkań z własnymi, wściekłymi wyborcami .

Trumpcare ostatecznie padł w Senacie, dosłownie o włos. Sam Trump zrozumiał w ostatnim momencie, że ten plan to politycznie zgniłe jajo, więc zrzucił winę na Ryana, nazywając projekt Ryancare. Nigdy już też nie przedstawił kolejnego projektu reformy służby zdrowia (pomimo obietnic aż do końca kadencji), a Trumpcare było ostatnią poważną inicjatywą ustawodawczą jego administracji.

Po obniżkach podatków i nieudanym ograniczeniu publicznej ochrony zdrowia zaczął się okres konsolidacji. Konkretnie, administracja Trumpa po cichu zarzynała Obamacare „śmiercią tysiąca cięć”, rozwadniając kolejne regulacje i zasady ochrony ubezpieczonych.

Jeszcze przed pandemią, w okresie teoretycznie olbrzymiego boomu gospodarczego, polisę straciło 2,3 miliona ludzi. Podobna polityka „śmierci przez tysiące cięć” panowała w całej administracji Trumpa: ochronie środowiska, edukacji, polityce rynku pracy, polityce energetycznej, przykłady ciągnąć można bez końca.

W zasadzie jedyna jego dalsza inicjatywa, którą można uznać za sprzeczną z neoliberalnym status quo, to wojna handlowa z Chinami, prowadzona przez Rossa. Tylko że Ross okazał się mało utalentowanym negocjatorem i taktykiem, dlatego powszechnie się uważa, że Amerykanie tę wojnę przegrali. Trump nie docenił przy tym wyrafinowania administracji w Pekinie, która w odpowiedzi na amerykańskie, w sumie dość chaotyczne podwyżki ceł, reagowała własnymi cłami, wymierzonymi w... wyborców Trumpa, na przykład farmerów soi.

Zderzenie ze ścianą

Do początku 2020 roku, na papierze wszystko wciąż wydawało się działać dobrze. Dane makro o bezrobociu i PKB wyglądały na mocne, indeksy giełdowe szybowały. A potem przyszedł Sars-Cov-2 i wywrócił światową gospodarkę.

O odpowiedzi amerykańskiego Kongresu na kryzys i jej ograniczeniach pisałem już kiedyś w OKO.press więcej. W kontekście tego artykułu skupmy się na innym pytaniu: co robił Trump? Jeżeli czytelnicy zgadują, że nic, są blisko prawdy, ale niezupełnie. Jak pisałem wcześniej: Trumpa nie interesuje rządzenie, dlatego w zasadzie nie mieszał się do prac nad CARES Act i do dalszych wysiłków legislacyjnych Kongresu, zadanie to powierzając Mnuchinowi. W praktyce CARES Act napisali Demokraci w Izbie Reprezentantów, a kolejne programy (w szczególności HEROES Act) blokował republikański Senat. W konsekwencji, silnego lidera Amerykanom zabrakło szczególnie pod koniec wakacji, kiedy zaczęła kończyć się pomoc dla mniejszych przedsiębiorstw i bezrobotnych.

Nie znaczy to jednak, że Trump nie robił kompletnie nic. Przeciwnie, od samego początku uznał, że pandemia to chiński spisek wymierzony w jego prezydenturę i próbował umniejszyć powagę sytuacji.

Regularnie urządzał konferencje prasowe, na których potrafił opowiadać takie bzdury, że na przykład lekarstwem na Covid jest wybielacz (taki chlorowy, do ubrań, smacznego). Podciągnął pod temat wojen kulturowych noszenie masek i social distancing. Nikogo nie zaskoczyło, kiedy w październiku ubiegłego roku naukowcy z Uniwersytetu Cornella opublikowali badanie, w którym jednoznacznie pokazali, że Trump był największym źródłem dezinformacji w anglojęzycznym świecie na temat śmiertelnej epidemii.

Do połowy grudnia 2020 roku, w najbogatszym kraju na świecie zmarł na Covid jeden na tysiąc obywateli – dla porównania, w „stetryczałej” Unii Europejskiej tylko ¾ na tysiąc, przy czym ta stetryczała Unia Europejska straciła relatywnie mniej miejsc pracy. Pod koniec stycznia 2021 roku, USA są na siódmym miejscu na świecie pod względem ilości śmierci na tysiąc mieszkańców (przy czym pierwsza siódemka zawiera też Andorę, Gibraltar i San Marino, które z uwagi na maleńką populację trudno porównywać z większymi krajami).

Kiedy w styczniu do Białego Domu weszli ludzie Bidena, okazało się, że administracja Trumpa zwyczajnie nie miała absolutnie żadnego planu federalnego na dystrybucję szczepionek.

Tymczasem Trump ostatnie trzy miesiące swojej prezydentury, kiedy padały kolejne rekordy dziennych zgonów, spędził na Twitterze, użalając się nad swoją przegraną i rozsiewając teorie spiskowe o fałszerstwach wyborczych, które jedną po drugiej wyśmiewały amerykańskie sądy, często obsadzone przez niego republikańskimi sędziami.

Trump jako przestroga

W świetle tych czterech lat nie sposób zrozumieć, jak redaktor Woś może pisać o Trumpie jako kandydacie antyestablishmentowym i zaszczutym przez establishment.

Trump nie jest antytezą neoliberalnego status quo, jest jego wersją turbo na sterydach. Cała jego prezydentura to przepychanki w bezsensownej wojnie kulturowej, zasłonie dymnej, dzięki której jego administracja mogła po cichu drenować kraj z korzyścią dla waszyngtońskich elit.

I właśnie dlatego elita partii republikańskiej stała za nim murem niemalże do samego końca. Republikanie zaczęli nieśmiało krytykować Trupa dopiero wtedy, kiedy zorientowali się 6 stycznia, że po pierwsze Trump przegrywa w całym kraju (wtedy ogłoszono wyniki wyścigu senatorskiego w Georgii), a po drugie, że tracą kontrolę nad samym Trumpem i jego „wściekłymi” wyborcami. Problem w tym, że wściekli wyborcy Trumpa nie są wściekli na neoliberalizm, lecz na progresywne przemiany społeczne, dlatego na Kapitol weszli z flagami Konfederacji, nie ze sztandarami związków zawodowych czy socjaldemokracji. Tymczasem „lewicowo-gospodarczy” wyborcy Trumpa z 2016 roku odwrócili się już dawno od niego, dlatego Biden odbił Michigan, Pensylwanię i Wisconsin – trzy kluczowe stany z wyścigu Trumpa przeciw Clinton.

Po drugiej stronie spektrum, dla elit Partii Demokratycznej Trump był idealnym straszakiem do zgalwanizowania wszystkich tych, których, niezależnie od poglądów politycznych, przerażała brutalność trumpizmu. Pozwoliło to centrowym Demokratom zebrać od wyborców rekordowe sumy na fundusze kampanijne, a zarazem straszyć ich, że partia jak najszybciej musi odrzucić spory ideologiczne i skupić się wokół „bezpiecznego” kandydata – albowiem zbytnie ekscesy ideologiczne i „zwrot ku socjalizmowi” (personifikowanego przez Sandersa) oznaczają jakoby utratę centrum i kolejne cztery lata Trumpa. I ten straszak ewidentnie zadziałał.

Trump jest przede wszystkim przestrogą przed polityka gospodarczą, która opiera się na wierze w „małe państwo”, cięcia podatków, ograniczanie regulacji, oraz na przekonaniu, że kraj powinien być zarządzany jak biznes, najlepiej przez biznesmenów.

W praktyce kończy się to rządami ludzi, których w najlepszym wypadku nie obchodzi rządzenie. W szerszym, politycznym wymiarze, prezydentura Trumpa pokazuje, jak płonne są nadzieje na to, że prawicowy populizm oznacza „przyśpieszenie”, szybsze odejście od centrowego czy neoliberalnego status quo. Przeciwnie, skutkuje właśnie konsolidacją przerażonych wyborców wokół „bezpiecznego” centrum.

Udostępnij:

Tomasz Makarewicz

Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi

Komentarze