W latach 70. XX wieku aborcja była w USA traktowana jako kwestia medyczna, a nie polityczna. Nie dziwiło, że konserwatywny gubernator Reagan zliberalizował prawo aborcyjne w Kalifornii. Aborcja nie była dla niego częścią „imperium zła", ale dla Trumpa już tak
Prezydent Joe Biden podpisał jak dotąd rekordową dla debiutanta w Białym Domu ilość dekretów, rozporządzeń i memorandów. Jedno z ostatnich dotyczy aborcji.
28 stycznia prezydent Stanów Zjednoczonych ogłosił, że odwróci skutki ataku Donalda Trumpa na prawa kobiet w dostępie do ochrony zdrowia.
Biden dodał, że podpisane przez niego memorandum „odnosi się do ochrony zdrowia kobiet w kraju i za granicą oraz odwołuje zmiany, które zostały wprowadzone przez Donalda Trumpa, na mocy których utrudnia się kobietom dostęp do przystępnej opieki lekarskiej dotyczącej ich praw reprodukcyjnych”.
Posunięcie prezydenta z Partii Demokratycznej jest spełnieniem jego obietnicy z okresu kampanii wyborczej. Biden zapowiadał, że uchyli tzw. zasadę Mexico City, czyli zakaz finansowania przez rząd USA zagranicznych organizacji non-profit, które wykonują lub promują aborcję.
Rząd Trumpa wprowadził to ograniczenie w 2017 roku na mocy memorandum prezydenckiego, a następnie rozszerzył je na wszystkie obowiązujące amerykańskie fundusze zdrowotne dotyczące opieki lekarskiej w innych krajach.
To sprawiło, że organizacje zajmujące się na przykład leczeniem AIDS, projektami dotyczącymi czystej wody, pomocą podczas klęski głodu czy szczepieniami dzieci nie miały szans na uzyskanie pomocy z 9,5 mld puli, jeśli jednocześnie propagowały aborcję.
Memorandum nakazuje również Departamentowi Zdrowia i Opieki Społecznej natychmiastowe rozważenie zdjęcia zakazu kierowania pacjentek do lekarzy wykonujących aborcję przez placówki finansowane z rządowego programu Title X.
Reasumując: Biden już na samym początku swojej kadencji dał czytelny znak, że w sprawach aborcji jest on - w przeciwieństwie do poprzednika - po stronie kobiet i prawa do wyboru.
To bardzo ważny polityczny sygnał w debacie na temat aborcji, tym bardziej że w ostatnich latach dyskurs publiczny w owej sprawie przesunął się na prawo. Cała rzecz jednak w tym, że w Stanach Zjednoczonych – tak jak się to okazało ostatnio w Polsce – kwestia przerywania ciąży zależy od decyzji trzeciej władzy, czyli w wypadku Ameryki od federalnego Sądu Najwyższego.
Momentem historycznym, który zainicjował upolitycznianie kwestii przerywania ciąży był wyrok Sądu Najwyższego z 21 stycznia 1973 roku w sprawie „Roe przeciwko Wade”.
Aborcja została wówczas uznana za legalną przez cały okres ciąży, dając jednak stanom możliwość wprowadzenia regulacji ograniczających możliwość aborcji w drugim i trzecim trymestrze.
Jak zauważa Linda Greenhouse, wieloletnia autorka tekstów o Sądzie Najwyższym dla „New York Timesa”, w skład sądu, który wydał decyzję w sprawie Roe, wchodziło czterech sędziów nominowanych przez Richarda Nixona, dziś uchodzącego - nie zawsze sprawiedliwie - za prekursora konserwatywnej rewolucji. Jej zdaniem aborcja nie była wtedy kwestią partyjną, a medyczną.
W decyzji z 1973 roku uznano, że każda kobieta ma prawo do przerwania ciąży i wynika to z praw do prywatności i wolności, gwarantowanych przez 14. poprawkę do konstytucji. Jednocześnie sędziowie zdecydowali, że stany mają prawo ograniczać prawo kobiet do aborcji w 2 i 3 trymestrze ciąży.
W trzecim trymestrze stan może zakazać aborcji, ale musi dopuszczać aborcję w wyjątkowej sytuacji, gdy ciąża zagraża życiu lub zdrowiu matki.. Oznaczało to konieczność zmiany przepisów w 46 z 50 stanów.
Członkowie SN powołali się na prawo do prywatności, bo ustawa zasadnicza nie dawała wielu wskazówek jak się do tematu kobiet w ogóle odnosić.
„Mężczyźni, którzy uchwalili i ratyfikowali konstytucję nie wspomnieli w niej o kobietach, seksie ani małżeństwie. „Pamiętaj o paniach” – ostrzegała Abigail Adams swojego męża w 1776 r., który tę radę zignorował (red. – chodzi o jednego z Ojców Założycieli i późniejszego prezydenta Johna Adamsa). W konsekwencji nieumieszczenia kobiet w dokumentach założycielskich republiki były jednocześnie trwałe i katastrofalne.
Fakt, że twórcy konstytucji nie rozwiązali kwestii niewolnictwa, doprowadził do wojny domowej. To, że uważali kobiety za nierówne mężczyznom, niemalże skończyło się tym samym.
W amerykańskiej historii kobiety często wpisywały się w konstytucję na zasadzie analogii. Dyskryminacja z powodu płci była podobna do dyskryminacji z powodu rasy, a język zakazujący jednej dyskryminacji można było rozumieć jako zakazujący innej” – pisze w znakomitym 700-stronicowym eseju pt. „My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych” Jill Lepore, historyczka z Uniwersytetu Harvarda. W zeszłym roku ukazała się polska wersja książki, w tłumaczeniu Jana Szkudlińskiego.
Pisarka sugeruje, że sprzeciw wobec politycznych praw kobiet mógł – podobnie jak bunt wobec znoszenia niewolnictwa – skończyć się wojną secesyjną. I ma rację. Historyczne Południe było zaciekłym przeciwnikiem ruchu na rzecz równouprawnienia kobiet. Stany dawnej Konfederacji w 1920 roku niemal zablokowały ratyfikację 19. Poprawki do konstytucji, która zrównywała kobiety i mężczyzn w prawie wyborczym.
Ówczesna wrogość wobec sufrażystek i emancypacji długo opóźniała rozwój tamtejszego ruchu na rzecz praw kobiet na Południu. Silny opór ze strony białych kongresmenów i senatorów od Marylandu po Luizjanę przez wiele lat uniemożliwiał zatwierdzenie wspomnianej poprawki do ustawy zasadniczej, która, by wejść w życie potrzebowała aprobaty legislatur 36 z 48 ówczesnych stanów. Dziewięć stanów Południa odmówiło ratyfikacji lub, co gorsza, przyjęło „rezolucje o odrzuceniu”, potępiające poprawkę jako nieuzasadnioną, niepotrzebną, niedemokratyczną i niebezpieczną. Najbardziej radykalni politycy mówili wprost o potrzebie secesji. Mimo to poprawka weszła w życie – Amerykanki uzyskały więc prawa wyborcze dwa lata po Polkach.
Wracając do wyroku w sprawie Roe przeciwko Wade: wielu komentatorów uważało, że decyzja SN szybko straci na kontrowersyjności. W końcu ówczesny gubernator Kalifornii Ronald Reagan, dzisiaj postać kanoniczna dla twardej prawicy, podpisał ustawę liberalizującą prawo aborcyjne w swoim stanie.
Upolitycznienie tematu aborcji przyszło z zaplecza Richarda Nixona. Autor prezydenckich przemówień, a później gwiazda prawicowej publicystyki Pat Buchanan, doradził głowie państwa, że aborcja jest coraz poważniejszą sprawą, szczególnie dla katolickiego elektoratu, który wówczas tradycyjnie głosował na Partię Republikańską.
Jeszcze przed wydaniem wyroku w sprawie Roe Nixon wygłosił więc przemówienie, w którym wycofał się ze swoich wcześniejszych poglądów, w dużej mierze przychylnych prawu do wyboru i stwierdził, że ludzie życie – w tym nienarodzonych – jest święte.
Warto dziś przypomnieć sobie okoliczności „Roe przeciwko Wade” i ich konsekwencje dzięki dokumentowi Netflixa „Powrót do sprawy Roe: Prawa kobiet w politycznej grze” w reżyserii Ricki Sterni i Anne Sundenberg. Jest on dostępny na polskiej wersji platformy.
„Opinia publiczna była podzielona względem wielu kwestii dotyczących kobiet, jednak w latach 60. i 70. podziały te nie przebiegały po liniach partyjnych. Dopiero w roku 1980 obie partie umieściły w swych programach postulat odnoszący się do legalności aborcji – republikanie byli przeciwni, demokraci zaś byli za. W latach 90. aborcja stała się już kwestią całkowicie partyjną – i definiującą coraz bardziej powiększający się rozłam” – pisze Jill Lepore.
Wysiłki zmierzające do legalizacji aborcji rozpoczęto w latach 60. Nie stały za nimi feministki ani działaczki na rzecz praw kobiet, ale lekarze, prawnicy oraz duchowni kierujący Planned Parenthood Federation of America.
To organizacja non-profit działająca na rzecz praw reprodukcyjnych, której centrala znajduje się w Nowym Jorku. Jej celem jest propagowanie świadomego rodzicielstwa, szerokiej edukacji seksualnej, dostępu do legalnej aborcji i antykoncepcji, walki chorobami przenoszonymi drogą płciową. A także szerzenie, w ramach posiadanych środków, podstawowej opieki medycznej na całym świecie, szczególnie w ubogich krajach Afryki i Ameryki Łacińskiej.
Organizacja jest również operatorem jednej z największych sieci klinik oferujących zabiegi związane z aborcją, antykoncepcją oraz diagnostyką chorób wenerycznych.
Według sprawozdania sprzed trzech lat budżet Planned Parenthood w 38 proc. pochodzi z wpłat od darczyńców, 34 proc. z grantów rządowych, 22 proc. stanowią dochody z usług medycznych, a w 6 proc. - z innych źródeł.
Darczyńcami organizacji są między innymi: Melinda Gates, Fundacja Forda, The Buffet Foundation. Całkowity budżet wyniósł 1,6 mld dol. Planned Parenthood otrzymało finansowanie rządowe po raz pierwszy w latach 70. XX wieku podczas rządów wspomnianego już Richarda Nixona. Prezydent i jego partia byli wówczas pozytywnie nastawieni wobec upowszechnienia wiedzy na temat środków antykoncepcyjnych, wszak było to jeszcze przed wyrokiem w sprawie Roe i przed pokusą upolitycznienia tematu.
W 1962 roku prezesem Planned Parenthood został ginekolog i położnik Alan Frank Guttmacher, który rozpoczął kampanię mającą na celu pozyskanie federalnego wsparcia dla programów planowania rodziny przeznaczonych dla ludzi biednych, dla uchylenia zakazów antykoncepcji i liberalizacji prawa do aborcji.
Trzy lata później byli prezydenci Eisenhower (republikanin) i Truman (demokrata) pełnili funkcje współprzewodniczących komitetu Planned Parenthood, sygnalizując ponadpartyjne poparcie dla antykoncepcji. Również w 1965 roku – i tu znowu wracamy do regulowania kwestii praw reprodukcyjnych przez trzecią władzę – w sprawie „Griswold przeciwko stanowi Connecticut” federalny Sąd Najwyższy uchylił stanowe zakazy antykoncepcji, uniewinniając jednocześnie Estelle Griswold, kierującą lokalną kliniką Planned Parenthood, aresztowaną i skazaną za rozprowadzanie środków antykoncepcyjnych.
Światopoglądowa prawica wraz z Donaldem Trumpem prowadziła w ostatnich latach kampanię na rzecz radykalnego ograniczania dostępu do zabiegów. Co roku w rocznicę wydania wyroku w sprawie „Roe przeciwko Wade” organizowane są Marsze Życia.
Uczestnikom waszyngtońskiej demonstracji z 19 stycznia 2018 ówczesny prezydent obiecał łącząc się z nimi przez platformę streamingową: „Przyszliście tu z jednej pięknej przyczyny: chcecie budować społeczeństwo, w którym każde życie jest celebrowane, chronione i pielęgnowane. Kochacie każde dziecko, narodzone i nienarodzone, ponieważ wierzycie, że każde życie jest święte, że każde dziecko jest drogocennym darem od Boga. A prawo do aborcji jest złem i obecny stan rzeczy musi się zmienić. Mój rząd zawsze będzie bronić pierwszego prawa z Deklaracji Niepodległości, czyli prawa do życia”.
A co by się stało, gdyby w Sądzie Najwyższym znalazła się większość do obalenia wyroku sprzed 48 lat? Każdy z 50 stanów ma swoje własne zasady i praktyki, jeśli chodzi o zapewnienie kobietom możliwości przerwania ciąży.
W chwili obecnej przepisy te nie mogą być sprzeczne z precedensem, który został ustanowiony przez Roe przeciwko Wade. W przypadku jego uchylenia na dostęp kobiety do aborcji miałby wpływ władze stanu, w którym mieszka.
Według Center for Reproductive Rights, 23 stany, czyli mniej niż połowa, mogłyby w tej sytuacji zakazać aborcji.
Autorka zrezygnowała z honorarium, wyrażając w ten sposób wsparcie dla OKO.press
Komentarze