0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Slawomir Kaminski / Agencja GazetaSlawomir Kaminski / ...

Z mediami jest podobnie jak z innymi dziedzinami życia publicznego, których PiS dokonuje demontażu. Ale o ile np. prawnicy, sędziowie i adwokaci pracują nad przyszłymi zmianami w sądownictwie, to ani media, ani ich właściciele, ani środowisko dziennikarskie poza narzekaniem nie robią prawie nic - pisze Jacek Rakowiecki, dziennikarz od kilku dekad.

W latach 2016-2018 prezes Funduszu Mediów, fundacji założonej przez Towarzystwo Dziennikarskie, by „wspierać wartościowe dziennikarstwo i podnosić kompetencje dziennikarzy”, od 2019 koordynator Consilium Civitas, forum współpracy wybitnych polskich uczonych pracujących za granicą. Pracował w „Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, był naczelnym „Przekroju”, „Vivy” i „Filmu”. Rynek medialny poznał też od drugiej strony jako rzecznik prasowy TVP (2013-2015). Od 2015 aktywnie uczestniczy i komentuje protesty społeczne.

Tekst publikujemy w naszym cyklu „Widzę to tak” – w jego ramach od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.

Tymczasem, jeśli koniec władzy PiS i powrót do normalności demokratycznego państwa prawa jest dziś bliższy niż dalszy, to ostatni dzwonek, by uświadomić sobie, iż polski system medialny jest coraz bardziej tandetnie komercjalizującym się sektorem gospodarki. Coraz częściej można zastanawiać się, czym jeszcze media opiniotwórcze różnią się od brukowych.

A przez to media przestają spełniać podstawową w demokracji rolę: wiarygodnego kontrolera władzy i sygnalisty, alarmującego o faktach i procesach zagrażających społeczeństwu.

Przeczytaj także:

Stachanowcy zamiast dziennikarzy

Przesadzam? Nie sądzę. Dowodem postępujące od kilkunastu lat załamanie rynku prasowego, ze spadkami sprzedaży egzemplarzowej (nawet dziesięciokrotne!), które nie są rekompensowane przez Internet. To też zmniejszanie się liczby tytułów prasowych – od ogólnopolskich po lokalne.

Ale na tym nie koniec. Od ponad roku robiąc cotygodniowe przeglądy tygodników opinii na FB i codziennie niemal maniakalnie przeglądając wszelką polską prasę w Internecie, widzę zapchanie reklamami, często uniemożliwiające normalną lekturę, widzę nieoznakowanie materiałów reklamowo-promocyjnych i ich celowe graficzne upodabnianie do treści dziennikarskich.

Widzę samobójczą na dłuższą metę politykę clickbaitów, czyli tytułów, które oszukują odbiorcę sensacyjnymi hasłami, odbierając wiarygodność i samym publikacjom, i mediom.

Pracując i obcując z mediami od wielu dekad widzę drugą stronę tego medalu: drastyczne spadki zatrudnienia w redakcjach. Znam redakcje, gdzie jest nawet o 90 proc. profesjonalnych dziennikarzy mniej niż w pierwszej dekadzie III RP – którzy produkują tyle samo materiałów do publikacji (nie wspominam już o brakach w korekcie, redaktorach i redaktorkach, ludzi od archiwów, fotoedycji itd., itp.).

Czy taka sytuacja owocuje jakością i wiarygodnością przekazu medialnego? To pytanie retoryczne.

Dorzucę do tego jeszcze zanikający kontakt dziennikarza i redakcji z czytelnikami, zastąpiony potokiem komentarzy pod tekstami w Internecie, często królestwie trolli, fejków i hejtu. Giną w nim nieliczne czytelnicze merytoryczne wypowiedzi, ginie zwracanie uwagi przez czytających na błędy językowe czy merytoryczne, co dla mediów było bezcenną pomocą i stwarzało więź czytelnika z „jego” redakcją.

Ostatni Mohikanie

Jest truizmem, że tylko dziennikarz dobrze wynagradzany, na etacie z całym dobrodziejstwem Kodeksu Pracy i Prawa Prasowego, nie zmuszany do pracy na akord, jest dziennikarzem niezależnym i odpornym na naciski korupcyjne, zarówno klasyczne, jak i polityczne.

Dziennikarz pracujący za wynagrodzenie zbliżone do płacy minimalnej (lub niższe, np. w wypadku coraz liczniejszych freelancerów), pozbawiony praw pracowniczych, obrony związku zawodowego czy organizacji branżowej, zmuszony do obsługiwania wielu różnych obszarów tematycznych, zamiast specjalizowania się w jednej czy dwóch dziedzinach, zawsze będzie dziennikarzem niechlujnym i niewiarygodnym…

Wróć… tak, wiem, znam osobiście dziennikarzy pracujących w warunkach poniżej wszelkich standardów, a jednak wciąż profesjonalnych i uczciwych. Ale to ostatni Mohikanie. I nie oni tworzą obraz współczesnych polskich mediów.

Symboliczny dla tego całego upadku jest dzisiejszy status reportażu – tej korony dziennikarstwa, dzięki któremu polska żurnalistyka przez dekady, także za komuny, świeciła blaskiem pierwszej wielkości. Polski reportaż prasowy, nawet mimo cenzury, przez lata opisywał prawdziwy kraj i jego prawdziwe problemy znacznie głębiej niż badania socjologiczne. Był stendhalowskim lustrem chodzącym po gościńcu.

Dziś – poza ostatkami „Dużego Formatu” – w mediach praktycznie go nie ma. Znalazł, owszem, schronienie w książkach, które mało kto czyta. Zamiast w zwierciadłach przeglądamy się w czym? W zgniecionych puszkach po piwie? W szkle z małpek z wódką?

Dlaczego tak się stało? Dla tego samego. Dobry reportaż to kilka tygodni, czasem miesięcy, pracy – dziesiątki rozmów, wyjazdów, lektur, weryfikacji danych. Czyli koszt. Za te same pieniądze można przecież wypełnić kilka numerów byle czym, byle jak. Byle z reklamami.

Jeśli widzicie gdzieś przy tekście informację „Reportaż”, to wiedzcie, że z wysokim prawdopodobieństwem powstał w dzień, góra w trzy… Taki wyrób czekoladopodobny. Ale – inaczej niż za PRL-u – serwowany bez tego ostrzeżenia.

Może i Mohikanie, ale na plantacji bawełny

Lubimy przypominać, że media to IV władza w demokracji. I faktycznie. Trudno o lepszą weryfikację ich roli niż minione pięć lat. Co by się działo, gdyby nie „Gazeta Wyborcza”, „Polityka”, Onet, OKO.press i pewnie jeszcze kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt tytułów medialnych?

Jeśli ktoś sądzi, że poradziłby sobie bez nich, bo przecież tyle jest informacji w „internetach”, to się głęboko myli. Większość rzetelnych informacji do znalezienia w Internecie to właśnie skutek pracy tych Mohikanów ze stosunkowo niewielu tytułów prasowych.

Ale ci coraz częściej zasuwają nie jak wolni szlachetni czerwonoskórzy, ale jak czarni niewolnicy na plantacjach bawełny…

Media wójta i burmistrza

Skąd to się wszystko wzięło? Internetyzacja? Globalizacja? Komercjalizacja jak w całym świecie? Też. Ale, niestety, nie tylko. Media wszędzie mają coraz trudniej, ale do ich drogi krzyżowej dołożyliśmy własne błędy. Grzechy III RP.

Nie czas tu i nie miejsce na szczegółową analizę ekonomicznego i postępującego za nim opiniotwórczego upadku mediów. Pewne jest jednak, że im mediom gorzej wiodło się biznesowo, tym gorzej było z jakością i wiarygodnością.

Lawinowy rozwój i pełen dostęp do tysięcy stacji telewizyjnych i Internetu zasugerowały odbiorcom, iż skoro są w nich miliardy wszystkiego, to i musi z pewnością być też rzetelna informacja i analiza rzeczywistości. Pewnie jest, ale trafić na nią, to jak trafić szóstkę w lotka. Ilu z potencjalnych czytelników mediów je trafia?

Do tego jednak dochodzi fakt, że gdy w kilka lat po 1989 roku rozpoczęła się reklamowa eksplozja rynku telewizyjnego, monopolistyczna jeszcze wtedy Telewizja Polska zdecydowała się na faktyczny dumping cenowy. Żyła ona dobrze z dość powszechnie płaconego abonamentu, mogła więc powstającemu rynkowi reklamy zaproponować ceny na tyle niskie, żeby zrobić kłopot swojej nowej konkurencji.

Choć więc do nowych stacji telewizyjnych reklamodawcy walili drzwiami i oknami, to zysku z tego było mniej niż w innych krajach. I przełożyło się na strategię przyciągania jak największej liczby widzów, jak najbardziej przaśną ofertą.

Ale jeszcze wyższą cenę zapłaciły za to media tradycyjne, czyli prasa, bo punktem wyjścia do ceny reklamy prasowej jest cena tej z telewizji. Na początku nie było to jeszcze bolesne, bo wolna prasa i poszerzony katalog jej tematyki nadal był atrakcyjny dla mas czytelniczych. Z roku na rok jednak było coraz gorzej. Aż przyszedł Internet…

Prasa nie była niego przygotowana: jak w nim i wobec niego się znaleźć. I choć podobne zaniechania były udziałem chyba wszystkich rynków prasowych na świecie, to u nas spadek nastąpił ze znacznie niższego konia, bo reklamy już były za tanie.

Innym z medialnych grzechów pierworodnych III RP była fatalna decyzja polityczna, że - w ramach entuzjazmu z reformy samorządowej, samej w sobie niezłej - zezwolono na to, by samorządy mogły mieć własne media, czyli prasę właśnie.

Jaki wójt czy burmistrz przegapiłby możliwość, by z publicznych pieniędzy sfinansować gazetę, która będzie go chwaliła, nie dostrzegała jego błędów i atakowała przeciwników? A jakie to pożyteczne w kampanii przedwyborczej! Trzeba dalej tłumaczyć, jak musiało przełożyć się to na lokalne rynki medialne?

Casus Tychy

Przykładów zdegenerowania mediów lokalnych wydawanych przez samorządy jest w Polsce na kopy. Żeby nie być gołosłownym przytoczę tu nie obserwacje amatorskie, ale wnioski z badań medioznawczych, autorstwa Grażyny Piechoty i Roberta Rajczyka (opublikowane w kwartalniku „Athenaeum. Polskie Studia Politologiczne” nr 34/2012) pod nazwą „Media samorządowe jako narzędzie kreacji wizerunku lokalnego lidera i jego otoczenia - na przykładzie analizy treści publikowanych w tygodniku samorządowym »Twoje Tychy«”:

„Tygodnik stanowi kanał komunikowania się władz samorządowych z mieszkańcami, poprzez przekazywanie treści jednostronnie formułowanych, bez uwzględnienia opinii, czy zdań odmiennych, jakie posiada zorganizowana opozycja polityczna w mieście. Artykuły o charakterze politycznym były pisane w sposób ocenny, bez wyraźnego oddzielenia faktów od własnych opinii dziennikarza.

- Podczas trwania kampanii wyborczej nie były prezentowane podejmowane aktywności przez komitety wyborcze, jeśli prezydent nie był w nie bezpośrednio zaangażowany i nie dotyczyły one bezpośrednio jego kampanii wyborczej.

Nie prezentowano żadnych działań wyborczych, które prowadziły inne komitety wyborcze, nie udostępniono na łamach prezentacji kandydatów na radnych. Tym samym medium samorządowe nie uczestniczyło w toczącej się kampanii w sposób, który pozwalałby na prezentowanie wszystkich kandydatów w wyborach mieszkańcom Tychów, przekazując tym samym istotne dla wyborców informacje.

- Zdarzało się, iż treści, które powinny być oznaczone jako reklama wyborcza, były publikowane jako teksty dziennikarskie mogące wprowadzać w błąd czytelników. W kampanii nie publikowano reklam wyborczych innych niż urzędującego prezydenta, kandydatów z jego listy wyborczej oraz kandydatów PiS oraz w jednym przypadku kandydata PO, jednak do sejmiku wojewódzkiego.

- Na łamach tygodnika w okresie 2 miesięcy opublikowano szereg artykułów, które dotyczą działań samorządu, w których wypowiadają się: osobiście prezydent miasta, jego zastępcy, szefowie spółek miejskich oraz naczelnicy wydziałów w Urzędzie Miasta Tychy.

Nie pojawił się żaden artykuł, w którym o opinię, zdanie, czy wskazanie kontrpropozycji dziennikarze zwróciliby się do przedstawicieli opozycji w mieście. W jednym z tekstów przywołano propozycje zgłoszone przez opozycję, jednak bez rozwinięcia tychże propozycji, czy oddania możliwości wypowiedzenia się przedstawicielom opozycji, natomiast ze wskazaniem, iż propozycje są nie do przyjęcia”.

Orlen to tylko skutek

Powyższe wnioski pochodzą sprzed prawie dziewięciu lat, ale świętej trzeba naiwności, by sądzić, że – nie tylko w Tychach - cokolwiek się zmieniło. No, chyba że na jeszcze gorsze.

Czy ktoś w elitach politycznych się takim obrazem mediów lokalnych przejął? Czy prodemokratyczne wielkie media ogólnopolskie biły na alarm? A może choć piewcy wolnego rynku się oburzali na taką nierówność szans?

Nie. Ten skandaliczny, głęboko niedemokratyczny układ samorządowo-medialny był wszystkim siłom politycznym na rękę. I żadnej partii nie wypadało nawet protestować przeciw temu czy innemu pisemku, skoro taki sam proceder uprawiali wszyscy. I uprawiają nadal.

Nie trzeba było zresztą od razu i wszędzie zakładać gazety pana burmistrza. Na lokalnych rynkach mało było lokalnych reklam, z których mogłyby wyżyć lokalne media, bo media ponadlokalne – o czym było wyżej - już miały reklamy bardzo tanie.

Czasem więc wystarczyło dawać do konkretnych lokalnych tytułów tyle płatnych komunikatów i ogłoszeń samorządowych, by ich wydawcy rozumieli, że nie mogą pozwalać sobie na czepianie się gminnej władzy.

A dziś się oburzamy, że spółki Skarbu Państwa finansują prawie tylko pisowskie media, które bez tego by zdechły… Dziś bulwersujemy się przejęciem 20. regionalnych dzienników, 120 tygodników i 500 witryn online (w sumie blisko 17,5 miliona użytkowników) przez Orlen.

Ale sami to sobie zafundowaliśmy, lekceważąc cały system finansowania mediów. Puszczając go na ten wspaniały wolny rynek, który im bardziej jest swobodny, tym szybciej prowadzi do monopolu. Tak się on „samo reguluje”, że jakoś zawsze wygra na nim albo najbogatszy, albo władza. Co w wypadku Orlenu na jedno wychodzi.

Oszczędzaj lokalnie, zarabiaj globalnie

Orlen dostał zresztą media lokalno-regionalne wprost na tacy, w prawie 100-procentowym pakiecie, bo już grubo wcześniej sprytny niemiecki wydawca zrozumiał, że jedynie monopol na wszystkie rynki lokalne w Polsce pozwoli mu na jaką taką opłacalność.

Ale zanim Polska Press (czyli kawałek holdingu Verlagsgruppe Passau) to zrobiła, rynki lokalne, od powiatowych po wojewódzkie już leżały i kwiczały, ratując się zwolnieniami, obniżaniem jakości, śmieciowymi płacami i cenami reklam.

Passauer (a wcześniej jeszcze też i norweska Orkla, która początkowo skupiła połowę polskiego prasowego bieda-rynku lokalnego, by go w 2006 roku sprzedać Niemcom) jedynie jeszcze pozwalniał, jeszcze obciął i zaoszczędził… „centralizując lokalność”, czyli np. tworząc centralnie robione treści dla lokalnych tytułów.

Nic że lokalny odbiorca w kilkunastu różnych specyficznych miastach czytał teksty napisane w innym miejscu w Polsce – tak było taniej i tylko to się liczyło. Większość czytelników odpłynęła w siną dal. Do tańców z gwiazdami i sieczki Internetu. No bo gdzie indziej mieliby odpłynąć?

Powtórzę: kogoś to wcześnie niepokoiło? Któryś z istotnych graczy politycznych alarmował? Opinia publiczna ubolewała i demonstrowała? Środowisko dziennikarskie masowo protestowało? Nie.

Koncern (naprawdę nieistotne, że akurat niemiecki, mógłby to robić jakiś polski, gdyby miał taki kaprys i odpowiedni know-how) zarabiał, niszcząc systematycznie i systemowo jakość i renomę mediów lokalnych i nikogo to nie obchodziło. Ot, „święte prawo własności”.

Si vis pacem? To chroń prasę!

Taki oto rynek medialny zafundowaliśmy sobie w III RP. Biedny, polegający na ustawodawstwie nawet jeszcze z PRL-u (prawo prasowe uchwalono w 1984 roku i potem jedynie je nowelizowano), traktujący media opiniotwórcze identycznie, jak każdy inny biznes, produkcję gumki do majtek, margaryny czy gwoździ.

Uznanie zaś za ważną w demokracji liberalnej rolę mediów, w tym prasy (nie przypadkiem zapewne Konstytucja RP nazywa je środkami przekazu SPOŁECZNEGO, a nie prywatnego czy biznesowego) jest tylko pustym sloganem.

Choć w okresach poza wyborami praktycznie tylko one są w stanie realnie prześwietlać, kontrolować władze i ujawniać jej błędy, zaniechania, czy nawet przestępstwa. Oczywiście – są w stanie, jeśli ich kondycja ekonomiczna na to pozwala.

Dlatego każda niedemokratyczna władza nie jest zainteresowana dobrostanem niezależnych od niej mediów. Przeciwnie: media słabe ekonomicznie, skazane na schlebianie najniższym gustom, żeby tą drogą zgromadzić odbiorców na tyle licznych, by byli łakomym kąskiem dla masowej reklamy, są dla władzy błogosławieństwem.

Demokracja liberalna niestety nie dopracowała się systemowego sposobu na gwarantowanie IV władzy takiego bezpieczeństwa, które przełożyłoby się na bezpieczną niezależność mediów i nonkonformizm.

Takie próby jednak podejmowano. W skrajnie wolnorynkowych Stanach Zjednoczonych na przykład przez długie lata prasa opiniotwórcza miała znaczne zniżki pocztowe na wysyłkę egzemplarzy w prenumeracie, bo uznano, że cena rynkowa wysyłki na tyle podwyższy koszt dotarcia do czytelnika, że będzie to dla demokracji niebezpieczne.

Francja dotuje dzienniki ogólnokrajowe w relacji do wielkości ich sprzedaży, niezależne od ich politycznych sympatii. Ale francuska prasa silna jest też siłą związków zawodowych i stowarzyszeń dziennikarskich, a francuskie prawo daje redakcjom przywilej niezgody na sprzedaż ich tytułu.

W Polsce takie pomysły okrzyknięto by natychmiast „komunizmem”. Związków zawodowych w redakcjach praktycznie nie ma, nieliczne stowarzyszenia jak diabeł święconej wody boją się zajmować tematyką ekonomicznej kondycji mediów i samych dziennikarzy.

A partie polityczne? O strukturalnej, ustrojowej roli mediów milczą całkowicie (poza PiS-em, oczywiście, dla którego ideałem są media wyłącznie prorządowe).

Obawiam się, że nawet do głowy im nie przychodzi, że to jest jeden z najważniejszych dylematów liberalnej demokracji. Jedyne, czym się zajęły, to akceptacją Obywatelskiego Paktu na rzecz Mediów Publicznych.

Pierwszy raz podpisały się pod nim jeszcze ponad dekadę temu (w chwili przełomu politycznego więc i PiS nawet był za), potem ten znakomity, choć wymagający dopracowania, projekt koalicja PO-PSL schowała do głębokiej szuflady. Gdyby go przyjęła, PiS nie przejąłby publicznej telewizji i publicznego radia…

Ale gdy przejął i całkowicie zawłaszczył, Pakt znów stanął na politycznej wokandzie: w czerwcu 2016 roku, w symbolicznym miejscu, bo pod budynkiem dawnej cenzury na Mysiej, na skwerze Wolnego Słowa.

Liderzy całej opozycji znów zobowiązali się „do solidarnych i ponadpartyjnych działań…” i do „wypracowania ich kształtu i modelu finansowania w szerokich konsultacjach społecznych, umożliwiając aktywny udział wszystkim zainteresowanym obywatelom - tak twórcom, jak i odbiorcom”.

I tyle. Od tego czasu jedynie PO zadeklarowało chęć likwidacji TVP Info, jakby miało to być odpowiedzią na istotne problemy, a na łamach OKO.press Michał Kobosko z Polski 2050 za jedno z pięciu najważniejszych działań po hipotetycznym przejęciu władzy uznał likwidację Rady Mediów Narodowych. Jakby cokolwiek to samo w sobie miało i mogło zmienić.

Głośniej nad tą trumną

Owszem, nie ma dziś – w Polsce, ani w świecie - siły władnej powstrzymać fatalne skutki uzależnienia mediów od dochodów z reklam i dewastacji rynku medialnego przez Internet. Nie da się zmusić obywateli do obowiązkowego kupowania i czytania gazet i tygodników, albo tych już czytających – do płacenia znacznie więcej za fizyczny czy wirtualny dostęp do dobrych treści.

Kryzys medialny jest zjawiskiem globalnym, choć – jak się rzekło – media Zachodu spadają w nim ze znacznie wyższego konia, a ich społeczeństwa w większości kulturowo mocniej są przywiązane do - wyrażonego też poprzez kontakt z dobrymi mediami - obywatelskiego aktywizmu (do czytania książek, literatury pięknej, zresztą też). I chyba bardziej ufają swoim tytułom medialnym, które renomę i autorytet budowały znacznie dłużej niż – z wiadomych względów - polskie.

Fakt, że nie przeanielimy jednak rodaków, nie może być powodem do załamania rąk, ani tym bardziej kolejnego polskiego „jakoś to będzie”, czy „jeszcze nigdy nie było, żeby jakoś nie było”.

Podstawowym problemem jest jednak nie brak możliwości czy perspektyw, ale przekonanie, że nawet nie warto o tym rozmawiać. Dlatego zgodnie milczą zwalniani i jeszcze pracujący dziennikarze, dlatego wydawcy i właściciele mediów szukają ratunku w dywersyfikacji, a nie jakości.

Dlatego elity obywatelskie wolą rajcować się pojedynczymi fenomenami jak istnienie np. OKO.press, zrzutką na filmy dokumentalne Sekielskich czy dwie stacje radiowe założone przez byłych „Trójkowiczów”.

Ale to takie same wyjątki od reguły, jak jednorazowa zbiórka WOŚP, do której statystyczny Polak dorzuca się wszak kwotą kilku złotych i ma spokojne sumienie hojnego dobrodzieja przez następne 12 miesięcy.

Mimo to powtórzę: niezależne, jakościowe media opiniotwórcze to jedna z niezbędnych gwarancji każdej demokracji liberalnej.

To nie tylko „IV władza”, ale przede wszystkim czwarta noga konstrukcji, na której opiera się praworządne, bezpieczne, przyjazne obywatelom państwo. (Owszem, można opierać się tylko na trzech nogach, tak wszak było w III RP. Ale taki stolik jest chybotliwy, co właśnie PiS wykorzystał).

Tymczasem w Polsce mamy na kopy projektów i dyskusji o naprawie rządu, parlamentu, sądownictwa, szkolnictwa, służby zdrowia, samorządów, klimatu i czego tam jeszcze. O prasie, o mediach solidarnie milczą, a właściwie nie mają nic do powiedzenia wszyscy: dziennikarze, właściciele mediów, politycy. I czytelnicy.

Dlatego czekam na spór o sposoby naprawy

Nie tylko (choć też!) na zmianę prawa, jak w opisanej kwestii mediów samorządowych, albo prawnego dowartościowana zespołów dziennikarskich wobec tyranii właściciela. Nie tylko w sprawach podatkowych, choć i tu warto by o refleksję, czy jakościowe media nie są aby produktem pierwszej potrzeby - obywatelskiej.

Czekam zresztą na taką dyskusję i konkluzje nie tylko w polskim grajdołku. Jestem przekonany, że to temat również dla Parlamentu Europejskiego, a potem i dla całej Unii.

Dlaczego nie miałaby stworzyć unijnego funduszu godziwie i systematycznie wspierającego niezależne, profesjonalne dziennikarstwo? Dlaczego może dać kasę na autostradę, na obsianie pola, na autobusy – a nie może na działalność, która jest jednym z gwarantów wolnej myśli i rzetelnego opisu świata?

Na naszym zaś podwórku czekam na jakiś poszerzony projekt Funduszu Misji Publicznej, (poszerzony, bo już zaszyty w projektach dotyczących mediów publicznych), który wyjdzie poza dotowanie produkcji telewizyjnej i radiowej, przyjmując do wiadomości, że informacje o śmierci słowa pisanego są wciąż grubo przedwczesne.

Oczywistym jest, że takie projekty i taka dyskusja spowodowałyby natychmiast krwawy spór o zasady: komu, za co i jakie pieniądze mogą się należeć… I bardzo dobrze!

Wreszcie zaczęlibyśmy poważną rozmowę, co jest, a co nie jest profesjonalne w mediach, jakie są warunki brzegowe uczciwej informacji. A także jaki – pozapartyjny! - system stworzyć dla takiego finansowania, by nie padał łupem każdej kolejnej ekipy rządzącej (o tym też jest w obywatelskim projekcie mediów publicznych).

Takim trwałym i solidnym (do)finansowaniem można też wymusić na właścicielach zgodne z Kodeksem Pracy tworzenie zespołów dziennikarskich, stosowną dawkę demokracji redakcyjnej i wiele jeszcze innych zaniedbanych, zarzuconych czy zniszczonych zasad misji dziennikarskiej.

Jeśli nie my, to kto? Jeśli nie teraz, to kiedy?

;
Na zdjęciu Jacek Rakowiecki
Jacek Rakowiecki

Dziennikarz, działacz opozycji w okresie PRL, z wykształcenia polonista i teatrolog. W latach 2016-2018 prezes Funduszu Mediów, fundacji założonej przez Towarzystwo Dziennikarskie, by „wspierać wartościowe dziennikarstwo i podnosić kompetencje dziennikarzy”, od 2019 koordynator Concilium Civitas, inicjatywy współpracy wybitnych polskich uczonych pracujących zagranicą. Dziennikarz z wieloletnim i różnorodnym doświadczeniem, pracował w „Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, „Przekroju”, był naczelnym „Vivy” i „Filmu”. Rynek medialny poznał też od drugiej strony jako rzecznik prasowy TVP (2013-2015). Od 2015 aktywnie uczestniczy i komentuje protesty społeczne.

Komentarze