0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Marcin Stepien / Agencja GazetaMarcin Stepien / Age...

Prawica wykreowała obraz polskich dzieci odbieranych rodzicom z powodu biedy. "Nie ma zgody na dalsze niszczenie rodziny. Rodzina od zawsze była sercem Polski" - mówił Patryk Jaki w 2016 roku. To fikcja służąca politycznym celom. Rzeczywiste statystyki pokazują, że problem odbierania ze względu na biedę rodziny praktycznie nie istnieje. Ogromna większość dzieci jest natomiast odbierana rodzicom z powodu choroby alkoholowej rodziców (52 proc. przypadków), poważnych zaniedbań (39 proc.) oraz przemocy fizycznej, psychicznej i seksualnej (35 proc.).

Rządowi to nie przeszkadza. Chce, by najwięcej dzieci jak najszybciej wróciło do biologicznych rodzin, bez względu na to, co się w tych rodzinach dzieje. Dlatego nowelizowana ustawa o wspieraniu rodziny zakłada finansowe kary dla gmin, które nie oddają czym prędzej dzieci biologicznym rodzicom. Co się stanie z tymi dziećmi? Raczej się nie dowiemy, bo państwo polskie nie monitoruje i nie ma zamiaru monitorować ich dalszych losów, choć badania pokazują, że prawdopodobnie znów padną one ofiarą przemocy lub ciężkich zaniedbań.

W 2018 roku wciąż niemal wszystko można załatwić deklaracją miłości do dziecka i postanowieniem poprawy, zwłaszcza, że i tak nikt nas z tego później nie rozliczy.

O projekcie zmian w Ustawie o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej pisze dla OKO.press Anna Krawczak z Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem UW, była wieloletnia przewodnicząca stowarzyszenia „Nasz Bocian”

Nowelizowana właśnie przez rząd Prawa i Sprawiedliwości Ustawa o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej (projekt z 20 kwietnia 2018) stawia sobie między innymi za cel zwiększenie liczby dzieci wracających do rodzin biologicznych, z których wcześniej zostały interwencyjnie odebrane. Interwencyjne zabranie dziecka z rodziny regulują przepisy stanowiące, że odebrać dziecko rodzicom można wówczas, gdy zagrożone jest jego życie lub zdrowie (Art. 112 ze znaczkiem 3. § 1. Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego) lub gdy wyczerpano już wcześniejsze próby pomocy rodzinie i wciąż nie udało się usunąć stanu zagrożenia dziecka ( art. 109 § 2 pkt 1–4, K.r.o).

Dyskusja nad nowelizacją to dobra okazja, aby zrobić publiczny rachunek sumienia. Komu? Politykom różnych formacji, by przekonać się, jak do tej pory dbali o bezpieczeństwo takich dzieci. I nam samym, aby sprawdzić, co tak naprawdę wiemy o tym problemie i na ile nas on obchodzi.

Po pierwsze rodzina

Ustawa o wspieraniu rodziny nieprzypadkowo wpisała w swój tytuł wspieranie rodziny, a nie dziecka. Dziecko jako podmiot zaprząta społeczną uwagę głównie, kiedy jest nienarodzone. Kiedy już się narodzi, staje się własnością rodziców. Dlatego jego dobro rozumiemy w Polsce zawsze w kontekście rodziny i usiłujemy je realizować poprzez reintegrację z rodziną biologiczną, o ile już dziecko zostało z niej interwencyjnie odebrane, co w 2016 roku wyraził Patryk Jaki:

"Nie ma zgody na dalsze niszczenie rodziny. Rodzina od zawsze była sercem Polski. Będziemy dbali o to, żeby to serce dalej mocno biło" - mówił wiceminister sprawiedliwości.

W Ustawie już od 2011 roku istnieją zapisy mające motywować gminę do jak najszybszego powrotu dziecka do rodziny biologicznej (Art. 191, ust. 9, pkt. 1-3 Ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej). Mechanizm jest prosty: wprawdzie to powiat płaci za pobyt dziecka w domu dziecka lub w rodzinie zastępczej, ale gmina ma obowiązek ponosić część kosztów utrzymania dziecka i w ten sposób odciążać finansowo powiaty.

  • W pierwszym roku pobytu dziecka poza rodziną biologiczną gmina pokrywa 10 proc. kosztów utrzymania dziecka (resztę płaci powiat);
  • w drugim – 30 proc. kosztów,
  • zaś w trzecim roku i w kolejnych latach gmina pokrywa aż 50 proc. wydatków poniesionych na utrzymanie dziecka w pieczy.

Mimo tego sprytnego rozwiązania, którego celem jest wywieranie finansowego nacisku na powiaty, by w ten sposób dopingowały gminy do jak najszybszego powrotu dzieci do rodzin biologicznych, efekty są, w opinii ustawodawcy, niesatysfakcjonujące.

„Liczba powrotów dzieci z pieczy zastępczej do domu rodzinnego wprawdzie wzrasta z roku na rok, ale nie jest to wzrost, który by zadowalał" - zauważają autorzy uzasadnienia do nowelizacji. "W 2016 roku do domu powróciło 4 682 osoby do 18 roku życia. W 2015 roku była to liczba 4 507 dzieci. Podobną sytuację obserwuje się także w liczbie dzieci, które napłynęły do pieczy z domu rodzinnego. I tak w 2016 roku było to 11 813 dzieci, podczas gdy w 2015 było to 12 684 dzieci. Zaobserwowany został wprawdzie w tym zakresie pożądany spadek, ale spadek ten nie spełnia oczekiwań w zakresie skuteczności działania narzędzi wsparcia rodziny.”

Autorzy noweli poszli więc krok dalej w doskonaleniu wyników i wprowadzili system finansowych kar i nagród. Jeżeli dziecko wróci do rodziny w ciągu roku, powiat będzie musiał zwrócić gminie 20 proc. kosztów utrzymania dziecka, co zostało nazwane w uzasadnieniu do nowelizacji „nagrodą” dla gminy. Jeśli jednak dziecko po roku wciąż pozostanie w pieczy i nie wróci do rodziców, gmina nie tylko nie otrzyma zwrotu i będzie musiała zwiększyć swój finansowy udział w utrzymaniu dziecka w kolejnych latach, ale zostanie także ukarana obowiązkiem zapłacenia powiatowi dodatkowych 10 proc. kosztów pobytu dziecka.

Autorzy noweli nazwali to rozwiązanie „karą dla gmin” oczekując, że gminy chcące uniknąć kar zaczną zwiększać liczbę dzieci powracających do rodzin.

Na przykład tych, którym wcześniej odebrano dzieci z biedy. Ustawodawca najwyraźniej wierzy, że nowy model poprawi efekty pracy z rodziną biologiczną i doprowadzi do jej wzmocnienia, bo wzmocnienie rodziny może być tylko jedno: wszystkie dzieci w domu.

Przeczytaj także:

Czy w Polsce odbiera się dzieci z biedy?

To pytanie rozpala ciekawość opinii publicznej i od lat motywowało posłanki oraz posłów rozmaitych partii do wysyłania interpelacji do Ministerstwa sprawiedliwości z dramatycznym pytaniem „Ile dzieci w Polsce odbiera się wyłącznie z powodu biedy?”. Interpelacje wysyłali między innymi posłanka Małgorzata Szmajdzińska (SLD, 2014), poseł Mieczysław Łuczak, poseł Michał Wojtkiewicz (PiS, 2014) oraz poseł Waldemar Andzel (PiS, 2014). Każdy i każda z nich postanowili na własną rękę wysondować sytuację, zapewne uważając, że dotyka czubka góry lodowej. I wszyscy uzyskiwali tę samą odpowiedź od Ministerstwa Sprawiedliwości: problem jest tak marginalny, że praktycznie nie istnieje.

W 2016 roku rząd Prawa i Sprawiedliwości, obiecując uporanie się z prześladowaniem rodzin z powodów ekonomicznych, oficjalnie wprowadził do Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego "zakaz odbierania dzieci z biedy".

Szlachetność tego zakazu wydaje się niekwestionowana, ale troska posłów i posłanek zaskakuje, bowiem odbieranie dzieci z powodu biedy rodziców nigdy nie było realnym problemem w Polsce. Poza Ministerstwem sprawiedliwości zbadali to też Rzecznik Praw Dziecka i NIK w 2015 roku:

"W analizowanych przez Rzecznika Praw Dziecka sprawach do najczęściej występujących w rodzinie problemów lub czynników skutkujących koniecznością ingerencji sądu w rodzinę należały:

  • choroba alkoholowa rodziców (52 proc. analizowanych przypadków);
  • zaniedbania opiekuńczo-wychowawcze, w tym zdrowotne i higieniczne (39 proc. analizowanych przypadków);
  • przemoc, w tym przemoc fizyczna, psychiczna i seksualna (36 proc. analizowanych przypadków);
  • trudna sytuacja materialna rodziny (21 proc. analizowanych przypadków);
  • brak odpowiedniego nadzoru ze strony rodziców (18 proc. analizowanych przypadków);
  • zaburzenia psychiczne rodziców (12% analizowanych przypadków)
  • i pozostawienie dziecka pod opieką innego członka rodziny lub w szpitalu (27 proc. analizowanych przypadków).

(…) w żadnej z prowadzonych spraw ubóstwo nie było jedyną przesłanką ingerencji sądu we władzę rodzicielską".

Kwestia zabierania dzieci z biedy miała jednak i ma nadal dużą wartość symboliczną w polskiej polityce. Dlatego dane płynące z NIKu, od RPD i z Ministerstwa Sprawiedliwości, nie przeszkodziły rządowi Beaty Szydło w ogłoszeniu rozwiązania ważkiego problemu społecznego, który nie istniał.

PiS dobrze wie, co robi

W 2013 roku także posłanka Elżbieta Rafalska, dziś minister do spraw rodziny, pracy i polityki społecznej, wystosowała do Ministerstwa sprawiedliwości interpelację dotyczącą skali zjawiska odbierania dzieci z powodu trudnych warunków materialnych. Było to identyczne pytanie, jakie później zawierali w interpelacjach jej poselscy koledzy i koleżanki. Odpowiedź, jaką uzyskała była identyczna z tymi, które otrzymała w kolejnych latach reszta interpelujących: w 2013 roku z powodu biedy odebrano ośmioro dzieci, w tym dwoje zabrano na wniosek ich własnych matek. Naturalnie można stwierdzić, że ośmioro dzieci odebranych z powodu biedy to i tak o ośmioro za dużo. Warto jednak tę wartość zestawić z inną: w 2013 roku liczba wszystkich dzieci odebranych rodzicom wyniosła 56 646, której to liczby ośmioro dzieci stanowiło 0.01416 proc.

Skoro już wiadomo, jak na polu faktów wyglądał ważki problem społeczny, czyli odbieranie dzieci z biedy, przyjrzyjmy się innym danym liczbowym, to jest sprawdźmy, ile rodzin w Polsce ma założoną tzw.»niebieską kartę«. Jak wynika z oficjalnych statystyk policyjnych, w 2017 roku zarejestrowano 75 662 niebieskich kart w rodzinach, w których zgłoszono występowanie przemocy.

Mając na uwadze liczbę 75 662 rodzin z problemem przemocy i odsetek 0.01416 proc. dzieci odebranych z powodu biedy, możemy się domyślić, co jest rzeczywistym problemem tysięcy polskich dzieci.

Według rządu Zjednoczonej Prawicy jest to ryzyko odebrania z powodu biedy, nie przemocy. Dlatego Beata Szydło wprowadziła ustawę o zakazie odbierania dzieci z powodu biedy, i dlatego właśnie polski rząd wciąż nie wdrożył zapisów Konwencji antyprzemocowej. Ostatecznie sam prezydent Duda wypowiedział się w tej kwestii publicznie wyjaśniając, że Konwencji przede wszystkim „nie należy stosować”.

W mocno bijących sercach polskich rodzin nie ma bowiem przemocy ani zaniedbań dotykających dzieci. Dlatego lepiej jest mówić o biedzie.

Co się wydarzyło w Brojcach?

Skoro krzywda dzieci w rodzinie jest jedynie propagandą, przyjrzyjmy się Brojcom koło Gryfic, gdzie w 2017 roku rodzice pięcioletniej Nikoli - całkowicie przypadkowo i omyłkowo - wykąpali córkę we wrzątku powodując rozległe poparzenia krocza i ud.

"Poślizgnęła się i wpadła do brodzika" zeznawała skruszona mama. Pięć dni później dziecko trafiło na pogotowie z poparzeniami II i III stopnia, bo przez wszystkie te dni matka i ojczym nie zgłosili się z dzieckiem do lekarza, choć »cały czas popłakiwało«".

Sąd rodzinny mający najwidoczniej wzgląd na serce Polski bijące w rodzinach - uznał, że pomyłka może zdarzyć się każdemu. Dlatego nie odebrał Nikoli matce i nie umieścił dziecka w rodzinie zastępczej. Wprawdzie w momencie hospitalizacji dziewczynki matka miała we krwi 2,6 promila alkoholu, ale zaklinała się, że podczas feralnej kąpieli była trzeźwa. Poza tym zadeklarowała, że podda się leczeniu odwykowemu, co stanowiło przesłankę tego, że kocha i będzie się troszczyć. Tak więc Nikola wróciła do mamy.

Kilkanaście dni później lokalna komenda policji odebrała telefon od pracownika społecznego, że mama Nikoli jest znów pijana. Tym razem dziecko odebrano matce i skierowano do rodziny zastępczej.

Historia Nikoli nie jest wyjątkowo drastyczna. W Polsce dzieciom zdarzają się gorsze rzeczy. Od maltretowania, przez gwałty, a na pobiciu ze skutkiem śmiertelnym kończąc (w roku 2017 ofiarami przemocy stało się 13 515 dzieci, jak donoszą statystyki policyjne). Przykład Nikoli jest jednak ważny, bo skupia w sobie dwa istotne przekonania społeczne.

Pierwszym jest przekonanie, które znalazło także odbicie w ustawie, że nigdzie dziecku nie będzie lepiej niż w rodzinie. Więź biologiczna ma obecnie status fetyszu i ten kulturowy klimat unoszący się także nad decyzjami sądów rodzinnych i nad planowaną nowelizacją nie wziął się z powietrza.

Drugim jest pogląd, że miłość do dziecka wyklucza się z jego krzywdzeniem. To zaskakujące, że w społeczeństwie, które potrafi latać w kosmos i rozbijać atomy, wciąż nie uświadomiliśmy sobie, że deklarowana (na ogół zupełnie szczerze) miłość do dziecka może współtowarzyszyć krzywdzeniu tego dziecka. Dorosły człowiek ma bowiem tę własność, że potrafi świetnie racjonalizować własne zachowania.

  • Bije dziecko nie dlatego, bo nie kocha, a dlatego, że zasłużyło.
  • Gwałci dziecko nie dlatego, bo źle mu życzy, a dlatego, bo samo tego chciało, a poza tym po wszystkim kupił mu/jej słodycze.
  • Głodzi dziecko nie dlatego, bo o nie nie dba, ale dlatego, bo kolega świętował długie imieniny i po prostu tata przez trzy dni nie dotarł do domu, w którym czekał głodny dwulatek.

Istnienie miłości do dziecka i istnienie bezpiecznej więzi z dzieckiem nie są synonimami.

Co istotniejsze, żadne badania nad rodzinami rozdzielonymi nie potwierdziły, że zachodzi zależność pomiędzy subiektywnym odczuwaniem przez rodzica miłości wobec dziecka, a gwarancją bezpieczeństwa dziecka.

Dlatego w badaniach nad dobrostanem dzieci odebranych z rodziny rzadko używa się pojęcia „dobra dziecka”, za to mierzy się konkretne wskaźniki: czy dziecko ma zaspokojone potrzeby pielęgnacyjne, emocjonalne i opiekuńcze? Czy dobrze sobie radzi edukacyjnie? Czy nie wchodzi w konflikt z prawem? Jak wyglądają jego relacje społeczne, w tym z rówieśnikami? Jak wygląda stan jego/jej zdrowia?

W Polsce nikt nie sprawdza, jak żyją dzieci, które wróciły do rodziny

Pomimo istnienia ponad 56 tysięcy dzieci zabranych rodzinom z różnych powodów, które opisał Rzecznik Praw Dziecka, planowana nowelizacja chce przyspieszać powroty do środowiska, które ledwie rok wcześniej zostało uznane za tak niebezpieczne – i służby oraz instytucje zebrały wówczas na tę okoliczność stosowną dokumentację – że zagrażające zdrowiu i życiu dziecka.

W tym świetle zdumiewająca jest informacja, że jeśli do reintegracji dojdzie i sąd przywróci prawa rodzicom, nikt w Polsce nie monitoruje już dalszych losów dzieci.

Oznacza to, że tracimy historię dziecka z oczu w momencie, w którym rodzic z wyrokiem sądu w garści odbierze je z domu dziecka, rodziny zastępczej czy placówki, w której się do tej pory znajdowało. I czemu gminy będą odtąd przyklaskiwać, bo dzięki temu zmniejszą swoje wydatki i dostaną nagrody od powiatu.

Statystyk dotyczących losów dzieci przywróconych rodzinom nie prowadzi ani Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, ani Ministerstwo Sprawiedliwości, nie zainteresowała się nimi również żadna z posłanek i posłów polskiego Sejmu, choć ci ostatni mają wiele czasu na pisanie interpelacji w sprawie odbierania dzieci z biedy.

Inne państwa sprawdziły. I jest źle

Pomimo, że polskie państwo nie interesuje się losami dzieci, inne państwa to jednak zrobiły i postanowiły sprawdzić, jakie efekty dla dzieci ma dążenie do szybkich powrotów dzieci do rodzin biologicznych.

W 2017 roku brytyjskie ministerstwo edukacji opublikowało rozległy raport dotyczący m.in. długofalowych efektów reintegracji. Pojawiło się w nim wiele interesujących danych. Wykazano między innymi, że

  • 46 proc. dzieci zreintegrowanych z rodziną biologiczną było dalej po powrocie krzywdzonych przez członków rodziny;
  • w ciągu sześciu miesięcy od powrotu do domu 35 proc. dzieci zostało ponownie odebrane rodzinom z powodu przemocy lub ciężkiego zaniedbania.
  • Jeśli zaś monitorowanie zreintegrowanej rodziny było prowadzone przez cztery lata, liczba dzieci-zwrotek (czyli dzieci, które ponownie zostały odebrane rodzicom) wyniosła aż 63 proc.

Nie są to jedyne zatrważające dane dotyczące dzieci- zwrotek. Janet Boddy wraz ze swoim zespołem badawczym wykazała, że ponad 40 proc. dzieci, które w wieku 10-15 lat trafiły do rodziny zastępczej lub domu dziecka, wcześniej doświadczyło co najmniej trzech nieudanych reintegracji z rodziną i następujących po nich interwencyjnych odebrań. Ich rodzicom dawano więc kilkakrotnie i w krótkich odstępach czasu ponowne szanse, mimo iż skutki tej polityki okazały się druzgocące dla dzieci.

Z kolei John Wade zbadał losy zreintegrowanych rodzin alarmując, że czynnik uzależnienia rodziców od substancji psychoaktywnych (alkohol i /lub narkotyki) jest jednym z najbardziej negatywnych prognostyków reintegracji.

  • W badaniach Wade’a aż 81 proc. dzieci rodziców uzależnionych, którym system dał kolejną szansę, zostało z tych rodzin ponownie zabranych, ponieważ krzywda i skrajne zaniedbywanie dzieci nie ustały.
  • Co więcej dla 19 proc. dzieci, które jednak zostały w rodzinach biologicznych, rezultaty po 4 latach pobytu w rodzinie (mierzone w skali globalnego dobrostanu) były wciąż gorsze niż rezultaty uzyskane u dzieci, które nie wróciły do swoich rodziców, ale były dalej wychowywane przez rodziny zastępcze.

Podobne wnioski wysunęli niezależnie Ian Sinclair i Heather Tausig. Pierwszy badacz dokumentował związek między wyższym ryzykiem wejścia w konflikt z prawem i porzuceniem edukacji przez dzieci zreintegrowane z rodzinami, niż przez grupę dzieci, które zostały w rodzinach zastępczych i dzięki temu osiągnęły lepsze rezultaty społeczne oraz edukacyjne.

Tausig natomiast przez sześć lat badała dzieci z Kalifornii. Konkluzje jej pracy są miażdżące dla idei reintegracji. Dzieci, które przywrócono rodzinom osiągnęły znacząco gorsze wyniki w edukacji (włączając w to odsetek przerwania edukacji szkolnej), znacząco gorsze wyniki zachowań autodestrukcyjnych, znacząco wyższe odsetki uzależnień i wchodzenia w konflikt z prawem, w porównaniu z tymi, którym pozwolono wychowywać się w rodzinach zastępczych i nie reintegrowano z rodzinami biologicznymi.

Szczególnie ustalenia Johna Wade’a powinny nas zastanowić w świetle planowanej nowelizacji, ponieważ przeprowadzenie w ciągu jednego roku skutecznej pomocy rodzicom uzależnionym i upewnienie się, że ich abstynencja może mieć cechy trwałości, wydaje się mało realne. Ale gmina i tak dostanie finansową nagrodę, bo nie liczy się trwałość efektu i bezpieczeństwo dziecka, a odhaczenie w tabelce kolejnego dziecka wracającego do rodziców przed upływem roku. W końcu nawet jeśli ponownie je zabierzemy z rodziny, tabele tego nie pokażą. Nie stworzyliśmy bowiem takich tabel.

Polskie dzieci na walizkach

W Polsce dzieci-zwrotki oficjalnie nie istnieją. Żadna instytucja nie zbiera danych o dzieciach zabieranych rodzinom, zwracanym i odbieranych ponownie z powodu trwających dalej nadużyć. Nie wiemy, ile dzieci spośród 4 682, o których wspominają autorzy uzasadnienia, a które wróciły do rodzin biologicznych w 2016 roku, dwa lata później już nie mieszka z rodzicami, a trafiło z powrotem do domu dziecka, do rodziny zastępczej lub do innej formy pieczy. Nie wiemy, co się im przydarzyło.

  • Czy otrzymały pomoc?
  • Jeśli tak – jaką?
  • Czy mają w swoim życiu przynajmniej jedną stałą osobę, która im towarzyszyła w tych zwrotach i powrotach?

Polskie prawo nie dba o bezpieczeństwo emocjonalne dzieci, więc dziecko zabrane z jednej rodziny zastępczej, z którą utworzyło już więzi, przy kolejnym zabraniu z rodzinnego domu trafi do zupełnie innej rodziny zastępczej. Kolejne nowe osoby, kolejny dom, kolejne szkoły. Polskie dzieci, które doświadczają krzywdy ze strony najbliższych, zostają dziećmi na walizkach.

Dla większości empatycznych Polek i Polaków to odkrycie mogłoby być bardzo smutne, więc nie chcemy tego wiedzieć. I dlatego nie zbieramy statystyk, aby nie musieć się tym martwić.

Autorzy nowelizacji nie mają planów zbierania danych o liczbie dzieci- zwrotek, a tym bardziej nie zamierzają monitorować ich losu w zreintegrowanych już rodzinach. W Polsce rodzice, którym przywrócono już wyrokiem sądu pełnię praw rodzicielskich, nie mają obowiązku utrzymywania kontaktu z powiatowymi centrami pomocy rodzinie, psychologami, terapeutami uzależnień ani żadną instytucją kontrolno-monitorującą. Po prostu mówią systemowi „do widzenia”. A system od ośmiu lat dba o to, aby takiego obowiązku nie nałożyć i nie dowiedzieć się, jak prawa i bezpieczeństwo dzieci wyglądają naprawdę.

Wówczas bowiem „mocno bijące serce Polski”, o którym tak pięknie opowiadał minister sprawiedliwości, a które symbolizuje świętość rodziny biologicznej i pełnię jej praw, mogłoby zacząć bić mniej miarowo.

W 2018 roku wciąż niemal wszystko można załatwić deklaracją miłości do dziecka i postanowieniem poprawy, zwłaszcza, że i tak nikt nas z tego później nie rozliczy. Dlatego nie musimy już czytać Janusza Korczaka ani pamiętać o tym, czego się domagał, możemy mu postawić po prostu kolejny pomnik.
;

Udostępnij:

Anna Krawczak

Badaczka i członkini Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem UW, w ramach którego realizowała m.in. projekt badawczy „Nowe technologie reprodukcyjne – perspektywa childhood studies”; wieloletnia przewodnicząca Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian”; konsultantka społeczna WHO w dziedzinie niepłodności; autorka książek „In vitro – bez strachu, bez ideologii”, współautorka antologii „Dziecko, in vitro, społeczeństwo. Ujęcie interdyscyplinarne” i wielu artykułów przedmiotowych; doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej UW, gdzie pisze rozprawę doktorską poświęconą rodzicielstwu dzięki dawstwu gamet i zarodków.

Komentarze