0:000:00

0:00

Przynajmniej od początku maja Rosja systematycznie wypuszcza materiały dowodzące, że polscy żołnierze walczą w Ukrainie, po stronie ukraińskiej oczywiście. Po co Kremlowi taka narracja?

Wydaje się, że celem jest udowodnienie - za wszelką cenę, a więc także za pomocą sfałszowanych dokumentów - udziału żołnierzy NATO w wojnie. Prawdopodobnie w Rosji wciąż trwa szukanie pretekstu do rozszerzenia konfliktu poza Ukrainę, być może nawet do agresji militarnej na jakieś państwo należące do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Fake newsy o polskich żołnierzach mogą być elementem tej operacji.

Takie podejście nie powinno zaskakiwać, zwłaszcza tych, którzy znają najnowszą historię Rosji. Wiele wskazuje na to, że obecne władze tego państwa mają już na swoim koncie wywoływanie wojny za pomocą sfabrykowanych zdarzeń – głośno było o tym w kontekście drugiej wojny w Czeczenii, którą poprzedziły akty terrorystyczne na terytorium rosyjskim. Obwiniono za nie Czeczenów. Ale, jak się później okazało, prawdopodobnie stały za nimi rosyjskie służby specjalne, a nie Czeczeni (ujawnili to w książce „Wysadzić Rosję” Aleksander Litwinienko i Jurij Felsztyński). Jednym ze skutków tej wojny było przejęcie władzy w Rosji przez Władimira Putina.

W czasie obecnego konfliktu, w kwietniu, wywiad Ukrainy także informował, że rosyjskie służby specjalne planują przeprowadzić zamachy terrorystyczne na terenie Rosji i oskarżyć o nie Ukrainę. Na szczęście do tego nie doszło. Żyjemy jednak w epoce cyfrowej - być może wystarczy więc sfabrykować „dowody” i rozpowszechnić je w sieci, by twierdzić, że ma się powód do ataku. Czy fake newsy o polskim wojsku mogą służyć kreowaniu takiego pretekstu?

Przeczytaj także:

Karta pojazdu jako dowód obecności pułkownika

Fałszywe doniesienie o polskim poruczniku pojawiło się 6 czerwca, w poniedziałek rano, na rosyjskich kanałach na Telegramie, a potem na dwóch rosyjskich portalach:

  • znanym z rozsiewania dezinformacji portalu SouthFront, który według amerykańskich służby jest powiązany z rosyjską Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB), artykuł opublikowano tam w języku angielskim,
  • rosyjskim, prokremlowskim portalu EADaily.

Wszędzie podawane były te same informacje: w ukraińskim Siewierodoniecku znaleziono pozostawione przez armię ukraińską dokumenty polskiego pułkownika Dariusza Majchrzaka. Miały one potwierdzać, że „oficer NATO został rozmieszczony w Siewierodoniecku i obecnie może ukrywać się w zakładach chemicznych Azot” – donosił SouthFront.

Tak się składa, że płk Dariusz Majchrzak to prorektor Akademii Sztuki Wojennej w Warszawie – jego zdjęcie oraz opis kariery zawodowej zamieszczono w tekście. „Nie jest jasne czy pułkownik Dariusz Majchrzak zginął, czy nadal przebywa w Siewierodoniecku, czy też opuścił miasto i Ukrainę. Dokumenty można uznać za pierwszy dowód udziału polskiego personelu wojskowego w działaniach wojennych przeciwko Rosji” – komentowali autorzy tekstu na SouthFront.

Opublikowali też zdjęcie rzeczonych dokumentów i dopiero wtedy zrobiło się zabawnie. Są na nim fragmenty samochodowej karty pojazdu – dokumentu, który jest wydawany do każdego auta w momencie jego pierwszej sprzedaży, później rejestrowani są w nim kolejni właściciele.

Na fotografii widać kartę auta KIA Sorento, którego pierwszym właścicielem w Polsce był Dariusz Tomasz Majchrzak, urodzony w 1971 roku. Oczywiście nie pokazano dalszych stron dokumentu, na których wpisuje się kolejnych właścicieli. Pominięto również takie „drobiazgi” jak drugie imię właściciela (czerwoną obwódką, wskazującą to, co istotne na zdjęciu, obwiedziono jedynie nazwisko i pierwsze imię) czy datę urodzenia, która nie zgadza się z datą urodzenia prorektora ASzWoj (płk Majchrzak jest o rok młodszy).

Dementi nie przeszkadza rosyjskiej propagandzie

News zaczął rozchodzić się najpierw w rosyjskich mediach i na platformie Telegram, szybko dotarł też do polskojęzycznych kanałów. Pojawił się też na Twitterze, publikowały go konta hiszpańskojęzyczne, anglojęzyczne, a tuż po godz. 15. zamieścił go także wielokrotnie już przez nas opisywany Piotr Panasiuk, były kandydat na posła z listy Konfederacji, związany z Konfederacją Korony Polskiej Grzegorza Brauna.

Akademia Sztuki Wojennej zdementowała fake newsa. Rzecznik prasowy ASzWoj płk Mariusz Młynarczyk poinformował, że „płk Dariusz Majchrzak, jako jeden z organizatorów, uczestniczył dziś w High Level Course, kursie przeznaczonym m.in. dla wyższych rangą pracowników cywilnych i wojskowych ministerstw obrony państw UE.”

Uczelnia opublikowała zresztą zdjęcie z tego kursu, na którym widać płk. Majchrzaka. Na pewno więc nie zginął on w Siewierodoniecku ani nie znajdował się na terytorium Ukrainy. Przekaz rosyjskich propagandzistów miał pecha.

Mimo dementi fałszywa informacja rozchodziła się dalej. Pojawiła się między innymi na greckim prokremlowskim portalu freepen.gr czy amerykańskiej stronie The Veterans Today. Choć fake news nie był masowo rozpowszechniany, dotarł do odbiorców w krajach europejskich oraz w Stanach Zjednoczonych.

Sfałszowane dokumenty wojskowe

To nie pierwszy przypadek, gdy Rosja stara się – wbrew faktom - udowodnić obecność polskich żołnierzy w Ukrainie. W tym celu wcześniej sfałszowano już rozkaz polskiego generała i pismo ukraińskiego dowódcy, przekonywano też o polskich najemnikach w Pawłogradzie. Wszystko to nieustannie podlewane jest rosyjskimi komentarzami o tym, że Polska chce zająć zachodnią Ukrainę oraz że NATO wysyła na Ukrainę swoje wojska.

2 maja na Telegramie opublikowano zdjęcie sfabrykowanego rozkazu Szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Z jego treści wynikało, że trzy jednostki Wojska Polskiego mają zostać doprowadzone do stanu pełnej gotowości bojowej „w celu ochrony obiektów infrastruktury krytycznej przed rosyjską agresją w Obwodzie Lwowskim i Wołyńskim na Ukrainie”.

Rozkaz był podpisany przez Dowódcę Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych generała Jarosława Mikę, była tam także pieczęć i podpis radcy prawnego Zarządu Kierowania i Dowodzenia. Dokument sfabrykowano używając oryginalnego rozkazu, którego zdjęcie zostało upublicznione w internecie. Zachowano nagłówek i podpisy, za to zupełnie zmieniono treść.

Fabrykujący fałszywkę popełnili jednak błąd: rozkaz, datowany na 27 kwietnia 2022 roku, zaadresowali do gen. bryg. Grzegorza Grodzkiego, który na początku kwietnia zakończył służbę i przeszedł do rezerwy. Pisałam o tym w OKO.press:

10 maja wypuszczono kolejny nieprawdziwy dokument. Tym razem było to pismo ukraińskie: od gen. Giennadija Szapowałowa do gen. Serhija Dejneko, dowódcy Służby Granicznej Ukrainy. Szapowałow przekazywał w nim, że w dniach 22-24 maja na zachodnią Ukrainę wjedzie polsko-litewski kontyngent wojsk pokojowych w składzie czterech batalionów (do 9,5 tys. żołnierzy), chodzi więc o to, by ukraińscy pogranicznicy przepuścili żołnierzy przez granicę, na przejściu w Hrebennem. Miało do tego dojść 22 maja o godz. 4 nad ranem. Fake news znów rozchodził się na Telegramie, a na polskim Twitterze udostępnił go wspominany już Piotr Panasiuk.

Rosyjskiego „newsa” zdementowało zarówno polskie Ministerstwo Obrony, dowództwo stacjonującej w Lublinie brygady litewsko-polsko-ukraińskiej jak i ukraińskie rządowe Centrum Przeciwdziałania Dezinformacji.

Fake: polscy żołnierze w Ukrainie

Natomiast w ostatnich dniach maja w sieci zaczęła rozchodzić się nieprawdziwa informacja o tym, że Polska wysłała na front 1500 żołnierzy. Źródłem informacji był… Polak Jacek Mędrzycki, nacjonalista, kilka lat temu lider nacjonalistycznej i prorosyjskiej organizacji Obóz Wielkiej Polski.

To Mędrzycki w 2014 roku organizował demonstrację pod Sejmem „Nie dla wojny z Rosją”, przeciwko wysyłaniu polskich wojsk na Ukrainę (których nikt nie wysyłał, tak samo jak dziś). Najwyraźniej temat nadal nie daje mu spokoju. 26 maja umieścił na Facebooku wpis o polskich żołnierzach w Ukrainie, zaczynający się od słów: „Wiele wskazuje na to, że za sprawą PiS dojdzie do starcia żołnierzy polskich z rosyjskimi na Ukrainie! Według doniesień strony rosyjskiej, Polska wysłała 1500 żołnierzy na front. <Wysyłają ich do rzeźni, ale uważa się, że rzekomo pomagają>.”

Na Facebooku post udostępniono 92 razy, a w formie zrzutu ekranu był rozpowszechniany na Telegramie i Twitterze. Mędrzycki nie podał źródła swego newsa, jednak cztery dni wcześniej niektóre rosyjskie media informowały, iż w ukraińskim Pawłogradzie znajdują się dwa bataliony polskich najemników. Ich celem miała być miejscowość Awdijewka, gdzie trwały akurat walki, Polacy mieli wzmocnić obronę tej miejscowości.

Mędrzycki prawdopodobnie odniósł się do tej informacji, tyle że stwierdził, że chodzi o żołnierzy wysłanych przez polskie państwo – co jest nieprawdą. Najemnikami określa się zazwyczaj pochodzących spoza Ukrainy ochotników, którzy sami zgłosili się do ukraińskiej armii, a nie regularne wojsko. Dodajmy, że także rosyjski news o 1500 polskich najemnikach w Pawłogradzie nie został w żaden wiarygodny sposób potwierdzony.

Post polskiego nacjonalisty perfekcyjnie wpisał się w rosyjską narrację, wręcz stał się jej istotnym elementem, pozwalającym budować pozornie spójny ciąg zdarzeń: najpierw rozkaz o postawieniu wojska w stan pełnej gotowości bojowej, potem pismo o otwarciu przejścia granicznego dla polsko-litewskich oddziałów, wreszcie doniesienie o batalionach polskich najemników, a nawet wprost – polskich żołnierzy. Aż w końcu 6 czerwca „dowód” obecności polskiego żołnierza w Ukrainie, czyli… karta pojazdu z pierwszym właścicielem samochodu o takim samym imieniu i nazwisku jak prorektor Akademii Sztuki Wojennej w Warszawie.

Chodzi nie tylko o Polskę, ale też o NATO

Wydaje się, że ten systematycznie rozwijany rosyjski przekaz ma służyć dwóm celom. Po pierwsze: ma utrudnić relacje polsko-ukraińskie, czyli zasiać nieufność między naszymi krajami tak, by Ukraińcy rzeczywiście obawiali się, iż Polska chce wkroczyć militarnie na terytorium ich państwa i zająć jego zachodnią część.

Po drugie: chodzi o udział NATO. Od dnia rosyjskiej agresji NATO robi wszystko, by z jednej strony pomóc Ukrainie, ale z drugiej – nie dać Rosji pretekstu do rozszerzenia konfliktu na kraje należące do Sojuszu. Gdyby Kreml zyskał taki pretekst, dynamika wojny mogłaby się szybko zmienić. Wzrosłoby ryzyko agresji Rosji na jedno z państw najbliżej położonych – wśród nich jest oczywiście Polska.

Udział polskich wojsk w wojnie po stronie Ukrainy byłby pretekstem doskonałym, nie przez przypadek SouthFront przedstawiał płk. Majchrzaka właśnie jako oficera NATO. Tyle tylko, że szyte grubymi nićmi fake newsy, w których propagandziści nawet nie starają się ukryć oszustwa, nie doprowadzą Rosji do osiągnięcia założonego celu.

Po co więc je fabrykować?

Kiedy podawane są w języku rosyjskim, służą przekonywaniu rosyjskiego społeczeństwa, że Kreml walczy nie tylko z „ukraińskimi nazistami” (jak mówi główna rosyjska narracja wojenna), ale też z NATO – mimo że Sojusz temu zaprzecza. Są to więc fake newsy na użytek wewnętrzny.

Jednak Rosja fałszywki dotyczące Polski wypuszcza także w języku angielskim i w innych wersjach językowych, a więc stara się dotrzeć ze swoim przekazem na Zachód. Po co? Czy ktoś nabierze się na jej narrację? Odpowiedzi na te pytania jeszcze przed nami. Wojna trwa.

Udostępnij:

Anna Mierzyńska

Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press

Komentarze