0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Konieczność oddzielenia gospodarki od polityki jest popularnym postulatem liberałów gospodarczych. Inwazja Rosji na Ukrainę oraz związane z nimi dyskusje o sankcjach i bezpieczeństwie energetycznym sprawiają, że bardzo trudno traktować dziś ten postulat bezkrytycznie.

Agresję Putina wobec Ukrainy kraje Zachodu przyjęły jako atak na porządek międzynarodowy i odpowiedziały szeregiem wymierzonych w Rosję sankcji. Z oczywistych względów, debata ekonomiczna w ostatnich tygodniach skupiła się na pytaniu o efektywność i skutki tych sankcji. W tym tekście chciałbym zwrócić uwagę Czytelników na inną, zaskakującą ofiarę wojny: mit o autonomii gospodarki od polityki i nieuchronności wolnego rynku.

Tekst publikujemy w naszym cyklu „Widzę to tak” – w jego ramach od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości.

Renesans liberalizmu gospodarczego

Na przełomie lat 70. i 80. kraje Zachodu przeżyły rewolucję, którą w lewicowej publicystyce zwykle określa się neoliberalizmem. Według autorów tej rewolucji, prywatyzacja i deregulacja powinny zastąpić konwencjonalną keynesowską politykę nakręcania koniunktury, silnej pozycji państwa w gospodarce i sztywnego rynku pracy. Te hasła zdobyły poparcie wielu prominentnych ekonomistów (ze słynnym Artem Lafferem na czele) i szybko stały się praktyką polityki gospodarczej, a ukoronowaniem niepowstrzymanego pochodu neoliberalizmu była transformacja bloku radzieckiego. Przynajmniej tak się nam wydawało.

Potrzeba było kryzysu finansowego z 2007/2008 roku i następującej po nim głębokiej recesji, aby do opinii publicznej dotarło, że sprawy są nieco bardziej skomplikowane.

  • Po pierwsze, współczesne nauki ekonomiczne bardzo wyraźnie pokazują, że wolnorynkowa ortodoksja wcale nie jest poprawnym stanowiskiem polityki gospodarczej, bo rynki też potrafią błądzić i czasem wymagają zewnętrznej interwencji.
  • Po drugie, istnieje przepaść między hasłami neoliberałów a ich rzeczywistą polityką gospodarczą „w praktyce”. Symbolem tych dwóch problemów był kryzys finansowy z 2008 roku. Ten kryzys zaczął się na prywatnym, dekadami deregulowanym rynku hipotecznym. George W. Bush, nominalnie ortodoksyjny wolnorynkowiec, musiał publicznymi środkami finansować bankrutujące prywatne banki. Kolejnym ciosem dla neoliberalizmu była pandemia Sars-Cov-2, w trakcie której to znowu rządy musiały ratować gospodarkę i organizować walkę z wirusem.

Publiczna debata o ekonomii wyraźnie uległa pluralizacji w odpowiedzi na te wydarzenia. Wydaje mi się jednak, że dopiero dyskusje o sankcjach na Rosję wydobyły na światło dziennie grzech pierworodny neoliberalizmu, który wcześniej umknął większości komentatorów na lewicy i prawicy. Ten grzech pierworodny to fakt, że neoliberalizm w gruncie rzeczy nie jest liberalizmem gospodarczym, ale wiarą w wolnorynkowy fatalizm. Jak dokładnie to rozumieć?

Przeczytaj także:

Antyliberalni neoliberałowie

Zacznijmy od następującego paradoksu. Margaret Thatcher i Ronald Reagan często uznawani są za prekursorów neoliberalnej polityki gospodarczej. Problem w tym, że oboje byli nie liberałami, ale konserwatystami. To rozróżnienie jest szczególnie istotne w wypadku Reagana, ponieważ w amerykańskim dyskursie politycznym łatka „liberalizm” oznacza liberalizm społeczny, natomiast sam Reagan jest symbolem renesansu amerykańskiego religijnego konserwatyzmu.

Innymi słowy, reaganizm to połączenie wolności gospodarczej i sztywnego gorsetu w sprawach obyczajowych. Odbiega w ten sposób od normy partii liberalnych w Europie, które zwykle łączą postulaty wolności obyczajowej i gospodarczej.

Świetną egzemplifikacją tej różnicy jest podejście do małżeństw jednopłciowych: kiedy w kolejnych krajach europejskich legalizowano je przy aktywnym poparciu lokalnych liberałów, gospodarczy liberał George W. Bush poparł wpisanie zakazu takich związków do amerykańskiej konstytucji. Amerykańscy konserwatyści popierają też ograniczenia emigracji z krajów nie-europejskich czy dostępu do urn wyborczych (!), a ostatni rok spędzili na próbach ocenzurowania historii w publicznych szkołach i bibliotekach. Liberałem gospodarczym jest wreszcie Jordan Peterson, ten sam, który uznaje tradycyjne hierarchie za immanentną cechę społeczeństw, a raz nawet sugerował, że kobiety być może nie powinny nosić w pracy makijażu.

Ten kontrast staje się jeszcze wyraźniejszy, kiedy uświadomimy sobie, że prawdziwym prekursorem neoliberalnych reform był Augusto Pinochet, dyktator, który jednego dnia „uwalniał” (prywatyzował) chilijską edukację, ochronę zdrowia i system emerytalny, a drugiego „zrzucał” z samolotów oponentów politycznych. Reformy Pinocheta wdrażali w życie absolwenci słynnego wydziału ekonomicznego z Uniwersytetu w Chicago (stąd zwani „chłopcami z Chicago”), którzy doktoryzowali się pod okiem Miltona Friedmana, autora „Kapitalizmu i wolności” i „Wolnego wyboru”.

W jaki sposób można łączyć miłość do wolności wyboru w życiu gospodarczym z niechęcią do wolności wyboru w kwestiach kulturowych, a w wypadku Pinocheta otwartym autorytaryzmem politycznym? Odpowiedź jest prosta: samo pytanie jest źle postawione. Dla konserwatywnych liberałów wolność gospodarcza nie jest bowiem czymś wartościowym, ale nieuchronnym.

Nie ma alternatywy

There Is No Alternative (TINA), czyli Nie Ma Alternatywy, to słynne hasło wyborcze Margaret Thatcher i podstawowa deklaracja programowa neoliberalizmu. Zazwyczaj interpretuje się je następująco: spośród rozlicznych systemów ekonomicznych, tylko silnie zliberalizowana gospodarka wolnorynkowa jest w stanie zapewnić stabilny rozwój i osobistą wolność. Z tej perspektywy, socjalizm czy eksperymenty z trzecią drogą (hybrydami socjalizmu i kapitalizmu) są zwyczajnie błędem.

Dyskurs o polityce gospodarczej w dwóch ostatnich dekadach obraca się często dookoła tak rozumianej TINy i dwóch pytań: czy „czysty” kapitalizm na pewno jest „optymalnym” porządkiem gospodarczym, i czy jest jedynym takim optymalnym porządkiem. Z łatwością można wskazać autentycznych liberałów gospodarczych, którzy na oba pytania odpowiedzą twierdząco, na przykład Leszka Balcerowicza. Po drugiej stronie tak postawionej debaty lewica gospodarcza argumentuje, że zderegulowany kapitalizm zawiedzie pokładane w nim przez liberałów nadzieje, bo prowadzi do nadmiernej koncentracji majątku czy siły politycznej, a przez to i gospodarczej nieefektywności.

Jedni i drudzy wydają się zasadniczo zgadzać, że w tym sporze chodzi o świadomy wybór polityczny, który maksymalizuje jakiś nadrzędny system wartości, oparty na przykład o osobistą wolność albo egalitaryzm. To jednak oznacza, że na system gospodarczy można patrzeć szerzej, jako element większej układanki politycznej czy społecznej. Na przykład, można wyobrazić sobie socjalistę, który co prawda zgodzi się, że kapitalizm prowadzi do najszybszego wzrostu gospodarczego, ale za cenę nieakceptowalnych nierówności społecznych albo katastrofy ekologicznej, dlatego ów kapitalizm należy reformować albo obalić. Na boku, właśnie z tej perspektywy wielu współczesnych lewicowych komentatorów krytykuje pojęcie PKB. Podobnie liberał może uznawać, że siły rynkowe nie zawsze prowadzą do najlepszej równowagi, ale ich ograniczanie z konieczności wiązałoby się ze zbyt wielkim kosztem autonomii jednostek.

Problem w tym, że TINę można rozumieć mocniej: kapitalizm nie jest najlepszym wyborem spośród wielu możliwych, ale w istocie jedynym możliwym.

Alternatywne systemy gospodarcze będą miały słabsze wyniki gospodarcze, dlatego nieuchronnie zawalą się i zostaną zastąpione kapitalizmem. Implozja bloku radzieckiego wydaje się potwierdzać tę narrację – prawie wszystkie komunistyczne kraje podążyły ścieżką wolnorynkowych reform (jak Chiny i Wietnam) albo takie reformy wymusiły na nich demokratyczne rewolucje (jak w Europie Wschodniej). W ten sposób kapitalizm przestaje jednak być wyborem, a staje się nieuchronnością. Zamiast wolnorynkowego liberalizmu dostajemy wolnorynkowy fatalizm.

Lewica i prawica w dobie neoliberalizmu

Właśnie ten wolnorynkowy fatalizm jest powodem, przez który liberalna polityka gospodarcza w dwóch ostatnich dekadach XX wieku stała się domyślną pozycją całego spektrum politycznego, także poza klasycznym liberalnym centrum. Nie oznacza to jednak prostego renesansu liberalizmu gospodarczego jako odrębnej ideologii, ale przeoranie całego dyskursu o ekonomii.

Przede wszystkim, jeżeli wolny rynek jest nieuchronny, jakakolwiek nie-liberalna polityka gospodarcza jest pozbawiona sensu jak próba odwrócenia kijem Wisły. Z tej perspektywy, należy zwyczajnie pogodzić się z i próbować przystosować się do nieuniknionego, a ekonomię wyjąć z ogólnego dyskursu politycznego i zostawić fachowcom.

Dla lewicy wolnorynkowy fatalizm oznaczał de facto utratę własnej tożsamości.

Już po upadku ZSRR cztery najważniejsze twarze neoliberalizmu to Bill Clinton, Barack Obama, Tony Blair i Gerhard Schröder. Nominalnie przywódcy amerykańskiej, brytyjskiej i niemieckiej lewicy, odpowiedzialni byli za najważniejsze rynkowe reformy w ostatnich latach XX wieku. Na przykład to właśnie administracja Clintona zdemontowała Akt Bankowy z 1933 roku (zwany potocznie Glass-Steagall Act) i podłożyła podwaliny pod kryzys finansowy w 2007/8 roku, a Schröder zliberalizował niemiecki rynek pracy.

Jeszcze w trakcie demokratycznych prawyborów w 2016 roku, Hillary Clinton nazwała program Bernie Sandersa „gruszkami na wierzbie” (angielskie „pie in the sky”), chociaż ten program (np. powszechne ubezpieczenie zdrowotne czy darmowe studia na publicznych uczelniach) nie odbiegał od normy w całym rozwiniętym świecie poza USA. Postawa Clinton doskonale reprezentuje rolę, jaką w nowej rzeczywistości społecznej zaczęło się oczekiwać od lewicy – ma się głównie zająć „ekscesami” swojego skraju, nawet jeśli mityczna skrajna lewica ma pomijalny wpływ na realną politykę.

Wolnorynkowy fatalizm ma jeszcze ciekawsze konsekwencje dla drugiej strony sceny politycznej. Warto pamiętać, że w 1971 roku, ledwo dziewięć lat przed Reaganem, Richard Nixon nazwał siebie keynesistą. Podobnie w 2016 roku, popularność Donalda Trumpa wzięła się po części z jego deklaracji odejścia od polityki wolnego handlu. Te dwa przykłady pokazują, że konserwatyzm nie jest z konieczności wolnorynkowy. O źródłach reaganizmu należałoby napisać osobny artykuł, ale zamiast tego chciałem wrócić do wspomnianego wcześniej Petersona.

Czytelnicy powinni zauważyć, że w przytoczonym wykładzie Peterson chwali elastyczny rynek pracy za pomocą zaskakującego języka. Liberał gospodarczy zapewne skupiłby się tutaj na autonomii, wolności wyboru czy po prostu efektywności mechanizmu rynkowego. Tymczasem Peterson opisuje wolny rynek jako narzędzie sprawiedliwej oceny jednostki przez społeczeństwo, której owa jednostka musi się podporządkować. To wyraźnie antyliberalny, konserwatywny punkt widzenia, i doskonale wpisuje się w przekonanie Petersona o niezbywalnej roli tradycyjnych hierarchii i podziałów społecznych. Taka postawa jest typowa dla amerykańskich konserwatystów, którzy jakiekolwiek próby wprowadzania sieci ubezpieczeń społecznych zbywają hasłami o nieefektywnym rozdawnictwie (w Polsce byśmy usłyszeli o pustych półkach za socjalizmu) i „królowych socjału” (ang. welfare queens), gdzie to drugie hasło historycznie jest tzw. psim gwizdkiem - oznacza w istocie czarne samotne matki.

Należy tu podkreślić, że przedstawiona wyżej wizja wolnego rynku jest właśnie antyliberalna, bo z jej perspektywy kapitalizm staje się prawem przyrody, które umożliwia silnym egzekwowanie hierarchii społecznych wobec słabych.

Innymi słowy, konserwatyści mogą „ukraść” liberałom ideologię kapitalizmu i przerobić liberalną wizję gospodarczej autonomii jednostki na klasyczny społeczny darwinizm. Paradoksalnie, Peterson i podobni mu konserwatyści rozumieją wolny rynek w zaskakująco marksistowski sposób.

Koniec legendy o fatum

Problem z fatalizmem wolnorynkowym polega na tym, że jest on zwyczajnie błędny, bo opiera się na fundamentalnym braku zrozumienia relacji między państwem a gospodarką: zakłada, że pomiędzy nimi istnieje autonomia. Tymczasem ekonomiczne konsekwencje rosyjskiej agresji na Ukrainę wyraźnie pokazują, że taka autonomia to mrzonka.

Już w pierwszych dniach wojny przypomnieliśmy sobie, że bazą współczesnych rynków finansowych są banki centralne i nadzór finansowy. Wystarczyło, aby Zachód zamroził aktywa Rosyjskiego Banku Centralnego, aby prywatni inwestorzy zaczęli masowo uciekać z Rosji. Podobnie, międzynarodowy handel oparty jest a sieci umów prawnych i politycznych. Oznacza to, że samo pojęcie „czystego kapitalizmu” to gruszki na wierzbie, bo kapitalizm nie przetrwałby sekundy bez współczesnego państwa.

Podobne wnioski daje nam odświeżenie debaty o bezpieczeństwie energetycznym. Zachód nie wykonał odpowiedniej pracy przy budowie infrastruktury OZE i energetyki jądrowej, zostawiając dostawy energii prywatnym firmom naftowym. Te oczywiście nie miały moralnych rozterek, aby handlować z Putinem i arabskimi szejkami. W efekcie zachodnie gospodarki od roku borykają się z inflacją, którą spowodowały perturbacje natury politycznej, zwielokrotnione przez ostatnie wydarzenia w Ukrainie.

Zgodnie z wolnorynkowym fatalizmem, w zamian za ustępstwa moralne, zostawienie rynków samych sobie pozwoliłoby nam przynajmniej uzyskać efektywność gospodarczą. Zamiast tego dostaliśmy sytuację, w której pojedynczy kartel w imię krótkofalowego zysku poświęcił całą światową gospodarkę – i to nie uwzględniając nieustannych katastrof humanitarnych, które dyktatorzy jak Putin czy Mohammed bin Salman finansują z zysków z ropy.

Podsumowując, wolnorynkowy fatalizm oznaczał wyjałowienie dyskusji o polityce gospodarczej i zapewnił państwom ideologiczną wymówkę bierności. Tymczasem ostatnie wstrząsy w polityce globalnej powinny nam uświadomić, że społeczeństwa mogą domagać się od rządów prawdziwej, zniuansowanej debaty o celach, środkach i skutkach polityki gospodarczej.

;

Udostępnij:

Tomasz Makarewicz

Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi

Komentarze