Według ministra Michała Dworczyka rząd nie ma nic do liczby wykonywanych testów na koronawirusa, bo przecież zlecają je lekarze. To stała mantra władzy. Ale to od rządu właśnie zależy, ile testów lekarze mogą zlecać
W poniedziałkowej (16 listopada) rozmowie z Robertem Mazurkiem w RFM FM szef Kancelarii Premiera musiał odpowiedzieć na pytanie, dlaczego spada liczba testów PCR, będących diagnostycznym kryterium stwierdzenia zakażenia SARS-CoV-2. Dworczyk wyjaśnił, że:
Spadła liczba wykonywanych testów, według mojej wiedzy w ciągu ostatniego tygodnia o około 5 proc. Decydują o tym lekarze, którzy wystawiają skierowania na wykonanie testów
To oczywiste, że skierowania wystawiają lekarze. Nie mają oni też określonej, ustalonej przez rząd puli testów do wykorzystania - że Kowalski jeszcze się „załapie" na test, a Malinowski już nie, bo pula się skończyła. Liczba zlecanych testów rzeczywiście spada, co może wskazywać na to, że zmniejsza się liczba zakażeń – mówią też o tym inne dane, jak spadek współczynnika reprodukcji wirusa, czy coraz mniejsze przyrosty chorych w szpitalach.
Ale Ministerstwo Zdrowia ma inne narzędzia, żeby sterować liczbą wykonywanych testów. Ostatnie tygodnie pokazały, że te kryteria są decydujące.
Najważniejsza była decyzja o tym, żeby od września skupić się na testowaniu osób z objawami wskazującymi na SARS-CoV-2. Przedtem robiono również badania przesiewowe - na przykład wśród górników na Górnym Śląsku - oraz badania osób przebywających na kwarantannie po kontakcie z osobą zakażoną. Dlaczego w „jesiennej strategii walki z koronawirusem" z tego zrezygnowano?
Odpowiedzi są udzielane półgębkiem – minister zdrowia Adam Niedzielski mówi, że w ten sposób lepiej wykorzystujemy zasoby. Można przypuszczać, że za tą decyzją stoi chęć oszczędności, a może i niemożność systemowa – zamiast poszerzania możliwości laboratoriów, zdecydowano się na zatrzymanie ich na pułapie 80 tys. testów dziennie. Spowodowało to jednak, że Polska jest na drugim miejscu na świecie, jeśli chodzi o odsetek pozytywnych testów wśród wszystkich wykonywanych (średnia krocząca z 7 dni, za portalem Our World in Data)
Dla porównania, w Niemczech to 8 proc., w Stanach Zjednoczonych 12,3 proc., a w Korei Południowej 1,6 proc.
Takie podejście jest wbrew zaleceniom Światowej Organizacji Zdrowia, bowiem im więcej testów się wykonuje, tym większa szansa na wychwycenie tych, którzy nie wiedzą, że są zakażeni i przenoszą wirusa dalej.
Spróbujmy oszacować rozmiary ograniczenia liczby testów poprzez kryteria. Jeśli staralibyśmy się trzymać standardów i mieć już zupełnie bezpieczne z punktu widzenia kontroli epidemii 3 proc. testów pozytywnych, to np. w piątek 13 listopada zamiast 56 084 testów pozytywnych, które wykazały 25 571 zakażeń powinniśmy zrobić ich 852 366.
Czyli 10 razy więcej niż możliwości naszych laboratoriów.
Byłoby to zapewne niewykonalne również w krajach bogatszych niż Polska i o lepszej organizacji. Ale na przykład Stany Zjednoczone, bardzo krytykowane za sposób w jaki (nie) radzą sobie z epidemią, w czasie największego kryzysu w kwietniu sięgnęły odsetka zaledwie 30 proc. pozytywnych testów w dobowej puli. A porównywalne z nami Czechy tydzień temu, w szczycie zakażeń – 32,7 proc.
Żeby testować na takim poziomie jak Czechy, musielibyśmy w piątek 13 listopada zrobić 78 198 testów, z czym już nasze laboratoria dałyby sobie radę.
Oczywiście, gdybyśmy zrobili tyle testów, wykrylibyśmy przy okazji dużo więcej przypadków, więc tak naprawdę zadowalająca liczba testów w tej chwili tak czy siak byłaby astronomiczna.
Ale kiedy robi się więcej testów, wtedy zakażenia dopiero zaczynają rosnąć, ma to bardzo dużo sensu. Podczas gdy u nas lekarze mogą zlecać testy osobom, które mają objawy mogące wskazywać na COVID-19, Korea Południowa jest modelowym przykładem zupełnie innej strategii: testowania tak szerokiego, żeby przeciąć transmisję wirusa. Tak było w przypadku zakażeń wykrytych w klubach gejowskich w Seulu – przetestowano wszystkich, którzy mogli mieć kontakt z zakażonymi.
Na początku „jesiennej strategii" praktyczny dostęp do testów był jeszcze bardziej zawężony. Ministerstwo uznało bowiem, że lekarze Podstawowej Opieki Zdrowotnej będą mogli bez badania fizykalnego, podczas telewizyty zlecać testy, jeśli chory będzie miał cztery objawy jednocześnie: gorączkę, duszność, kaszel, utratę węchu lub/i smaku. Skutecznie ograniczyło to testowanie, bowiem takie objawy ma tylko 4-5 proc. pacjentów. Lekarze pierwszego kontaktu nie chcieli zaś przyjmować i badać potencjalnych chorych, obawiając się – całkiem słusznie – zakażenia i rozwalenia pracy przychodni. We wrześniu ministerstwo wycofało się z tego po licznych protestach. Teraz lekarze mogą zlecać testy każdemu, kto ich zdaniem może mieć COVID-19.
Na początku listopada media społecznościowe obiegła teoria, że rząd sztucznie zaniża liczbę testów, wykreślając z rozporządzenia covidowego punkt o konieczności raportowania liczby testów wykonywanych komercyjnie (mają one obowiązek informować o wyniku pozytywnym). Choć licznym dziennikarzom nie udało się wyciągnąć z Ministerstwa Zdrowia koherentnej informacji o przyczynach takich zmian w raportowaniu, to ma ona najprawdopodobniej minimalne znaczenie w porównaniu ograniczeniem liczby testów poprzez kryterium symptomów. Nie wiemy, jaki jest odsetek komercyjnych testów wśród wszystkich wykonywanych – tych danych również nie podano. Z uwagi na wysoką cenę testu, ok. 500 zł, raczej nie jest on bardzo duży.
Michał Rogalski, który prowadzi arkusz z danymi o epidemii, zwrócił również uwagę na wzrastający rozziew pomiędzy danymi z powiatowych Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej na Mazowszu, a danymi podawanymi przez Ministerstwo Zdrowia. W tej chwili w danych powiatowych jest już o 14,4 tys. więcej zakażeń niż w danych ministerialnych. Podobna sytuacja ma miejsce w województwie śląskim. Zdaniem wielu internautów to dowód na to, że rząd manipuluje danymi o zakażeniach.
W tej sytuacji nie do końca zrozumiałą zabawą wydaje się fakt, że rząd postanowił „oprzeć" kryteria wprowadzenia - lub nie - „narodowej kwarantanny" na liczbie wykrytych przypadków, która bezpośrednio zależy od liczby wykonanych testów.
Może i władze teraz nimi manipulują, żeby lockdown wprowadzić albo go nie wprowadzić, a może to po prostu bałagan w danych. Trzeba jednak pamiętać, że decyzja o lockdownie jest zawsze decyzją polityczną, podejmowaną na podstawie wielu przesłanek. A wiarygodne szacunki rzeczywistych zakażeń i zgonów poznamy dopiero, gdy epidemia się skończy.
Bardzo możliwe, że decyzja o ograniczeniu kryteriów testowania (a nie przypasowywaniu ich liczby do czegokolwiek) okaże się najważniejszą – w negatywnym sensie – jaką podjął ten rząd. Bo nie próbując opanować epidemii, doprowadził do dziesiątek tysięcy zgonów. W październiku zmarło w Polsce o 15 tys. więcej osób niż w ostatnich latach, a dane za listopad będą prawdopodobnie jeszcze bardziej tragiczne.
Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".
Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".
Komentarze