0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Mateusz Skwarczek / Agencja GazetaMateusz Skwarczek / ...

Minister Marek Gróbarczyk od miesięcy zapowiadał zdecydowaną walkę z suszą. 17 sierpnia opublikowano projekt Ustawy o inwestycjach w zakresie przeciwdziałania skutkom suszy.

Dokument przejdzie teraz całą ścieżkę legislacyjną, łącznie z konsultacjami (co nie jest normą w przypadku rządu PiS - rządowe projekty często kierowane są do Sejmu jako poselskie i omijają w ten sposób konsultacje społęczne)

Pomysłem, który zyskał największy rozgłos, jest obciążenie właścicieli gruntów opłatą za to, że nie zatrzymują wody. W mediach szybko ochrzczono tę opłatę "podatkiem od deszczówki", albo - jeszcze lepiej - "podatkiem od deszczu".

Tymczasem nie jest to nowość – taki podatek już funkcjonuje, ale jedynie dla właścicieli ogromnych terenów. To ma się zmienić. Jeśli projekt ustawy o inwestycjach w zakresie przeciwdziałania skutkom suszy, w którym zawarto ten zapis, zostanie przyjęty, liczba nieruchomości objętych dodatkową opłatą zwiększy się 20-krotnie.

Razem z doktorem Sebastianem Szklarkiem, ekohydrologiem z Polskiej Akademii Nauk i autorem bloga Świat Wody wyjaśniamy, kto i za co będzie musiał dodatkowo zapłacić.

Przeczytaj także:

180 milionów z podatku

Nowa opłata została potocznie nazwana „podatkiem od deszczu” albo „podatkiem deszczówkowym”. Zdaniem dr Szklarka takie nazewnictwo może nowelizacji zaszkodzić.

„Pamiętam, jak parę lat temu toczyły się rozmowy o tym, że miasta chcą wprowadzać dodatkowe opłaty za brak retencji na działkach. Wtedy media nazwały je »podatkami od deszczówki«, sugerując, że właściciele gruntów będą płacić po prostu za to, że pada. A to nie jest prawda. W efekcie wiele gmin się wycofało z tych pomysłów – z obawy o swoich przyszłych wyborców, których takie ryzykowne przepisy mogłyby odstraszyć” – tłumaczy naukowiec. Jak mówi, opłata jest podatkiem od „betonozy” – im większa część działki jest zabudowana, tym więcej będzie trzeba zapłacić.

„Zabudowując teren utrudniamy naturalną retencję. W myśl tej ustawy, jeśli traktujemy wodę jak odpad, nie zatrzymujemy jej i z niej nie korzystamy, musimy za to zapłacić – tak jak płacimy za wywóz odpadów” – dodaje Szklarek.

Obecnie podatek dotyczy właścicieli dużych gruntów o powierzchni 3,5 tys. m kw. i więcej, którzy „wyłączyli z powierzchni biologicznie czynnej” 70 proc. terenu. To znaczy, że musieli zapłacić, jeśli zabudowali – postawili budynek, taras, ułożyli kostkę, zrobili brukowany parking lub podjazd – na 70 proc. powierzchni swojej działki. 30 procent pozostałej zieleni miał stanowić trawnik, nasadzenia roślin, ale też np. zielony dach.

Jeśli projekt resortu żeglugi zostanie przyjęty, opłata będzie dotyczyć właścicieli działek o powierzchni co najmniej 600 m kw., którzy zabudowali więcej niż połowę swojego terenu.

Jeśli mamy więc osobę, która na swojej działce o powierzchni 800 m kw. zabudowała 401 m kw., będzie musiała co roku opłacać specjalny podatek. Jakiej wysokości?

To zależy. Jeśli nie ma na podwórku żadnych instalacji pozwalających na zatrzymanie wody i jej ponowne użycie, będzie płacił pełną kwotę – 1,50 zł za metr kwadratowy zabudowanej powierzchni. Czyli przy zabudowanych 401 m kw. opłata wyniesie 601,5 zł rocznie. Wcześniej ta opłata wynosiła 1 zł/1 m kw.

Resort planuje jednak nagradzać tych, którzy wodę retencjonują. Jeśli właściciel działki ma zainstalowane "urządzenia do retencjonowania wody o pojemności do 10 proc. odpływu rocznego”, zapłaci 90 groszy za metr kwadratowy – czyli dla naszego przykładu będzie to 360,90 zł rocznie. Dziś zapłaciłby mniej – 60 groszy za 1 m kw.

Właściciel działki, który posiada "urządzenia do retencjonowania wody o pojemności od 10 do 30 proc. odpływu rocznego" zapłaci 45 gr za metr kwadratowy. Obecnie jest to 30 groszy za 1m kw.

Za beczkę nie będzie zniżki?

„Żeby opłata została zmniejszona, musimy mieć zainstalowane jakiekolwiek urządzenie retencjonujące - takie, które odprowadza wodę do gleby. Może to być sieć kanalików, które rozprowadzają deszczówkę po ogrodzie, ale także na przykład staw. Musi to być zagłębienie bez szczelnego dna. Jeśli więc ktoś zbiera deszczówkę do beczki, co oczywiście jest dobrą praktyką, niestety nie został objęty obniżką podatku. Obawiam się, że to spore niedoprecyzowanie w tym projekcie” – komentuje dr Szklarek.

75 proc. przychodu z tych opłat trafi do Wód Polskich. 25 proc. – do gminy, która większość z tej kwoty będzie musiała przeznaczyć na rozwój „retencji wód opadowych w zlewni obejmującej obszar gminy”.

Obecnie podatek od utraconej retencji muszą płacić właściciele 6,9 tys. działek. Wody Polskie dostają z tego 6,24 mln zł, a do samorządów trafia niespełna 700 tys. zł rocznie. Po zmianach w sumie wszyscy właściciele gruntów zapłacą 180 mln zł rocznie, a do Wód Polskich wpłynie z tej kwoty 135 mln zł.

„W ostatnich latach pojawiło się wiele programów dopłat do retencji. Dostaliśmy więc dużo marchewek, a teraz dostajemy kij, żeby działać na większą skalę. Dostaliśmy też przekaz – jeśli nie zainwestowałeś w retencję, teraz będziesz miał do tego większą motywację” – komentuje Szklarek.

„Choć zwiększenie podatków zawsze wywołuje negatywne emocje, tym razem wydaje mi się, że to krok w dobrą stronę. Czynnik ekonomiczny może zmusić nas do tego, żeby zacząć dbać o wodę"- dodaje.

Będzie łatwiej o szkodliwe inwestycje

Jednak cała ustawa o inwestycjach w zakresie przeciwdziałania skutkom suszy to nie tylko dodatkowe opłaty dla właścicieli gruntów. Chodzi także ustanowienie ustalenie specjalnego trybu uzyskiwania pozwoleń na realizację inwestycji, które w opinii resortu mają pomóc w walce z suszą.

Projekt przewiduje, że skrócone zostaną terminy na „dokonanie przewidzianych prawem uzgodnień i opinii, a także na wydawanie niezbędnych prawem decyzji”. Pojawił się również zapis, dzięki któremu za odszkodowaniem będzie można wywłaszczyć właścicieli terenu, jeśli ten znajduje się w granicach inwestycji.

„Specjalny tryb to nic innego jak pozbawienie społeczeństwa możliwości zablokowania szkodliwych i horrendalnie drogich inwestycji" – skomentowała posłanka Lewicy/Razem, Daria Gosek-Popiołek.

"Skrócone zostaną terminy na wnoszenie odwołań i zaskarżanie decyzji, a do tego decyzje z automatu będą miały nadany rygor natychmiastowej wykonalności. Już teraz znane są przypadki, że sąd podważa decyzje z takim rygorem, w czasie gdy koparki od dawna pracują na placu budowy”.

Zwraca także uwagę, że „w uzasadnieniu do projektu wszystkie przykłady inwestycji, których powstanie zostanie ułatwione, to stopnie wodne tworzące drogi dla barek na Wiśle i Odrze”. Resort wymienia w uzasadnieniu stopień wodny Niepołomice pod Krakowem, Lubiąż i Ścinawa na Odrze i Pisz na rzece Pisie.

Stopnie wodne i inne sposoby ingerencji w naturalny bieg rzeki – wbrew temu, co podaje ministerstwo – nie sprzyjają walce z suszą.

„Przedstawiana obecnie jako »lekarstwo na problem suszy« lista życzeń inwestycyjnych ministra Gróbarczyka ani nie służy retencjonowaniu wody, ani nie odpowiada na wyzwania obecnej klęski suszy” – napisała zrzeszająca 45 organizacji Koalicja Ratujmy Rzeki w oświadczeniu przesłanym OKO.press.

Ich zdaniem, proponowane przez resort inwestycje to pomysły rodem z PRL, a priorytetem gospodarki wodnej powinna być renaturyzacja rzek.

Profesor Paweł Rowiński, hydrolog z Polskiej Akademii Nauk mówił w rozmowie z OKO.press: „Trzeba pamiętać, że każda nowa inwestycja na rzece, to też koszty jej utrzymania, to budowa kolejnych zbiorników. Rozwiązaniem może być renaturyzacja, czyli przywrócenie rzece naturalnego biegu. To niezwykle złożony proces. Ale taki jest trend – w USA rozebrano już ponad tysiąc zapór, w całej Europie około 2 tysiące. Celem takiej gospodarki wodnej jest ochrona bioróżnorodności i życia w rzece. W Polsce, niestety, wciąż jest odwrotnie”.

;
Na zdjęciu Katarzyna Kojzar
Katarzyna Kojzar

Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.

Komentarze