0:000:00

0:00

Poniżające traktowanie byłego prezesa Sądu Apelacyjnego Krzysztofa S. opisał najnowszy tygodnik „Polityka”. Dziennikarki Ewa Siedlecka i Anna Dąbrowska opisały jak wyglądał jego kilkumiesięczny pobyt w celi.

Krzysztof S. ma zarzuty w związku ze sprawą korupcji w Centrum Zakupów dla Sądownictwa. W śledztwie dotyczącym tej sprawy zarzuty usłyszało już 26 osób, w tym dziesięciu byłych dyrektorów sądów, z których część jest w areszcie.

Krzysztof S., według prokuratury, miał przyjąć nie mniej niż 376,3 tys. zł „korzyści” jako zapłatę za sporządzenie fikcyjnych opracowań (sam S. twierdzi, że zlecenia wykonał). Miał też nie dopełnić obowiązków prezesa, umożliwiając pozostałym podejrzanym przywłaszczenie co najmniej 21 mln zł na szkodę Sądu Apelacyjnego w Krakowie

(choć Centrum Zakupów dla sądownictwa podlega dyrektorowi Sądu Apelacyjnego w Krakowie, a dyrektorzy sądów - ministrowi sprawiedliwości, nie prezesom sądów). S. ma też zarzut prania brudnych pieniędzy i poświadczania nieprawdy w dokumentach.

Przeczytaj także:

"Niebezpieczny" osadzony: izolatka i kontrole osobiste

Sąd Najwyższy zgodził się na uchylenie sędziemu immunitetu i były prezes w ubiegłym roku trafił do aresztu. Problemy zaczęły się gdy śledztwo z Krakowa przeniesiono do Rzeszowa, o czym zdecydował Sąd Najwyższy. Wtedy też przeniesiono sędziego do Zakładu Karnego w Rzeszowie. Były prezes 5 października 2017 roku trafił na oddział dla „niebezpiecznych”. Przebywał w jednoosobowej, monitorowanej celi. Tygodnik „Polityka” cytuje sędziego Krzysztofa S.: "Po kilku dniach, 10 października, oddziałowi przyszli do celi, aby przeprowadzić kontrolę osobistą po moim powrocie ze spaceru.

Dwóch oddziałowych kazało mi się rozebrać do naga. Najpierw sprawdzali dokładnie moje ubrania, łącznie z bielizną. Potem na ich polecenie przykucałem nago, obracałem się do nich plecami i unosiłem ręce do góry.

Traktowałem to jako wywieranie presji. Czułem się poniżony. Przypuszczałem, że takie traktowanie ma mnie skłonić do przyznania się do winy". Według relacji Krzysztofa S. oddziałowi też czuli się zażenowani całą sytuacją, ale tłumaczyli, że nie mogą odstąpić od kontroli, bo spotkają ich konsekwencje.

Mówili mu też, że jako jedyny na oddziale ma codzienną kontrolę osobistą. I że do tej pory nie traktowali w taki sposób nawet najbardziej niebezpiecznych przestępców.

Podczas codziennych kontroli funkcjonariusze przeglądali wszystkie książki i dokumenty, w tym kilka tomów akt, które sędzia dostał do wglądu oraz notatki, które sporządził, aby przygotowywać się do rozprawy. Krzysztof S. opowiada "Polityce": "Pytałem wychowawcy, czy to jest naprawdę konieczne, że przecież moje zachowanie nie wskazuje na to, że coś ukrywam, nie zachowuję się w sposób stwarzający niebezpieczeństwo, ale on tłumaczył, że nie mają wyjścia, że wykonują zarządzenia sądu". Potem okazało się, że żadnego zarządzenia sądu w tej sprawie nie było.

"Byłem bezsilny i pogodziłem się z tymi upokarzającymi kontrolami. Uznałem, że wytrzymam do rozprawy, do 13 grudnia, bo wiedziałem, że pisanie do sądu przed rozprawą nie ma sensu, bo i tak sąd może podjąć decyzję dopiero na posiedzeniu" - relacjonuje sędzia. Kontroli zaniechano 14 grudnia, dzień po tym, jak opowiedział sądowi o tym, że każdego dnia musi rozbierać się przed oddziałowymi.

"Wyglądał na pospolitego przestępcę"

Ale to nie były jedyne problemy S. w areszcie: "Zapuściłem zarost pierwszy raz w życiu. Po pierwsze dlatego, że dwiema żyletkami na miesiąc z więziennego przydziału trudno się porządnie ogolić, a po drugie dlatego, że

w Rzeszowie przewróciłem się na spacerniaku i straciłem dwa przednie zęby. Prosiłem wiele razy o możliwość wizyty u dentysty, ale usłyszałem, że nie mam na to szans" – opowiada sędzia.

Przed rozprawą poprosił też o fryzjera, z czym wcześniej, w warszawskim areszcie nie było najmniejszego problemu. W Rzeszowie do fryzjera się nie dostał, na pierwszą rozprawę poszedł zarośnięty. I w stroju sportowym: jeansach, podkoszulku i kurtce, bo mimo próśb, garnituru, w którym go zatrzymano, nie wydano mu z magazynu.

Jeden z tabloidów relacjonując rozprawę pisał: "Kiedy prowadzono go w kajdankach, w obstawie policjantów, wyglądał na pospolitego przestępcę. Mało kto by się domyślił, że to do niedawna jeden z najważniejszych prezesów sądów w kraju".

Były szef więziennictwa: na tym opierają się areszty "wydobywcze"

Sprawa zainteresował się Rzecznik Praw Obywatelskich, bo jest podejrzenie, że w areszcie złamano prawa byłego prezesa krakowskiego sądu. Co do tego, że tak było nie ma wątpliwości Paweł Moczydłowski, szef więziennictwa w latach 1990-94. W rozmowie z OKO.press Moczydłowski nie kryje emocji: "Sędzia idąc na rozprawę do sądu nie powinien tak wyglądać. Byle bandzior przychodzi do sądu w czystym ubraniu i zadbany. Sędzia miał prawo pojawić się w sądzie ostrzyżony i dobrze ubrany. W ten sposób celowo pozbawiono go godności.

Uważam, że takie traktowanie może nadawać się na dyscyplinarkę dla pracowników zakładu karnego. Za to normalnie wiceminister sprawiedliwości odpowiedzialny za więziennictwo straciłby swoje stanowisko" - mówi Moczydłowski.

Według niego były prezes sądu nie powinien zostać zakwalifikowany jako „niebezpieczny” osadzony - ani dla otoczenia, ani dla siebie. Bo nie dawały do tego podstaw ani zarzuty jakie mu postawiono, ani jego kondycja psychiczna (był badany przez psychiatrę, który nie stwierdził u niego załamania). "Jeśli by coś mu realnie zagrażało, można go było osadzić z osobą, która by go pilnowała i byłaby dla niego niegroźna. Są na to sposoby. A tu postąpiono odwrotnie, tak jakby chciano wywołać u niego depresję" - przekonuje Moczydłowski.

Po co ktoś miałby to robić?

Moczydłowski mówi, że gdy człowiek w areszcie jest załamany i widzi, że nie może liczyć na jakąkolwiek pomoc, łatwiej przyznaje się do winy i idzie na współpracę z prokuraturą np. wsypując innych. "Na tym opierają się areszty wydobywcze. Zgnębiony aresztant łatwiej idzie na współpracę" - podkreśla.

Moczydłowski uważa też, że nie było podstaw do tak częstych rewizji osobistych i kontroli w celi. Według niego działania pracowników zakładu karnego, w którym siedział S. miały znamiona znęcania się.

„Polityka” pisze, że dyrektor zakładu karnego tłumaczył w piśmie do sądu, że kontrole były prowadzone na wniosek psychologa, który miał się obawiać, że sędzia może gromadzić leki, które przyjmował, by potem połknąć je razem i popełnić samobójstwo. Ale sam Krzysztof S. mówił dziennikarkom: "Lekarz nie stwierdził u mnie załamania nerwowego tylko obniżony nastrój, charakterystyczny dla czasu i miejsca, w jakim się znalazłem. Jeśli chodzi o mój stan zdrowia, brałem leki na nadciśnienie, leki na lepszy sen w obecności oddziałowych".

Krakowscy sędziowie: to czysty bolszewizm

Traktowanie byłego prezesa Sądu Apelacyjnego w Krakowie, oburzyło środowisko małopolskich sędziów. W najbliższym czasie można się spodziewać w tej sprawie uchwały sędziów sądu, w którym pracował. O podobnej uchwale mówi się również w krakowskim sądzie okręgowym, ale nie wiadomo czy zostanie przyjęta, bo sędziowie obawiają się, że politycy PiS przypną im łatkę obrońców osoby, na której ciążą „poważne” zarzuty. "Nie przesądzamy czy sędzia jest winny, czy nie. Ale to jak potraktowano go w areszcie to czysty bolszewizm" - mówi OKO.press jeden z sędziów.

Sędziowie spekulują też, że sprawa Krzysztofa S. jest sygnałem wysyłanym przez obecną władzę do sędziów, żeby uważali, bo ich też może spotkać ciężki los jeśli będą zbyt niezależni. Krzysztof S. wyszedł z aresztu w lutym 2018 roku, po dziewięciu miesiącach. Jego proces trwa.

Udostępnij:

Mariusz Jałoszewski

Absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2000 r. dziennikarz „Gazety Stołecznej” w „Gazecie Wyborczej”. Od 2006 r. dziennikarz m.in. „Rzeczpospolitej”, „Polska The Times” i „Gazety Wyborczej”. Pisze o prawie, sądach i prokuraturze.

Komentarze