Opozycjoniści z PRL komentują „aferę Piebiaka” - niszczenie niewygodnych dla władzy sędziów odbywa się dziś według najgorszych wzorów dawnej Służby Bezpieczeństwa. Przypominamy, jak SB niszczyła ludzi i pokazujemy, że podobnie robi to farma trolli działająca wokół Ministerstwa Sprawiedliwości
„Farma trolli za komuny nazywała się III wydział MSW, a reszta po staremu” — napisał na Twitterze Władysław Frasyniuk, jeden z najbardziej znanych działaczy opozycji PRL. Departament III MSW zajmował się w komunistycznej Polsce zwalczaniem opozycji.
Frasyniuk komentował w ten sposób aferę hejterską, w którą zamieszany jest wiceminister sprawiedliwości Łukasz Piebiak - chodzi o ujawnioną przez Onet działalność grupy sędziów związanych z PiS i ministerstwem sprawiedliwości, którzy kompromitowali niepokornych sędziów rozsyłanymi do mediów i propagowanymi w mediach społecznościowych informacjami np. dotyczącymi życia prywatnego.
Frasyniuk miał rację: ujawnianie prywatnych informacji, plotek, zmanipulowanych informacji i insynuacji w PRL było metodą walki z opozycją. SB używało szantażu — np. dotyczącego spraw obyczajowych, ale nie tylko — do pozyskiwania tajnych współpracowników i do kompromitowania opozycjonistów. Wysłało także anonimy, rozpowszechniało plotki — tak samo, jak robi to „farma trolli” w Ministerstwie Sprawiedliwości.
Czym próbowała kompromitować SB opozycjonistów? Np. tym, że żyli luksusowo za zagraniczne pieniądze, niemoralnie się prowadzili (np. mieli kochanki czy kochanków), ewentualnie — że mieli na sumieniu rzekome kradzieże czy malwersacje. Są to uniwersalne zarzuty — bardzo podobnych używały media związane z PiS do atakowania sędziów.
Podobne ataki przypuszcza dziś na sędziów wielu polityków PiS, w tym np. premier Mateusz Morawiecki.
Do walki z przeciwnikami politycznymi za pomocą szantażu i ujawniania kompromitujących informacji uciekała się w PRL nie tylko tajna policja, ale także najwyższe władze partyjne.
Przedmiotem takiego ataku stał się pisarz i publicysta Paweł Jasienica. Podczas sławnego przemówienia wygłoszonego 19 marca 1968 roku szef PZPR Władysław Gomułka — który wymieniał wówczas z nazwiska wrogów partii i dał sygnał do wielkiej medialnej kampanii nienawiści wobec tych osób — ujawnił działalność Jasienicy w antykomunistycznym podziemiu po wojnie.
„W toku śledztwa Jasienica przyznał się, że działał w bandzie »Łupaszki« i dopuścił się zarzuconych mu zbrodni. W dniu 3 maja 1949 r. śledztwo przeciwko Jasienicy zostało umorzone z powodów, które są mu znane. Został on zwolniony z więzienia. Należy dodać, że »Łupaszko« i wielu członków jego bandy zostało aresztowanych i skazanych przez sąd na karę śmierci”.
Była to niedwuznaczna sugestia, że Jasienica poszedł na współpracę z UB. Sformułowanie o śledztwie, które zostało umorzone „z powodów, które są mu znane” nie mogło być odebrane inaczej. W istocie Jasienica wyszedł na wolność dzięki interwencji innego współpracownika władz komunistycznych, dawnego przywódcy skrajnej prawicy Bolesława Piaseckiego.
Jasienica był wstrząśnięty tym oskarżeniem — tym bardziej że nie mógł na nie w żaden sposób odpowiedzieć. (Młodszym czytelnikom i czytelniczkom OKO.press przypominamy, że w PRL władze kontrolowały telewizję, radio i prasę, z wyjątkiem prasy katolickiej, a i ta ostatnia podlegała cenzurze).
Jasienica mógł tylko rozesłać oświadczenie, w którym tłumaczył sytuację.
Był to szczególny rodzaj perfidii: władza posądzała przeciwników o to, że współpracowali z jej własną tajną policją — po to, żeby ich skompromitować w oczach opozycji.
Szczególnym przypadkiem takiej operacji SB była sprawa o kryptonimie „Ambasador”. W latach 80. SB chciała sfałszować dokumentację, która miała dowieść, że Lech Wałęsa — wówczas najważniejszy przywódca opozycji — był jej współpracownikiem.
O ile znane dziś dokumenty raczej nie pozostawiają wątpliwości co do kontaktów Wałęsy z SB na początku lat 70., to nie ma żadnych dowodów, że przywódca „Solidarności” współpracował z tajną policją PRL później.
Przeciwnie, był przedmiotem inwigilacji i wielu operacji SB oraz jednym z najważniejszych wrogów reżimu gen. Jaruzelskiego. Dokumenty dotyczące Wałęsy SB fałszowała m.in. po to, żeby nie dostał pokojowej Nagrody Nobla, do której był kandydatem. Nie udało się — ani autorytet Wałęsy nie został podważony, ani on sam nie ugiął się przed szantażem, a komitet noblowski przyznał mu w 1982 roku nagrodę.
We współpracę Wałęsy z SB nikt, poza nieliczną grupą jego przeciwników w „Solidarności”, w latach 80. nie uwierzył.
Szantaż — czyli grożenie ujawnieniem znajomym czy rodzinie kompromitujących informacji — był, obok zastraszania i przekupstwa, jedną z podstawowych metod pozyskiwania współpracowników przez SB.
„Najczęściej spotykam się w dokumentach z podjęciem współpracy w wyniku szantażu, zastraszania lub zastosowania metody kija i marchewki, niż łaszenia się o pieniądze. Jeszcze rzadsze były tzw. motywacje patriotyczne, czyli donoszenie wyłącznie z własnej woli i bezinteresownie. Najczęściej różne motywy mieszają się”
— mówił w wywiadzie dla PAP w lipcu 2016 historyk z IPN dr hab. Patryk Pleskot.
O wykorzystaniu szantażu mówiły wprost instrukcje dla funkcjonariuszy. W projekcie instrukcji dla oficerów zwalczających Kościół katolicki z 1949 roku czytamy:
„nawet nie posiadając żadnych dowodów przestępstwa, [można] decydować się na werbunek w wypadku ustalenia słabego charakteru, przywiązania do wygód życiowych, silnego przywiązania do rodziny lub kobiety. Również w wypadku stwierdzenia zatargów z władzą przełożoną lub intryg prowadzonych przez figuranta, po ustaleniu rodzaju zatargu i charakteru intryg wykorzystać należy te wypadki przy werbunku”.
W listopadzie 1985 roku SB przeprowadziła operację pod kryptonimem „Hiacynt”, wymierzoną w środowiska gejowskie. Zatrzymywała homoseksualistów, przesłuchiwała, zadając im bardzo intymne pytania — m.in. o partnerów i o techniki aktów płciowych. O ile sam homoseksualizm był w PRL legalny z punktu widzenia prawa, służby uznawały go za „dewiację”, a geje zazwyczaj ukrywali swoją tożsamość. W ten sposób SB zbierało użyteczne informacje.
SB nie tylko groziła kompromitacją i szantażowała.
Pisała także anonimy, groziła, rozpowszechniała plotki, fałszowała materiały pamiętnikarskie czy korespondencję.
Zajmowała się tym m.in. „Grupa »D«” powołana w MSW w 1973 roku, przekształcona w 1977 roku w Wydział VI Departamentu IV MSW (zajmującego się Kościołem). „Zadania dezintegracyjne” wobec Kościoła miały prowadzić wszystkie komórki departamentu. Grupa „D” miała je koordynować i nadzorować.
Działała w ścisłej konspiracji, nie prowadząc dokumentacji przewidzianej przepisami. Zebrane w trakcie działań materiały zazwyczaj niszczono. Było to uzasadnione tym, że „działania dezintegracyjne” często łamały peerelowskie prawo. (Więcej szczegółów na temat działalności grupy „D” można znaleźć w „Biuletynie IPN”, nr 1 z 2003 roku, link tutaj).
Historykowi z ISP PAN, prof. Piotrowi Osęce, „afera Piebiaka” przypomina bardzo „działania dezintegracyjne” SB.
Plotki służące kompromitacji osób niewygodnych dla SB mogły być najróżniejsze — np. jeszcze w 1989 roku próbowano oczerniać zamordowanego ks. Stefana Niedzielaka zarzucając mu, że handlował ziemią przywiezioną z Katynia.
Ujawnienie działania grupy kompromitującej sprzeciwiających się władzy sędziów przez „Emilię” przypomniało innemu opozycjoniście z czasów PRL, Waldemarowi Kuczyńskiemu, ucieczkę na Zachód płk. Józefa Światły — wysokiego rangą oficera Ministerstwa Bezpieczeństwa.
W 1953 roku Światło uciekł na Zachód podczas delegacji służbowej do Berlina. Występował później w powszechnie słuchanych w PRL audycjach Radia „Wolna Europa”, w których demaskował brutalność, cynizm i korupcję reżimu.
Kompromitacja władz PRL wywołana rewelacjami Światły była tak wielka, że — zdaniem niektórych historyków — przyczynił się on do „odwilży” 1956 roku i umiarkowanej liberalizacji systemu komunistycznego w Polsce.
Zobaczymy, czy „afera Piebiaka” będzie podobnym ciosem w wiarygodność PiS.
Afery
Zbigniew Ziobro
Ministerstwo Sprawiedliwości
afera Piebiaka
EmiGate
Emilia Szmydt
hejt
Łukasz Piebiak
Mała Emi
sb
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Komentarze