0:000:00

0:00

Dyskusja po wymianie zdań między profesorem Marcinem Matczakiem a posłem Adrianem Zandbergiem okazała się zaskakująco żywotna. Zaczęło się od wypowiedzi Matczaka na temat “młodej lewicy”.

„Wątpię, aby tacy ludzie byli gotowi pracować po 16 godzin na dobę, żeby osiągnąć sukces”, mówił Matczak w tekście Rafała Kalukina w “Polityce” opublikowanym 18 października.

“Ależ ma pan silną psychikę, profesorze”, skomentował uszczypliwie Zandberg na Twitterze, nawiązując do dialogu z komedii “Chłopaki nie płaczą”.

“Pan też może spróbować. Zapraszam na płatną praktykę: umowa o pracę, żadnego parzenia kawy, poważna robota, pełna opieka medyczna, nie ma owocowych czwartków. Niestety, trzeba zapieprzać. Nie wiem, czy w związku z tym Pan reflektuje”, odpisał Matczak.

"Umowa o pracę w wymiarze 16 godzin dziennie? Państwo prawa jak w mordę strzelił... Nie dziwię się, że musi Pan szukać praktykantów na Twitterze", odpowiedział z kolei poseł Lewicy Razem.

Dyskusja, która szybko wyszła poza Twittera, zdryfowała w stronę zasad prawa pracy, warunków awansu społecznego, lenistwa i tego, że – jak głosi tytuł jednego z felietonów Matczaka – „programem politycznym lewicy jest promocja przeciętności”.

Ten ostatni tekst chyba najcelniej skomentował prof. Jan Hartman. Zauważył on przede wszystkim, że istotą tej dyskusji nie powinno być moralne wywyższanie się — opowieści o tym, jak wiele się w życiu osiągnęło własną ciężką pracą i talentem – ale raczej zastanowienie się nad tym, jaka powinna być sytuacja tych, którzy takiego sukcesu nie odnieśli. Choćby dlatego, że ciężka praca wcale nie gwarantuje bogactwa. Szczególnie jeśli nie ma się talentu do tak rynkowo lukratywnej profesji, jaką jest – dajmy na to – zawód prawnika. I przede wszystkim, jak pisze Hartman, praktycznym sednem tej debaty jest właśnie to, jak urządzimy system redystrybucji – czyli podatki.

Matczak jak Peterson

Rzecz w tym, że temat relacji między ciężką pracą a moralnym uzasadnieniem wysokiego statusu społeczno-ekonomicznego jest ściśle związany z dyskusją, jaką toczyliśmy przy okazji Polskiego Ładu: o wprowadzeniu większej progresji podatkowej. Sam ten zamysł w kolejnych wariantach ustawy był osłabiany, ale dyskusja wciąż się toczy.

„Są wśród nas politycy niechętni, by ciężko pracować, ale bardzo chętni, by innych ciężko opodatkować”, pisał Matczak 22 października. Ale w podobnym duchu pisał on już w maju w tekście pt. "Naprawianie biedy indywidualnej, kiedy jest nierozważne, często prowadzi do biedy zbiorowej".

Okazuje się, że tego rodzaju argumentacja przewija się w jego video-blogach, a nawet w wykładach dla studentów opublikowanych na platformie YouTube. Tworzy ona pewną szerszą narrację światopoglądową, która podbudowuje taką stanowczość w sporze o progresję podatkową.

W tym tekście chcę zgłębić tę narrację, by wejść z nią w życzliwą polemikę. Czynię to z troski o rzetelne potraktowanie tego niezwykle istotnego – a dla wielu egzystencjalnego – tematu. A sposób argumentacji prof. Matczaka uważam za reprezentatywny dla istotnego segmentu polskiej i nie tylko polskiej polityki.

Nadmienię przy okazji, że dostrzegam pewne powinowactwo ideowe między prof. Matczakiem a drem Jordanem Petersonem – kanadyjskim psychologiem, autorem bestselerowej książki "12 życiowych zasad" i popularnym krytykiem „wojowników o sprawiedliwość społeczną”. Sam Matczak wielokrotnie rekomendował Petersona. Matczaka z Petersonem nieco różni, ale łączy nade wszystko pewien wektor argumentacji ideowo-politycznej.

Polityczne poglądy Matczaka i Petersona stanowią nieomal destylat tego imaginarium, które wciąż służy jako uzasadnienie i zarazem wytyczna dla polityk społeczno-ekonomicznych określanych potocznie mianem "neoliberalizmu".

I choćby dlatego rozumowanie Matczaka i jego przesłanki zasługują na staranne przeanalizowanie i życzliwą, acz surową polemikę – zarówno teoretyczną, jak i empiryczną.

Artykuł, a właściwie esej dr. Zabdyra-Jamroza publikujemy w naszym cyklu „Widzę to tak” – w jego ramach od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości.

Przeczytaj także:

Wnioski prof. Matczaka z ostatniego trzydziestolecia Polski

Prof. Matczak w swoim tekście z maja pisze:

„Bogaci twierdzą, że równanie w dół nie ma sensu, bo wszyscy skończymy w tym dole. Biedni ripostują, że teoria skapywania, która głosi, że jak bogatym będzie dobrze, to gospodarce też, a więc biednym skapnie, nie działa. I weź tu, człowieku, się rozeznaj, kto ma rację. Na szczęście nie muszę się rozeznawać, bo u nas już od dawna nie ma znaczenia, kto ma rację. Liczy się, kto ma więcej szabel w parlamencie”.

Przyznam uczciwie, że wolałbym unikać takiej dezynwoltury względem jednego z kluczowych dylematów społeczno-politycznych naszych czasów. Szczególnie gdy zabiera się głos w debacie publicznej, reprezentując etos akademicki. Ten etos zobowiązuje do rzetelnego zgłębienia tematu, domaga się użycia talentów badawczych i dydaktycznych do naświetlenia prawdy i wskazania sedna sprawy szerszemu gronu odbiorców.

Matczak, tymczasem, rezygnuje z takiego namysłu. Czyni to w obliczu niewątpliwie trafnej obserwacji, że nie taka jest mechanika współczesnej debaty publicznej: skrajnie spolaryzowanej, opartej na erystyce i emocjonalnej manipulacji. Jednak zamiast zdystansować się do takiej debaty, decyduje się raczej w nią wpisać. Sięga po narzędzia publicystyki i dowodu anegdotycznego. Pisze: „Coś mnie jednak kusi, żeby się rozeznać. Patrzę więc wstecz na życie moje i ostatnie trzydziestolecie Polski. I do takich dochodzę wniosków”.

I wnioski, do których dochodzi, są następujące:

  1. Istotnie nierówności rosną, wzmacniają się bariery dla awansu społecznego („bariery klasowe w końcu odrosły, bo odrastają zawsze”) i razem z nimi rośnie „resentyment zapomnianych”.
  2. Zdaniem Matczaka ten resentyment zamienia się w zły typ zazdrości, która nie mobilizuje do samodoskonalenia. „[…] czułość wobec tych, którym się nie powiodło, ferwor dyskusji zbyt często zmienia […] w pogardę wobec tych, którzy na swój sukces ciężko zapracowali. Niestety, sprawdza się stare podejrzenie, że wielu socjalistów nie tyle kocha biednych, co nienawidzi bogatych”.
  3. Tymczasem powszechnym problemem jest lenistwo, którego „żadna zmiana podatków, w górę czy w dół, nie usunie z katalogu ludzkich cech”. Wyjaśnia: „Widziałem wielu ludzi zdolnych, którzy w tych samych warunkach uzyskiwali skrajnie różne rezultaty z jednego powodu – jedni pracowali, drudzy nie”. Krytykuje więc to, że „tymczasem zwiększamy benefity społeczne zależnie nie od pracy, ale od sytuacji obywateli”.
  4. Wskazuje więc Matczak finalnie, że o ile walka z biedą jest wskazana – jako że bieda odbiera godność – to jednak „naprawianie biedy indywidualnej, kiedy jest nierozważne, często prowadzi do biedy zbiorowej”. Obawia się on bowiem, że chroniąc godność jednych, zabijać się będzie „kreatywność, innowacyjność i chęć do życia innych”.

Czy nierówności socjoekonomiczne mogą być sprawiedliwe?

Kluczem do zrozumienia stanowiska Matczaka w tej debacie – szczególnie jego wniosku nr 4 – jest jego wykład opublikowany na Youtube pt. Czy nierówności społeczne mogą być sprawiedliwe? Teoria sprawiedliwości Johna Rawlsa a prawo. W szczególności kluczowa jest tu tzw. zasada dyferencji (tłumaczona też jako zasada różnicy” czy „zróżnicowania”). Jest to pierwsza część drugiej zasady sprawiedliwości sformułowanej przez amerykańskiego filozofa Johna Rawlsa w jego słynnej Teorii sprawiedliwości. Książka ta, wydana w 1971 roku i niesłychanie wpływowa, uznawana jest na jedno z najistotniejszych dzieł filozofii polityki.

Zasada różnicy (w jej finalnym określeniu przez Rawlsa w 1999 roku) brzmi następująco: „Nierówności społeczne i ekonomiczne mają być tak ułożone, aby: były z jak największą korzyścią dla najbardziej upośledzonych […]”.

Wyjaśniając tę zasadę, prof. Matczak mówił o tym, że „nie wszyscy zostają ministrami […], lekarzami czy prawnikami”. Podkreśla, jak niedorzeczna byłaby sytuacja, w której „wszyscy zostają lekarzami”, w tym osoby, które „nie poszły na studia” – niekompetentne bez talentu i niedouczone (podczas wykładu Matczak przywołuje przykład swojego kolegi ze szkoły podstawowej, który „jadł kredę i kopulował z ławkami […] dobry człowiek, ale generalnie tak robił”). Stanowić to ma – w jego odczytaniu Rawlsa – przykład tego, jak nierówności społeczne i ekonomiczne mogą być sprawiedliwe. Jeśli lekarzem zostanie ktoś kompetentny, utalentowany to będzie to z korzyścią dla osób najbardziej upośledzonych, czyli – w tym kontekście – pacjentów.

I tak prof. Matczak, we wprowadzeniu do swojego wykładu zauważa, że: „koncepcja Rawlsowska jest o tyle interesująca, że ona właśnie pokazuje, że można sobie wyobrazić sprawiedliwe społeczeństwo, w którym są nierówności. Społeczeństwo takie, w którym te nierówności – o ile są oparte na równości szans, o ile są oparte na równym wyścigu – są dopuszczalne; o ile mogą być uzasadnione tym, że ci, którzy są w najgorszej sytuacji z nich korzystają”.

Z tym ujęciem jest jednak kilka problemów.

Nade wszystko, Matczak utożsamia „nierówności społeczne i ekonomiczne” z dystrybucją ról społecznych adekwatnie do kompetencji. Problem jednak w tym, że to nie są kwestie tożsame. Widać to wyraźnie, gdy tylko przeczyta się całość dwóch zasad sprawiedliwości Rawlsa. (Wszystkie cytaty z "Teorii Sprawiedliwości" Rawlsa pochodzą z wydania PWN, Warszawa 2009; poniższy cytat - str. 438)

Pierwsza zasada: "Każda osoba ma mieć równe prawo do jak najszerszego całościowego systemu równych podstawowych wolności, dającego się pogodzić z podobnym systemem dla wszystkich".

Druga zasada: "Nierówności społeczne i ekonomiczne mają być tak ułożone, aby były z największą korzyścią dla najbardziej upośledzonych [zasada dyferencji], pozostając w zgodzie z zasadą sprawiedliwego oszczędzania [tj. np. zachowania dostatecznych zasobów naturalnych dla przyszłych pokoleń]; i jednocześnie aby były związane z dostępnością urzędów i pozycji dla wszystkich, w warunkach autentycznej równości szans”.

Nierówności społeczne i ekonomiczne, tak jak je rozumiał Rawls, to nierówna dystrybucja prestiżu i nierówności majątkowe. Rawls o rolach społecznych („urzędach i pozycjach”) pisze w drugiej części drugiej zasady sprawiedliwości. Domaga się równości szans w dostępie do nich. I to tej równości szans mają być podporządkowane nierówności społeczne i ekonomiczne. Jest to klasyczny postulat, by szansa rozwijania i realizowania talentów nie była mniejsza dla kogoś, kto ma np. mniej pieniędzy na edukację. I to jest wprost wyrażone stanowisko Rawlsa.

Jednak to, jak Matczak zinterpretował zasadę dyferencji – a raczej jak kompletnie wyjął ją z kontekstu – jest ewidentnie niezgodne z intencją samego autora Teorii sprawiedliwości.

Rawls oddziela dostęp do ról społecznych od nierówności socjoekonomicznych. Dostrzegał ich powiązanie, ale wiedział, że nie są one tym samym. Tymczasem Matczak najzwyczajniej je utożsamił. I nie wspomina przy tym, jak wg Rawlsa nierówności mają się mieć do równości szans. Przy takiej interpretacji autentyczna równość szans w dostępie do ról społecznych przestaje być ogranicznikiem nierówności społeczno-ekonomicznych. Równość szans przyjmuje u Matczaka postać formalnie tych samych zasad rywalizacji: „nierówności – o ile są oparte na równości szans, o ile są oparte na równym wyścigu – są dopuszczalne”.

Tak wykorzeniona zasada dyferencji zaczyna funkcjonować jako wygodne usprawiedliwienie drastycznych nierówności.

Społeczne aphesis

Podobne stanowisko w debacie o równości i nierównościach wyraża Jordan Peterson. Autor 12 życiowych zasad zgadza się na równość szans, ale protestuje przeciwko równości efektów. Dla niego równość efektów jest nie tyle nawet zaprzeczeniem świętego prawa własności (w opodatkowaniu) co zniweczeniem słusznej i sprawiedliwej merytokratycznej funkcji rynku. Przy równości szans i przy naturalnej nierówności talentów oczywiste będzie, że „efekty” dla różnych osób będą różne.

W takim ujęciu Petersona i Matczaka utożsamia się dwa odrębne rozumienia efektów:

  • efekt w postaci skuteczności w wypełnianiu swojej roli (np. lepsze leczenie pacjentów);
  • z efektem w postaci sytuacji społecznoekonomicznej (niektórzy lekarze są lepiej wynagradzani i bardziej szanowani).

Zakłada się tu, że te dwie kategorie efektów są ściśle powiązane, że najlepiej wynagradzani będą najlepsi lekarze, właśnie za to, że są najlepsi: najbardziej użyteczni i potrzebni społeczeństwu. Jest to oczywiście zgodne z wcześniej wspomnianym utożsamieniem rozdziału ról społecznych z nierównościami socjoekonomicznymi i uznaniem nierówności z tego wynikających za sprawiedliwe.

Warto w tym miejscu odnotować, że sam Rawls nie podzielałby takich wniosków. Rawls wyraźnie podkreślał, że z nierówności „naturalnych aktywów” i „lepszego charakteru, który umożliwił ich [aktywów] rozwinięcie” wcale nie wynika, że sprawiedliwe jest uzyskiwanie większych korzyści. Jest tak dlatego, że „Nikt nie zasługuje na swą pozycję w dystrybucji wrodzonych uzdolnień” (s. 165), czyli tej słynnej loterii genowej.

„Naturalna dystrybucja nie jest sprawiedliwa ani niesprawiedliwa; nie jest też niesprawiedliwe, że ludzie rodzą się w określonych społecznych pozycjach. Są to po prostu fakty naturalne. Sprawiedliwe czy niesprawiedliwe jest to, w jaki sposób instytucje z tymi faktami sobie radzą” (s. 162).

Jednak nawet akceptując założenie Matczaka i Petersona – o powiązaniu tych typów efektów: skuteczności i pozycji socjoekonomicznej – wyraźna staje się, że idei równych szans w takim właśnie ujęciu nie da się zrealizować.

Problem tkwi w tym, że nierówność efektów osiągniętych przez rodziców, będzie nierównością szans dla ich dzieci. Kumulowanie się tego efektu będzie wzmacniać nierówność szans wnuków. Wspominany w wykładzie przez Matczaka przykład opłacania przez bogatszych rodziców dodatkowych lekcji z angielskiego w publicznym przedszkolu tylko dla ich dzieci jest symptomatyczny. I tym bardziej wyjaśnia to, że niektórzy mogą domagać się zakazu takich praktyk – co byłoby postulatem na wskroś merytokratycznym: niech każde dziecko ma szansę pokazać swoje talenty, a nie tylko te, których rodziców na to stać.

Matczak przyznaje zresztą, że to, co mu się udało, zawdzięcza nie tylko ciężkiej pracy, ale i „temu, że Polska jest dość egalitarnym krajem”. Warto zaznaczyć, że Polska raczej była „dość egalitarnym krajem”. Ale to się zmieniło. Matczak zauważa w innym miejscu: „bariery klasowe w końcu odrosły, bo odrastają zawsze”.

Polska była egalitarna w czasach, w których Matczak rozpoczynał swoją karierę, we wczesnej Trzeciej RP, tej, która dziedziczyła mnóstwo egalitarnych „reliktów” PRL. Więc tym bardziej powinien rozumieć, że egalitaryzm umożliwia czerpanie owoców z wytężonej pracy, umożliwia awans społeczny, a nie go blokuje. Z jakiegoś jednak powodu nie chce on, by te same szanse miały przyszłe pokolenia.

Merytokratycznie motywowany kapitalizm niemal zawsze podkreśla znaczenie równości szans i proponuje jakieś rozwiązania, które zrównują te szanse startu. Mechanizm ten nazwałbym społecznym aphesis. Aphesis w antycznych igrzyskach było skomplikowanym urządzeniem hippicznym umożliwiającym równy start rydwanom zajmującym różne pozycje startowe na trasie idącej po okręgu. No więc społecznym aphesis byłby dobrze rozbudowany system publicznej edukacji i silne państwo dobrobytu, które gwarantuje równy start.

Biedastynacja

Prof. Matczak nominalnie wspiera tego rodzaju równość szans. Ale ewidentnie jest dość sceptyczny wobec nadmiernego rozbudowywania tego społecznego aphesis. Jego zdaniem powszechnym problemem jest raczej lenistwo, którego „żadna zmiana podatków, w górę czy w dół, nie usunie z katalogu ludzkich cech” (wniosek 3). Krytykuje to, że „zwiększamy benefity społeczne zależnie nie od pracy, ale od sytuacji obywateli”. Przekonuje, że – o ile walka z odbierającą godność biedą jest wskazana – to jednak „naprawianie biedy indywidualnej, kiedy jest nierozważne, często prowadzi do biedy zbiorowej”. Wszystko dlatego, że chroniąc godność jednych, zabijać się będzie „kreatywność, innowacyjność i chęć do życia innych” (wniosek 4).

Ten ostatni wniosek sugeruje, że nadmiernie rozbudowana pomoc społeczna prowadzi do lenistwa. Lenistwo, natomiast, wiedzie do biedy społecznej. Przypuszczać można, że tak wtórnie prowadzi się do biedy indywidualnej, która wzmaga konieczność pomocy społecznej itd. – błędne koło predestynacji do biedy się zamyka.

Tyle że takiej teorii dobitnie przeczy sytuacja wysoko rozwiniętych krajów o dużej redystrybucji i rozbudowanej pomocy społecznej: krajów skandynawskich, Niderlandów i innych krajów Europy.

Matczak nie wspomina o kluczowych przy tym temacie warunkach strukturalnych kształtowania się i trwania biedy, typu: szanse ekonomiczne, edukacyjne i zdrowotne, nawet rzeczy tak trywialne jak dostępność transportu publicznego. Ale ograniczając się do tego ,o czym pisze: czy rzeczywiście to, co dość mgliście nazywa „biedą zbiorową”, jest skutkiem prób łagodzenia biedy indywidualnej? Czy może raczej ta „bieda zbiorowa” (lenistwo itp.) wynika zwyczajnie z biedy indywidualnej? Pytanie dotyczy zestawu predyspozycji i trwałych postaw utrzymujących jednostki w biedzie.

I tu okazuje się, że to raczej ta bieda indywidualna kształtuje do życia biednego. Badania sprzed paru lat wskazały, że życie w biedzie przekłada się na pogorszenie zdolności poznawczych i słabsze wyniki w nauce. Wykazały też, że te efekty ciągną się w dorosłym życiu. Prócz oczywistych ograniczeń materialnych (utrudniających dostęp do edukacji), bieda oddziałuje na stan organizmu, więc i na fizyczną, kondycje umysłu.

Bieda najwyraźniej działa tak, że u przytłaczającej większości osób nią dotkniętych wyrabia cechy utrudniające wydobycie się z tej biedy. Ktoś mógłby nazwać to biedastynacją: sytuacją przysposobienia do biedy.

Bieda wyrabia bowiem zespół postaw często – a niesprawiedliwie – uznawanych za brak siły woli, za indywidualny wybór i ułomności charakteru.

Są to: myślenie krótkoterminowe, brak nawyku oszczędzania, awersja do ambitnych planów i inwestowania, praktykowanie niezdrowych rozrywek dających natychmiastową gratyfikację, „lenistwo” w użytkowaniu wolnego czasu itd. A wynikają one z permanentnego niedoboru, przemęczenia pracą i ciągłych porażek życiowych.

Klęski życiowe i duże ich koszty egzystencjalne (inaczej niż u osób majętnych mających szereg zabezpieczeń) dość naturalnie budują postawę awersji do ryzyka, nawyk krótkoterminowego myślenia o przetrwaniu od pierwszego do pierwszego. To ciągły stres przepracowanego prekariusza czy proletariusza marzącego o prostym stabilnym życiu, w którym można zarobić maksimum przy minimum wkładu pracy. Tu śni się tylko o podróżach zagranicznych i mnóstwie wolnego czasu bez wysiłku – czyli o czymś, czym bez przerwy chwali się klasa średnia.

Biedastynacja może być odbierana jako skazywanie się na biedę, bo polega też na wyuczonym strachu przed wychylaniem się, żeby nie stracić gruntu pod nogami. Trudno jest wziąć kredyt i zainwestować w jakiś biznes, kiedy wiesz, że skończyć się to może przygniatającym długiem czy utratą domu. Okazuje się więc, że to bieda – a nie życie w „niezasłużonym”, „niezapracowanym” dobrobycie (powiedzcie to dzieciom z Doliny Krzemowej) – skłania do unikania ambicji. Stres i niewłaściwa dieta z nią związane obniżają inteligencję, osłabiają zdolność uczenia i długofalowego planowania.

Czy dawanie utrzymuje w biedzie?

Ale wróćmy do samej idei równości szans bez pewnych gwarancji równości materialnej. Czy zagwarantowanie formalnej równości szans edukacyjnych – np. publicznej szkoły albo tego samego programu nauczania, a nawet i tych samych nauczycieli (co już samo w sobie jest czysto hipotetyczne) – przy dopuszczaniu do biedy w rodzinie dziecka jest w stanie skompensować te nabyte w biedzie postawy? Czy jest w stanie wydobyć z biedastynacji?

W pewnym zakresie pewnie tak. Rzecz jednak w tym, że przepuszczenie dzieci wychowanych w biedzie przez merytokratyczny system selekcji talentów tylko potwierdzi w oczach niektórych przedstawicieli klasy średniej, że „pewne osoby już takie są” – niekompetentne, bez talentu i charakteru. Tak merytokracja reprodukuje złudzenie, że biedastynacja to słabość charakteru i wina samych biednych.

Oczywiście nie wszyscy w biedzie wychowani są na nią skazani. Osoby o wyjątkowym talencie, wytrwałości i zaparciu się zdarzają. Ale – jak wiele zjawisk społecznych – jest to kwestia prawdopodobieństwa.

A takie przypadki to zawsze są rzadkie wyjątki. Podawanie ich jako dowodu, że „zawsze się da”, albo że „ciężka praca jest pewną gwarancją sukcesu” to wzorcowy przykład złudzenia poznawczego zwanego błędem przeżywalności (survivorship bias). Nie wszyscy mają talenty, zaparcie czy zwykłe zdrowie, by „podciągnąć się za sznurówki”.

A nawet jak ktoś ma talent i pasję do czegoś, to wcale nie jest takie pewne, że w tej pasji wspierać go będą rodzice i otoczenie. Natomiast szansa awansu społecznego – albo lepiej: godnego życia dla najgorzej sytuowanych – rośnie, jeśli pomaga w tym dobrze urządzone społeczeństwo: takie, które redukuje nierówności społecznoekonomiczne. Poza tym, w dobrze urządzonym społeczeństwie nawet ktoś o małych talentach może być produktywnym członkiem społeczeństwa i żyć godnie w poczuciu własnej wartości.

Co ciekawe, wrażenie, że pomoc społeczna generuje wyuczoną zależność i utwierdza w biedzie, nie jest całkiem bezzasadne. Bierze się jednak nie z doświadczeń bezwarunkowej, systemowej pomocy społecznej, ale właśnie systemów, w których pomoc tę skonstruowano by przymusić do niskopłatnej pracy. Klasycznym modelem tego był XIX-wieczny system brytyjskich domów pracy (workhouses). Tutaj pomoc społeczna miała tylko utrzymać przy minimum egzystencji, i to przy objęciu upokarzającą, ubezwłasnowolniającą kontrolą. Kontrolą, która wcale nie przyucza do samodzielności, innowacyjności i inicjatywy. Groźba pozbawienia wsparcia ma przymuszać do bezpłatnej pracy lub do pracy za głodowe pensje. Współcześnie takie systemy polegają m.in. na restrykcyjnych warunkach świadczeń dla bezrobotnych – wypychających do pracy w niskopłatnych pracach oferowanych przez firmy takie jak amerykański Walmart.

Tak czy inaczej, pomoc społeczna nie ma służyć tylko łagodzeniu biedy. Pomoc społeczna według potrzeb służy wydobywaniu z biedy – i to w warstwie materialnej oraz kondycji psychofizycznej.

Wiara, że przy niepowodzeniu biznesowym nie straci się gwałtownie gruntu pod nogami – nie zubożeje się nagle, niwecząc szanse własnych dzieci – daje szansę planowania na przyszłość i ułatwia podejmowanie ryzyka w innowacjach. Paradoks jest taki, że restrykcyjna i intencjonalnie niska pomoc społeczna psuje rynek dla pracowników. Sprzyja utrzymywaniu pracownika w niskopłatnych pracach, bo sprzyja praktykom eksploatowania zdesperowanych pracowników bojących się utraty ubezpieczenia zdrowotnego.

Dyskusja na temat roli pomocy społecznej i regulacji rynku pracy jest w ostatnich latach coraz bardziej interesująca i ożywiona. Jej istotnym elementem jest rewizja pod wpływem nowych dowodów wielu – rzekomo wyrytych w kamieniu – prawideł ekonomicznych, jak tezy, że większa płaca minimalna zawsze zwiększa bezrobocie czy, że podstawowy dochód gwarantowany czyni ludzi leniwymi. Kluczowe jest tu gromadzenie nowych i lepszej jakości dowodów empirycznych oraz kruszenie czysto teoretycznych, a czasem wprost zideologizowanych, dogmatów w ekonomii.

Przykładowo, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych i początku dwutysięcznych, przełomowe badania m.in. Davida Carda nad naturalnymi eksperymentami z podnoszeniem płacy minimalnej (pokazujące, że może nawet zmniejszać bezrobocie) były powodem szykan ze strony prominentnych a bardziej dogmatycznych przedstawicieli dyscypliny, takich jak James Buchanan. Jednak nagromadzone dowody uniemożliwiają już trzymanie się przestarzałych teorii. W tym roku za swoje badania Card zostały nagrodzony ekonomicznym Noblem.

Prof. Matczak niespecjalnie interesuje się tym najnowszym dorobkiem ekonomii ani takimi mechanizmami, jakie opisałem wyżej. Raczej poprzestaje na przestarzałych teoriach i skupia się na moralizatorstwie z perspektywy domniemanego budowania etosu pracy. W swoim majowym tekście w Wyborczej podkreśla różnicę miedzy słowem „pomóż” a słowem „daj”. Wskazuje, że programy takie jak 500+ polegają na zwiększaniu benefitów „nie zależnie od pracy, ale sytuacji obywateli”. Ubolewa nad tym, że „oferujemy dalsze wsparcie, nie sprawdzając nawet, jak działa dotychczasowe”.

Tymczasem wiemy już co najmniej od 2018 roku, że – jak relacjonuje Business Insider – „W 2016 r. w Polsce 24,2 proc. dzieci było zagrożonych ubóstwem lub wykluczeniem społecznym. W 2017 roku ten odsetek zmalał aż o 6,3 proc. do 17,9 proc.”.

Raporty GUSu wskazują, że program 500+ przyczynił się w Polsce do spadku skrajnego ubóstwa, które dotyka dzieci. A wiemy, że to właśnie posiadanie dziecka stanowi przyczynę gwałtownego pogorszenia sytuacji ekonomicznej rodzin. „[W] 2016 r. zasięg ubóstwa skrajnego w gospodarstwach domowych z przynajmniej jednym dzieckiem do lat 18 obniżył się w porównaniu do roku poprzedniego o ok. 3 p. proc. (z ok. 9 proc. do ok. 6 proc.), podczas gdy w gospodarstwach bez dzieci do lat 18 pozostał on w tym okresie na takim samym poziomie (ok. 4 proc.)”.

Warto nadmienić, że po tych początkowych sukcesach – szczególnie wśród rodzin z dziećmi – zauważalny był wzrost skrajnego ubóstwa. Samo świadczenie 500+ podobnie jak zasiłki rodzinne i inne nie podlegają waloryzacji adekwatnie do inflacji (generowanej przez wiele zjawisk, choćby rosnące ceny energii). Stanowiska ekspertów zajmujących się biedą w Polsce – m.in. prof. Ryszarda Szarfenberga – są takie, że pieniężne świadczenia pomocy społecznej są ważne w przeciwdziałaniu ubóstwu i wykluczeniu społecznemu, ale żeby przynosiły one trwałe efekty, powinny być „odpowiednio wysokie, regularnie waloryzowane i skoordynowane”.

Nawet jeśli demograficzne cele programu 500+ nie zostały osiągnięte, to już sama redukcja ubóstwa albo złagodzenie jego wzrostu wśród dzieci jest ze wszech miar godnym docenienia cywilizacyjnym osiągnięciem. To prewencja biedastynacji, inwestycja w redukcję „biedy zbiorowej”.

Jeśli społeczeństwo danego kraju – mimo możliwości – przez swoje decyzje albo (nader często) nie-decyzje godzi się na istnienie biedy, kiedy pozwala na kumulacje bogactwa przez nielicznych, gdy tak wielu żyje w chronicznym niedoborze – to takie społeczeństwo dosłownie skazuje ludzi na biedę indywidualną.

Biedastynacja taka dotyczy nie tylko biedy indywidualnej, ale właśnie i tej zbiorowej – tego jak wiele talentów marnuje się, bo przez brak zasobów i inne bariery zwyczajnie nie pozwala się im zabłysnąć.

Obietnica merytokracji

No dobrze. Może i 500+ pomaga w redukcji biedy wśród dzieci. Świetnie. Ale co z szerszymi postulatami głębszej redystrybucji dochodu, progresji podatkowej i – generalnie – redukcji nierówności społecznoekonomicznych? Przecież to nie to samo co zwalczanie biedastynacji, która dotyczy konkretnych warunków bytowych danej rodziny. Tu przecież nie chodzi o to, czy jakaś inna rodzina żyje w bogactwie. Ewidentnie szkodliwą biedę stanowi bieda bezwzględna. Duże nierówności mogą być tylko „biedą relatywną” – tj. sytuacja, w której nierówności istnieją, ale nie ma ludzi w autentycznie skrajnej biedzie powodującej np. niedożywienie.

Dlatego Matczak obawia się, że chroniąc godność jednych, zabijać się będzie „kreatywność, innowacyjność i chęć do życia innych”. Domniemywać można, że właśnie dlatego akceptuje rosnące nierówności, jako koszt systemu motywacji i nagrody za wysiłek. Rosnące nierówności społeczno-ekonomicznie – bieda relatywna – wcale nie powinna być problemem, jeśli wzmaga wysiłek, kreatywność i innowacje służące najgorzej sytuowanym – wydobywając ich z biedy bezwzględnej.

I tu powraca zasada dyferencji Rawlsa.

Matczak podkreśla w swoim wykładzie, że „dużo uwagi Rawls poświęca temu, aby przez wyrównanie wszystkiego, co jest do wyrównania nie niszczyć […] pewnego rodzaju innowacyjności myślenia na przykład szczególnie uzdolnionych jednostek”. I to jest jeden z kluczowych źródeł tego rodzaju (wyrwanej z kontekstu) interpretacji zasady dyferencji, że legitymizuje ona nieuniknione – w domyśle – efekty merytokracji.

Założenie jest tu na wskroś utylitarystyczne: że nawet jeśli nierówności okażą się znaczne, to – jako że wynikają z premiowania „najlepszych”, czyli „najbardziej zaradnych i pracowitych” – będą się wiązały z tym większymi korzyściami dla najgorzej sytuowanych.

No bo im bardziej premiujemy „najlepszych”, tym więcej generujemy miejsc pracy, tym więcej innowacji, postępu naukowego itp. itd.

Tak ujęta zasada dyferencji jest tym, co nazwałbym obietnicą merytokracji: nierówności mają być koniecznym środkiem, żeby najsłabszym było lepiej. Według tej logiki dyrektor korporacji musi zarabiać trzysta pięćdziesiąt razy tyle, ile wynosi pensja szeregowego pracownika, żeby ten pracownik w ogóle miał miejsce pracy. Obietnica ta najczęściej przyjmowała postać „teorii skapywania”: im więcej bogaci zgromadzą tym więcej „skapnie” najbiedniejszym. Innym razem stosowało się metafory, że „przypływ podnosi wszystkie łodzie”.

Wszystko to nakazywało przede wszystkim dążyć do wzrostu PKB. To, że nierówności rosną, wcale nie znaczy, że obietnica merytokracji nie jest spełniona. Zakłada się tu, że sytuacja najgorzej sytuowanych się poprawia. Sowicie nagradzamy ludzi za ich zasługi dla reszty społeczeństwa. Budujemy system promujący talent i wysiłek. A wraz z ogólnym postępem lepiej będzie i tym najgorzej sytuowanym.

Czy z pracowitości wynika bogactwo i prestiż?

I tu pojawia się pewien problematyczny element merytokracji – coś, o czym obficie i bardzo kompleksowo pisze harwardzki filozof, Michael Sandel w książce pt. "Tyrania merytokracji. Co się stało z dobrem wspólnym?".

Warto w tym miejscu zauważyć, że nie chodzi tu o pewne potoczne i mgliste rozumienie merytokracji, że role społeczne, stanowiska i urzędy przydziela się wedle kompetencji. Tego rodzaju merytoryczność wcale nie jest czymś kontrowersyjnym nawet dla egalitarystów. Meryto-kracja, którą krytykuje Sandel to system legitymizowania hierarchii władzy. To system, w którym pozycja społecznoekonomiczna danej osoby (jej bogactwo i prestiż) jest konsekwencją jej kompetencji i zasług – a raczej tego, co w danym społeczeństwie postrzegane jest jako godne docenienia.

Atrakcyjność intelektualna merytokracji bierze się tego, że o ile akceptuje i nawet uzasadnia nierówności efektów, to zakłada i domaga się równości szans. No i – jak dobitnie wykazuje Sandel – istnienie takiej merytokratycznej równości szans we współczesnych społeczeństwach kapitalistycznych jest mrzonką. Ogólnie trudno jest bowiem zapewniać równość szans przy tak wyraźnych nierównościach dziedziczonego kapitału ekonomicznego i społecznego. Jednak Sandel pokazuje też, że nawet gdyby merytokracja w swym ideale była zrealizowana, to byłaby ona wątpliwa z perspektywy rzeczywiście pogłębionej refleksji nad sprawiedliwością. Tu zresztą dobrym przykładem są refleksje Rawlsa nad tym, co nazwaliśmy loterią genową.

Póki co, jak podkreśla Sandel, ideał merytokracji służy legitymizacji rosnących nierówności majątkowych i stanowi źródło wielu bolączek społeczeństw kapitalistycznych.

To z wiary w merytokrację wynika tak pochopne utożsamienie „nierówności społecznych i ekonomicznych” z dystrybucją ról społecznych („urzędów i stanowisk”) adekwatnie do kompetencji. Problem w tym, że nie są to kwestie tożsame.

I właśnie dlatego Rawls poświecił im osobne części drugiej zasady sprawiedliwości.

Oczywiście role społeczne są bardzo wyraźnie powiązane z pozycją społeczną i materialną. Bycie lekarzem czy prawnikiem tradycyjnie wiąże się z prestiżem i sowitym dochodem. Ale powiązanie to kształtuje się na różne sposoby, a społeczeństwa mogą na te relacje wpływać. Przykładowo, w Polsce pozycja socjoekonomiczna nauczycieli szkolnych jest rażąco niska. Jest to, swoją drogą, nie tylko skandal, który woła o pomstę do nieba, ale i poważny problem z uwagi na rosnące niedobory nauczycieli szkolnych. Inaczej jest w Finlandii, gdzie studia pedagogiczne są oblegane, a bycie nauczycielem nawet na poziomie szkoły podstawowej zapewnia bardzo dobre zarobki i wysoki prestiż. W dobie pandemii zrozumieliśmy też jak bardzo niedocenione w kwestii prestiżu i zarobków są zawody w obszarze „niezbędnych usług”.

Przykłady te pokazują, że związki między rolą społeczną (zawodem, funkcją, urzędem) a pozycją społeczną i ekonomiczną są na wskroś konwencjonalne – nie są uniwersalne ani naturalne. Pokazują też, że w wielu wypadkach to jak konwencjonalnie urządziliśmy sobie te relacje, może być niewłaściwe czy szkodliwe. A już na pewno w Polsce w ostatnim trzydziestoleciu.

Warto też zauważyć, że najlepiej na świecie urządzone społeczeństwa – takie jak te w krajach Skandynawskich, w Niderlandach itp. – starają się przez wysokie podatki dla najzamożniejszych i mocną redystrybucję redukować nierówności społeczne i ekonomiczne. I wcale nie oznacza to, że czynią dostęp do zawodów takich jak lekarz trywialnie prostym. Wcale nie oznacza to też, że osłabiają system bodźców zachęcających do innowacji i do poszukiwania kariery w społecznie pożądanych zawodach. Wprost przeciwnie. Kraje te są bardzo wysoko, jeśli nie w czołówkach, różnorodnych rankingów przedsiębiorczości i innowacyjności. Co ciekawe – a istotne z perspektywy wspomnianej zasady równości szans – właśnie to te kraje lokują się na szczycie rankingów mobilności społecznej, czyli szans awansu społecznego (np. w jednym pokoleniu).

Pod tym względem to kraje o wysokich nierównościach, jak USA, są daleko w tyle.

Klasyczny Amerykański Sen – awans z nizin społecznych do klasy średniej w jednym pokoleniu – łatwiej zrealizować w Danii niż w USA.

Co ciekawe, sama wizja Amerykańskiego Snu nabrała swojego ikonicznego kształtu (obraz szczęśliwej rodziny wprowadzającej się do domu jednorodzinnego na przedmieściach) w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, gdy w USA najwyższe stawki podatku dochodowego sięgały… 90 proc. (sic! Słownie: dziewięćdziesięciu procent). No i jak to się ma do rzekomego zniechęcania podatkami do przedsiębiorczości?

Oszustwo merytokracji

Tymczasem przez dekady wmawiano nam, że rosnące nierówności społecznoekonomiczne nie są problemem: że to spontaniczny efekt odzwierciedlenia naturalnej różnorodności talentów – i że to i tak z korzyścią dla najgorzej sytuowanych. Taka interpretacja zasady różnicy Rawlsa – podzielana przez prof. Matczaka – absolutnie nie jest nietypowa. Amerykański ekonomista prof. George DeMartino zauważył już w 2000 roku, że została ona wykorzystana jako „przykrywka dla bezprecedensowego wzrostu nierówności dochodów na świecie w ciągu ostatnich trzech dekad”. Służyła legitymizacji cięć podatków dla najbogatszych w duchu tzw. ekonomii podażowej, czyli właśnie teorii skapywania (reganomika i tacheryzm).

Obniżanie podatków najbogatszym miało służyć temu, żeby potem ich bogactwo stymulowało gospodarkę. I tak, z tej wyrwanej z kontekstu zasady dyferencji zrobiono sofizmat usprawiedliwiający rosnące nierówności społeczne. Wszystkiemu przyświecało założenie, że skoro ktoś mało zarabia to ewidentnie jego praca, talenty czy wysiłek są mniej warte. Skoro jest biedny, to najwyraźniej się nie starał, nie wstawał dość wcześnie i nie zdobywał użytecznych umiejętności. A mniejszymi podatkami dla najbogatszych wszak najlepiej zachęcać do bycia lepszym. Po prezydenturze Reagana najwyższa stawka podatku dochodowego nie przekroczyła już 40 proc.

Tymczasem od lat gromadzono dane wskazujące, że wraz ze wzrostem nierówności majątkowych całemu społeczeństwu – już nie wspominając tych najgorzej sytuowanych – żyje się coraz gorzej. Obserwacje te zgromadzili i zsyntetyzowali Kate Pickett i Richard Wilkinson w książce pt. Duch równości, której konkluzje dosadnie oddaje jej podtytuł: „Tam gdzie panuje równość, wszystkim żyje się lepiej”. W krajach, w których rosną nierówności społecznoekonomiczne – owa bieda relatywna – tam też pogarsza się m.in. ogólna sytuacja zdrowotna, rośnie przestępczość, rośnie liczba samobójstw itp. itd.

I to jest coś, co przyznał nawet Jordan Peterson, który poza tym raczej usprawiedliwia nierówności. Podczas jednych ze swoich zajęć wskazał on, że nie bieda bezwzględna, ale właśnie ta relatywna jest źródłem najgorszych patologii: przestępczości, depresji i plagi samobójstw. Oczywiście próbował tej obserwacji nadać jakiś anty-lewicową wymowę, że niby bieda bezwzględna wcale nie jest taka zła (bo można w niej być szczęśliwym). Ale w istocie tylko potwierdził empiryczną zasadność lewicowych, egalitarystycznych postulatów redukowania nierówności w ogóle – także tych względnych.

No więc bieda bezwzględna odbiera poczucie godności i osłabia szanse rozwijania talentów. Ale rosnące nierówności społecznoekonomiczne – bieda relatywna – to także bariera dla rozwoju. To subiektywne poczucie bycia „gorszym”, „przegranym”, które również generuje stres i anomię: dodatkowo dociska w dół najgorzej sytuowanych. Szeroko zakrojone badania obserwacyjne autorstwa m. in. dr hab. Magdaleny Kozeli, prof. Andrzeja Pająka (z Instytutu Zdrowia Publicznego UJCM), wykazały „istotny wzrost ryzyka zgonu z powodu chorób układu krążenia u osób o niskiej pozycji społecznej, z objawami depresji, czy niskim poczuciem kontroli”.

Kiedy nierówności socjoekonomiczne są sprawiedliwe?

Prof. Matczak w swoim wykładzie stwierdza:

„My bardzo często kwestie sprawiedliwości, sprawiedliwości społecznej łączymy (być może) z myśleniem lewicowym. A tutaj mamy propozycję liberalną w tym sensie, że ona zakłada, że jednostka jest ważna, jej sytuacja jest ważna, pewnego rodzaju wykorzystanie naturalnych zdolności jednostek także jest ważne. Jak zaraz zobaczycie – już w samym sercu tej koncepcji – tam dużo uwagi Rawls poświęca temu, aby przez wyrównanie wszystkiego, co jest do wyrównania nie niszczyć pewnego rodzaju innowacji, pewnego rodzaju innowacyjności myślenia na przykład szczególnie uzdolnionych jednostek”.

Pominę tu głębsze rozważania na temat takiego kryterium rozróżnienia liberalizmu od „lewicowości”. Zaznaczę tylko, że lewicowy impuls w stronę sprawiedliwości społecznej ściśle wynika z tego, że ważna jest każda jednostka – jej interesy, jej dobrostan i samorealizacja w wykorzystaniu naturalnych zdolności.

W tym miejscu wypada mi przede wszystkim odwołać się do tego, co sam Rawls pisze w Teorii sprawiedliwości – w rozdziale pod wymownym tytułem „Tendencja ku równości”. Podkreśla w nim, że zasada różnicy jest dla niego operacjonalizacją lewicowej idei braterstwa. Pisze wprost o tym, jak kluczowe znaczenie w niej ma nie tylko poprawa samej tylko sytuacji materialnej, ale generalny dobrostan ludzi, ich odczucia zależne od relatywnej pozycji społecznej. „Wynika stąd, że należy dążyć do zapewnienia najgorzej sytuowanym poczucia ich własnej wartości – a to ogranicza formy hierarchii oraz skale nierówności dopuszczalnych z punktu widzenia sprawiedliwości”. Cóż bowiem z tego, że biedniejsi mogą sobie kupić telewizory o większej rozdzielczości, skoro coraz bardziej czują się pogardzani przed tych, którym się powiodło i skoro narasta w nich poczucie życiowej porażki, nieadekwatności i tego, że tej porażki „sami sobie są winni”.

Tak więc jasne jest, że interpretacja zasady dyferencji Rawlsa w wydaniu prof. Matczaka nie jest szczególnie wierna intencjom autora Teorii sprawiedliwości. Jest natomiast symptomatyczna dla pewnego wykoślawionego odczytania teorii Rawlsa.

Było one typowe dla klimatu drugiej połowy XX wieku. To interpretacja, która zamiast krytycznie podchodzić do zastanych, „naturalnych” nierówności społecznoekonomicznych (jak to czynił Rawls), stara się legitymizować status quo lub mechanizmy istniejącego systemu gospodarczego. I do legitymizacji tej używa owej merytokratycznej obietnicy zawartej rzekomo w zasadzie różnicy.

Zresztą, odbieranie Rawlsowi statusu lewicowca też wymaga sprostowania. We wspomnianym rozdziale autor Teorii sprawiedliwości ubolewa nad tym, że do tamtej pory (lat siedemdziesiątych) idea braterstwa była wyraźnie zaniedbywana w teorii demokracji (w porównaniu do idei wolności i równości). „Idea braterstwa – uważa się niekiedy – zakłada więź sympatii i uczucia, której, realistycznie rzecz biorąc, nie można się spodziewać między członkami rozleglejszego społeczeństwa […]”. Jednak to właśnie zasada dyferencji stanowi swego rodzaju operacjonalizację tej na wskroś lewicowej idei braterstwa.

No więc wyjaśnianie zasady dyferencji Rawlsa w ten sposób, że lekarzem powinien zostać ktoś do tego kompetentny – bo tak najbardziej skorzysta na tym osoba najbardziej upośledzona (pacjent) – wygląda na jakieś koszmarne nieporozumienie. Nawet największy zwolennik totalnej równości społeczno-ekonomicznej nie nawołuje do tego, by prawnikiem czy lekarzem zostawała osoba, która nie ma do tego kompetencji. Zasada dyferencji dotyczy tego, czy sprawiedliwe jest, że prawnik, lekarz czy makler będą aż tak bogatsi i tak daleko wyżej w hierarchii szacunku niż pielęgniarka, kurier czy śmieciarz. Czy prezes korporacji rzeczywiście zasługuje na to, by zarabiać 350 razy tyle, co jego pracownik? Czy w ciągu roku autentycznie pracuje on 350 razy więcej, czy bardziej wydajnie?

Twierdzenie, że zwolennicy równości – jak insynuuje Matczak – chcą by „wszyscy byli lekarzami” jest jakąś karykaturą egalitaryzmu – intelektualnie niepoważnym chochołem wygodnym do erystycznego bicia.

Wiemy już raczej, że obietnica merytokracji w wersji teorii skapywania była od samego początku kłamstwem albo co najmniej szkodliwym mitem. Pogłębianie nierówności społecznoekonomicznych nie tylko nie poprawia sytuacji najgorzej sytuowanych, ale ją jeszcze pogarsza. Z całego kontekstu Teorii sprawiedliwości dość jasno wynika, że zasada dyferencji nie usprawiedliwia nierówności a priori. Wprost przeciwnie. Wynika z niej wyraźne domniemanie, że wszelkie nierówności społeczno-ekonomiczne (nie podział ról wg kompetencji, bo to jest oczywiste) są niesprawiedliwe, dopóki nie udowodni się, że służą najgorzej sytuowanym.

Zasada dyferencji brzemię dowodu stawia nie na egalitarystach tylko na tych, co zastane nierówności socjoekonomiczne akceptują (a już tym bardziej na tych co godzą się na ich zwiększanie). Sprawiedliwość nierówności trzeba udowodnić – empirycznie, nie sofistycznie.

Bogactwo jako dowód cnoty

Docieramy wreszcie do kluczowego wniosku prof. Matczaka. Wskazuje on, że powszechnym problemem jest lenistwo, którego „żadna zmiana podatków, w górę czy w dół, nie usunie z katalogu ludzkich cech”. Wyjaśnia: „Widziałem wielu ludzi zdolnych, którzy w tych samych warunkach uzyskiwali skrajnie różne rezultaty z jednego powodu – jedni pracowali, drudzy nie”.

Wyżej pisałem już o tym, że obwinianie biednych o lenistwo lub o brak pracowitości jest klasycznym złudzeniem klasy średniej na temat biedastynacji. Wspominałem też, że właśnie to złudzenie – w duchu ekonomii podażowej i teorii skapywania – usprawiedliwiać ma obniżanie podatków dla najbogatszych (jako rzekomo najbardziej pracowitych). Dodam do tego jeszcze jedyną uwagę, a propos wartości ciężkiej pracy. Otóż pewien paradoks merytokratycznego kapitalizmu jest taki, że łączy w sobie dwie zupełnie sprzeczne teorie wartości.

Merytokracja zakłada, że bogactwo i prestiż, jaki uzyskamy, będzie konsekwencją zasługi, jako połączenia talentu i ciężkiej pracy. Często się zresztą podkreśla w różnych historiach ludzi w typie „od pucybuta do milionera”, że talent w bardzo małym stopniu odpowiada za ich sukces. Najważniejsza jest ciężka praca – wysiłek i konsekwencja w realizacji marzeń. Pasuje to wybitnie do tzw. laborystycznej teorii wartości (skądinąd typowej dla marksizmu).

Jednak w systemie kapitalistycznym wkład pracy nie jest w żadnej mierze wiążącym wyznacznikiem wartości. Na rynku liczy się to ile dana usługa czy produkt będą subiektywnie warte dla samych klientów. W ramach subiektywnej teorii wartości nawet największy wysiłek nie może być podstawą do domagania się adekwatnej zapłaty. Taka wytężona praca bez rynkowej wartości może stanowić najwyżej hobby.

Nie chcę tu wikłać się w spór między tymi teoriami. Przypuszczam, że powinniśmy brać pod uwagę obie te koncepcje – świadomie, konsekwentnie i w odpowiedniej do danej sytuacji proporcji. Chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że to kapitalizm jako system ekonomiczny absolutyzuje subiektywistyczną teorię wartości. Tymczasem ideały merytokracji obiecują nam, że nasza ciężka praca zostanie niezawodnie doceniona. I tak wyradza się ta dominująca hybryda merytokracji i kapitalizmu, która najzupełniej dziwacznie miesza te teorie wartości i serwuje nam kuriozalny sylogizm, że jak ktoś jest bogaty, to ewidentnie „sobie na to zasłużył – zapracował”.

Mimo to dobrze wiemy, że na dynamicznie zmieniającym się rynku ta merytokratyczna obietnica nagrody za wysiłek jest nader często mrzonką. Nagminne są przykłady ludzi, których talenty, kompetencje i ogromny wysiłek systematycznie tracą na wartości przez zmieniające się warunki rynkowe. Tego rodzaju zjawiska – zanikania branż – są oczywiście naturalne, nie tylko dla kapitalizmu, ale i dla postępu społecznego i technologicznego. Ale to kapitalizmowi towarzyszy merytokratyczna obietnica wysiłku jako gwarancji sukcesu. „Pracuj ciężej, wstawaj wcześnie, wykup profesjonalny kurs z przedsiębiorczości. Jesteś zwycięzcą!”.

Przypuszczalnie dałoby się bronić tezy, że ciężka praca jest warunkiem koniecznym sukcesu. Choć znamy wiele przykładów celebrytów, dziedziców fortun i innych „ludzi sukcesu”, którzy ewidentnie wcale ciężko nie pracowali. Nie neguję, że Matczak mógł spotykać się na żywo z przypadkami osób, które – w przeciwieństwie do niego – swoje talenty zmarnowały właśnie przez brak pracy nad sobą.

Trudno jest jednak empirycznie bronić tezy o tym, że ciężka praca – nawet do spółki z talentami – jest warunkiem w zupełności wystarczającym do sukcesu. A już na pewno nie da się tezy o ciężkiej pracy bronić w odniesieniu do wysokiej pozycji społecznoekonomicznej: prestiżu i bogactwa.

Ludzie, którzy ciężko pracują w społecznie niezbędnych zawodach – może nawet po 16 godzin dziennie! – często są przedmiotem przykrych powiedzonek klasy średniej, w stylu: ”jak nie będziesz się uczył, to będziesz ulice zamiatał”.

Kultura harówki, crunch oraz ofiary stresu

Tymczasem, we współczesnym świecie – w odniesieniu do niższych warstw socjoekonomicznych – obietnica wielkiej nagrody za wytężony wysiłek staje się doskonałym instrumentem wyzysku. Przerzuca absolutnie całkowicie odpowiedzialność za trudności finansowe na tych, którzy są nimi dotknięci.

Generuje to też zjawisko tzw. hustle culture, czyli kulturę harówki. Buduje zdecydowanie patogenną skłonność do pracoholizmu – wiary, że jak się zrobi jeszcze więcej nadgodzin to sukces gwarantowany. I w ten sposób powoduje się chroniczny niepokój, stres i wypalenie zawodowe. Etos chorobliwej pracowitości przekłada się na szereg patologii „bezsensownego zapie*dolu” i realnych uszczerbków na zdrowiu, o czym piszą choćby: Marcin Wróbel, Bartosz Migas czy Jarosław Górski.

Ten szesnastogodzinny dzień pracy – domaganie się go w purytańskim wymogu udowodnienia swojej wartości moralnej – nie jest wcale wymysłem prof. Matczaka. Kształtowanie się ideologii pracoholizmu i jego religijne korzenie omawia kompleksowo Sandel w swojej książce. Ale współcześnie, po dekadach podminowywania praw pracowniczych w imię ideologii „chudego zarządzania”, kultura harówki staje się szczególnie agresywna.

Oczekuje się nie tylko, że pracownik będzie wydajnie pracował „od dziewiątej do piątej” (9:00-17:00), jak w tej słynnej piosence Dolly Parton „Nine to Five”. Teraz etos pracowitości domaga się, by – po tym pełnym etacie – jeszcze pracować od piątej do dziewiątej wieczorem (17:00-21:00) nad jakimś swoim pobocznym „side-hustle”. Sama Parton niedawno zaczęła – zapewne w dobrych intencjach (jako drogę ucieczki od beznadziejnej harówki na szefa wyzyskiwacza) – promować tę kulturę wydając piosenkę „Five to Nine”.

I dla jasności: sporadyczna praca znacznie powyżej ośmiu godzin dziennie, a nawet w weekendy, niekoniecznie jest patologiczna w każdych okolicznościach. Jest to tzw. crunch – wytężona praca przy finalizacji jakiegoś projektu, dzieła itp. Jeśli wynika ze szczerej i autentycznej pasji do czegoś, jeśli ułatwia wejście w tzw. flow (czyli coś na kształt idealnego rytmu i totalnego pochłonięcia pracą) oraz jeśli – co kluczowe – jest krótkookresowa i zakończona solidnym okresem odpoczynku, to crunch jest praktyką zrozumiałą, a nawet sensowną. Oczywiście podstawowym jej wymogiem jest pomoc kogoś, kto przejmie w danym okresie obowiązki domowe i opiekę nad dziećmi. Dłuższy crunch wymaga też odporności, którą nie każdy ma i na pewno nie w każdym wieku.

Problemy zaczynają się, gdy taki crunch jest bezwzględnie wymagany od pracowników lub narzucany przez bezustanną walkę o przetrwanie: gdy trwa tygodniami i/lub nie ma jasnego terminu jego zakończenia, gdy nie zapewnia się przy nim opieki nad dziećmi, oraz gdy nie kończy go okres rekonwalescencji. Wtedy okazuje się kolejną strategią wyżymania pracownika z resztek sił.

Termin crunch popularność uzyskał dzięki jego powszechnemu zastosowaniu w przemyśle gier komputerowych. Aktualnie jest już jego zmorą – coraz powszechniej nadużywaną praktyką. W pewnym momencie w branży zaczęto mówić o stress causalities – ofiarach stresu, gdy coraz więcej pracowników zaczęło długotrwale tracić zdolność do pracy, czasem już do niej nie wracając.

W kulturze harówki prawidła systemu gospodarczego sprawiają, że crunch przestaje być czymś okazjonalnym, a staje się zjawiskiem permanentnym. Kiedy każdy musi pokazać, że pracuje ponad siły, to praca ponad siły przestaje być gwarancją wybicia się ponad przeciętność. Staje się koniecznością. Tak działa rynek. W takich realiach coraz trudniej utrzymać się z jednego etatu.

Podobnie było z „pułapką podwójnego dochodu”, o której pisały Elizabeth Warren i Amelia Warren Tyagi na przykładzie USA. Kiedyś w klasie średniej można było spokojnie utrzymać wielodzietną rodzinę z pensji jednej pracującej osoby. Teraz konieczna jest praca obojga małżonków, żeby budżet domowy się spinał a i tak odchowanie jednego dziecka jest problemem. No i w takich warunkach plagą jest zjawisko tzw. biednych-pracujących (working poor), dla których niskopłatna, czasochłonna praca na wielu etatach staje się pułapką odcinająca szansę dokształcenia, samorozwoju i awansu.

Kultura harówki i przymus crunchu pasuje idealnie do tzw. gig economy, czyli gospodarki opartej na umowach śmieciowych, krótkoterminowych „elastycznych formach zatrudnienia”. Prowadzi ona do zjawiska prekaryzacji – braku gwarancji stałego dochodu. Uniemożliwia planowanie inwestycji na przyszłość. Zmusza do ciągłej pracy i poszukiwania w stresie kolejnych chałtur.

W polskiej medycynie objawia się to upowszechnieniem tzw. klauzuli opt-out, czyli (rzekomo) dobrowolnego wyłączenia się lekarzy z ustawowych limitów czasu pracy – coś, co od lat jest źródłem pogorszenia bezpieczeństwa pacjentów. To rozwiązanie prawne, które miało być tylko tymczasowym, nie tylko stało się stałym elementem rynku pracy profesjonalistów ochrony zdrowia. Istnieją analizy wskazujące, że ponad 1/5 klauzul opt-out w badanych placówkach podpisywana jest pod przymusem (np. utraty pracy). (Joanna Siedlarz, Wybrane regulacje prawa pracy w placówkach medycznych w aspekcie praktycznym, praca dyplomowa pod opieką: dr Pawła Lipowskiego, Uniwersytet jagielloński Collegium Medicum, Kraków 2020, s. 28)

Zgony z rozpaczy

Tak oto systematycznie dokonuje się regres zdobyczy socjalnych gwarantujących osiem godzin rekreacji i osiem godzin snu. Łatwo się domyślić jak koszmarne konsekwencje ma to dla zdrowia – zarówno psychicznego, jak i fizycznego.

Chroniczny stres, wypalenie zawodowe, depresje – to tylko niektóre z konsekwencji modelu gospodarczego tolerującego nierówności i kulturę harówki. Ich skutkiem okazuje się narastająca plaga tzw. zgonów z rozpaczy (w wyniku samobójstw i nadużywania substancji odurzających, w tym leków przeciwbólowych).

W USA – tym systemie najbliższym typowi idealnemu gospodarki kapitalistycznej – to właśnie epidemia zgonów z rozpaczy przyczyniła się do tego, że jeszcze przed pandemią malała przez parę lat oczekiwana długość życia mieszkańców tego kraju. Najnowsze badania naukowe na ten temat omawia film dokumentalny z 2019 roku pt. Zestresowany naród (One Nation Under Stress).

Matczak przekonuje, że poważnym problemem współczesności jest lenistwo, brak motywacji do pracy i do innowacyjności. Tymczasem prawda jest taka, że problemem współczesności jest raczej pracoholizm i wyżymanie pracowników do ostatniego tchu. A to wszystko przy od lat rosnącej wydajności pracy i autentycznie wysokiej pasji wielu pracowników. Na samej tylko akademii jest już globalnie powszechnym hasło „powinieneś pisać” („you should be writing!”) – to dręczące uczucie, jakiego doświadczają młodzi badacze, gdy tylko śmią się zrelaksować, zrobić sobie wolne czy urlop. Już zupełnie na inną okazję zostawiam dyskusje o tym, że ciągła praca po kilkanaście godzin dziennie szkodzi długofalowej efektywności, a przeciągające się przymuszanie do niej pracowników jest świadectwem poważnych błędów w zarządzaniu firmą.

Coraz częściej okazuje się, że wiele indywidualnych problemów niegdyś określanych jako lenistwo czy niezaradność to raczej przejawy depresji, czy zaburzeń lękowych lub wielu innych problemów psychicznych. W przypadku klasy średniej problemy te coraz obficiej się docenia i rośnie ich społeczna świadomość. Niestety, wśród najgorzej sytuowanych dostęp do profesjonalnej pomocy psychologicznej jest trudniejszy i depresje są rzadziej diagnozowane, mimo że gorsza pozycja społecznoekonomiczna wiąże się z podwyższonym ryzykiem takich problemów zdrowotnych.

Innymi słowy, u biednych bardzo łatwo pomylić objawy depresji właśnie z lenistwem i niezaradnością.

Przy pladze otaczającego pracoholizmu i depresji (a wśród młodych uczonych jest to istna epidemia) tym lepiej rozumiem, na czym polega zdrowo urządzony system społeczno-gospodarczy. Kiedy byłem na Uniwersytecie Maastricht w Niderlandach zdumiała mnie informacja, że jest u nich faux pas zostawianie w pracy po godzinach. To jest kraj, w którym rozumie się jak wielkie znaczenie dla wydajności i innowacyjności ma dbanie o wypoczynek pracowników. Obawiam się, że i tam przenikać mogą gdzieniegdzie złe praktyki eksploatacji młodych naukowców. Ale raczej budującą jest obserwacja, że to najbardziej innowacyjne gospodarki na świecie słyną z tego, że najsumienniej pilnują praw pracowniczych, także w swojej kulturze pracy.

„Bardziej nienawidzą bogatych niż kochają biednych”

Prof. Matczak zgadza się, że nierówności rosną, podobnie jak bariery dla awansu społecznego („bariery klasowe w końcu odrosły, bo odrastają zawsze”). Zauważa, że razem z nimi rośnie „resentyment zapomnianych”. Zdaniem profesora Matczaka ten resentyment zamienia się w zły typ zazdrości, która nie mobilizuje do samodoskonalenia: „[…] czułość wobec tych, którym się nie powiodło, ferwor dyskusji zbyt często zmienia się […] w pogardę wobec tych, którzy na swój sukces ciężko zapracowali. Niestety, sprawdza się stare podejrzenie, że wielu socjalistów nie tyle kocha biednych, co nienawidzi bogatych”.

Ale czy ta nienawiść do bogatych to bezrozumna, próżna zawiść? A może ma coś w sobie z próby obrony swojej godności, a nawet i wolności? Z pozoru to, że ktoś stał się hiper bogaty, wcale nie powinno szkodzić temu, kto pozostał biedny. Ale czy aby na pewno?

A co jeśli rosnące bogactwo nielicznych jest skutkiem bezlitosnej eksploatacji pracowników? I co jeśli ta kultura harówki, o której wspomniałem wyżej, jest sprytnym ideologicznym instrumentem ułatwiającym taki wyzysk?

Jednym ze wzorowych przykładów błyskotliwego sukcesu rynkowego w USA jest sieć Walmart (wcześniej Wal-Mart), własność rodziny Waltonów – jednej z najbogatszych dynastii na świecie. Sukces Walmartu w USA w zupełności opiera się na tym, że znaczna część jego pracowników zarabiała tyle, że żyła poniżej federalnego progu ubóstwa (FPL) – kwalifikując się do kartek żywnościowych (food stamps) i publicznej opieki zdrowotnej dla biednych (Medicaid).

Oznaczało to, że niskie koszty zatrudnienia dla Walmartu subsydiowane były przez podatników amerykańskich. I to podwójnie, bo – raz – dopłacając kartkami żywieniowymi i Medicaid do pensji niewystarczającej na jedzenie i ubezpieczenie zdrowotne oraz – dwa – kartki żywnościowe były zwykle realizowane w samym Walmarcie dając firmie dodatkowe dochody. Zdarzało się, że menadżerowie poszczególnych sklepów organizowali charytatywne zrzutki świąteczne dla... najbiedniejszych pracowników Walmartu. Czyli do tego jeszcze tanią pracę w sieci subsydiują pozostali szeregowi pracownicy sklepu z własnej pensji. Pracowników też często nie stać na kredyt hipoteczny i kupno mieszkania, więc pomieszkują w przyzakładowych hostelach – oczywiście będących własnością Walmartu.

W zmuszaniu do pracy za tak głodowe pensje wspierają Walmart władze niektórych stanów, czyniąc wsparcie dla bezrobotnych bardzo trudnym do uzyskania i utrzymania. Tamże wsparcie publiczne dla najbiedniejszych – zgodnie z rekomendacjami Matczaka – obwarowane jest wymogiem podejmowania pracy. Polityki takie oczywiście wspierane są przez sowicie opłaconych lobbystów i sponsorowane przez biznes kampanii wyborczych polityków. Oto kuriozalna, na wskroś neoliberalna – ale mająca korzenie z prawach o ubogich (Poor Laws) i domach pracy – interwencja władz publicznych w rynek pracy.

To „przyuczenie biedaków do pracowitości” przez przymuszenie ich do pracy za głodowe pensje. Walmart za to nie musi im godnie płacić, bo tych pracowników przy życiu utrzymają uczciwi podatnicy. Doskonała maszyna do zarabiania pieniędzy na biedzie.

Warto dodać, że do tych podatników w minimalnym stopniu zaliczają się Waltonowie – dzięki licznym cięciom podatków i systemowi, który jest wprost skrojony do manipulowania przez najbogatszych. Taka jest jego konstrukcja – podobnie jak i mechanizmy kwalifikacji do pomocy społecznej.

Walmart nie jest tu wyjątkiem. Sukces rynkowy Amazona jest w znacznej mierze oparty na eksploatacji pracowników – tak ostrych rygorach czasu pracy, że pracownicy muszą oddawać mocz do butelek i defekować do torebek. Dobitnym świadectwem, że to nie odosobnione problemy jest to, że zarządzający Amazonem oczekują ciągłej zmiany kadry, nie chcą wcale, żeby jego pracownicy zostawali. Potrzebni są im ciągle nowi pracownicy bez doświadczenia instytucjonalnego i bez sieci więzi w miejscu pracy. Dzięki temu pracowników łatwiej jest przemielić, a potem się ich pozbyć, gdy opadną z sił lub zaczną zakładać związki zawodowe. I najsmutniejsze, że to są praktyki powszechne u tych firm, które stawiane są za wzór spektakularnego „sukcesu” rynkowego.

Szczęśliwie systemy prawne i kultura pracy krajów europejskich opiera się takiej „innowacyjności”. Między innymi dlatego Walmart z jego amerykańskimi praktykami zarządczymi nie przyjął się w Niemczech. Niemieckie prawo nie pozwalało na szykanowanie związków zawodowych. Niemieckim klientom nie podobało się nachalne nagabywanie ich do zakupów, a pracownicy mieli dość hierarchicznego i autokratycznego zarządzania, ciągłej inwigilacji oraz nakłaniania do wzajemnego szpiegowania się przez pracowników. Niemcom wszystkie „innowacyjne” praktyki biznesowe tej firmy przywodziły na myśl nie krainę wolności a coś zgoła innego.

Jak skomentował to prof. Tomasz Makarewicz, ekonomista z Uniwersytetu w Bielefeld: „[…] zaczęły wyciekać filmy, że z samego rana zaraz po otwarciu sklepów pracownicy się zbierają, muszą skakać, robić pajacyki i skandować »Wal-Mart, Wal-Mart«. W Niemczech to się źle skojarzyło, bo mieli w historii taką organizację – nazywała się NSDAP – która robiła podobne rzeczy. Kiedy amerykańskie szefostwo Walmartu dowiedziało się o tych wszystkich problemach, to reakcja była taka: »Czy tam w Europie jest komunizm? Czy to są komunistyczne związki zawodowe?«. Ja się teraz nie wygłupiam, naprawdę padła taka fraza”.

Tak w rzeczywistości wygląda kapitalistyczna meryto-kracja – system „władzy zasłużonych” (czytaj: najbogatszych). Czy najbogatsi zasługują na tak wysoką pozycje społeczną? Czy zapracowali na nią ciężką pracą i talentami? A może ich innowacyjność i geniusz rynkowy polegał właśnie na takim bezczelnym żerowaniu na najbiedniejszych i zdesperowanych. Tak wygląda USA – system, w którym mit merytokratycznej obietnicy i imperatyw „wychowania obywateli do pracowitości” posunięto do skrajności.

I nam w Polsce, przez całe dekady próbowano wmówić, że „to działa”: że to sprawiedliwe, bo najbiedniejszym też skapnie. A jak się temu przyjrzymy, to wszystkie te „innowacje” biznesowe okazują się raczej „de-nowacją” – odkrywaniem na nowo niewoli umownej, tylko z użyciem najnowszych narzędzi elektronicznego nadzoru.

A co jeśli homo sovieticus miał rację?

Matczak w swoim wykładzie ubolewa nad tym, że Polaków wciąż charakteryzuje to, co określa się w naszej debacie publicznej jako „homo sovieticus”:

„My mamy nieraz – nie wiem, czy to jest pozostałość komunizmu w Polsce, czy w ogóle jakiegoś takiego homo sovieticus, czy jakiegoś innego myślenia – ale istnieje u nas takie myślenie, że lepiej, żeby wszyscy mieli źle niż żeby ktoś miał lepiej. Spotkałem się z tym kiedyś – było to dla mnie dosyć niezrozumiałe, ale może jest to dla niektórych zrozumiałe – z oporem wobec tego, aby w przedszkolach publicznych były dodatkowe lekcje języka angielskiego. […] Jakie jest uzasadnienie? No, że to jest nierówność, bo tylko niektórych rodziców stać na te lekcje, w związku z tym innym dzieciom jest przykro, czy inni rodzice czują pewną frustrację, że ich na te lekcje nie stać. Więc lepiej, żeby nie było ich w ogóle. Nie oceniam tego. Są za i przeciw pewne argumenty, prawda? Ktoś może powiedzieć, że jeśli jakieś dzieci mogą się uczyć to żeby się uczyły. Ktoś innym może powiedzieć, no ale presja społeczna, czy pewnego rodzaju problem frustracji jest zbyt duży, że może to jest pewnie jakieś cierpienie związane z tym, że […] »Zosia nie może, a Basia może«. Nie oceniam tego, ale pokazuję, że tu jest takie myślenie, że nie raz równość – która też jest rozumiana jako pewna odmiana sprawiedliwości, jako element sprawiedliwości – jest równaniem w dół, czyli lepiej, żeby wszyscy mieli gorzej, niż żeby ktoś mógł w tej sytuacji coś uzyskać”.

Oczywiście pojęcie „homo sovieticus” funkcjonuje już w oderwaniu od jego oryginalnego znaczenia i raczej oznacza postawę roszczeniowości, ciągot do urawniłowki – nade wszystko postawę zazdrości, zawiści i „resentymentu wobec tych, którym powodzi się lepiej”. Ja też wyrosłem w pogardzie względem tak rozumianego homo sovieticusa i resentymentu. Takie było młodzieży chowanie w pierwszych dekadach III RP. Ale z czasem zacząłem dostrzegać, że dużo większym problemem Polski jest raczej to, co Alexis de Tocqueville nazwał (nawet w całej swojej wysoce wątpliwej pochwale arystokracji): indywidualizmem – czyli post-despotyczną, rozwijającą się w młodych demokracjach postawą obojętności na innych ludzi i na sprawy publiczne.

Wspomniałem wyżej o tym, jak fortuny najbogatszych powstają nagminnie z wyzysku. W świetle wiedzy o tym, jakie są rzeczywiste skutki rosnących nierówności społecznoekonomicznych – jak przekładają się one na dysproporcje we władzy – zawiść czy resentyment przestaje być tylko przywarą złego typu zazdrości…

Coraz wyraźniej to, co pogardliwie zwane jest homo sovieticus – jako „resentyment wobec bogatych” – jest swego rodzaju azylem dla tego poczucia braterstwa, czy solidarności, jakie jeszcze się tli gdzieś w Polakach.

Wbrew przekonaniu niektórych, w haśle „Janusz/Grażyna biznesu” nie chodzi wcale o to, że ktoś jest pogardzany jako „kułak”, bo ciężko pracował i się dorobił. Chodzi raczej o to, że wiele osób chcących rozkręcić swój biznes oczekuje, że ich źle zorganizowane przedsięwzięcie będzie opierać się na wiernopoddańczym poświęceniu ich pracowników. Janusz czy Grażyna biznesu oczekuje najwyższej jakości pracy, ale za tę pracę płacą nędznie i na umowach śmieciowych. Ludzie ci w praktyce chcą, żeby inni subsydiowali własną pracą to, co jest ich własnym aspiracyjnym hobby.

Wizja konieczności zapie*dolu, wypruwania sobie żył dla mikrokapitalisty to model feudalnych udzielnych ksiąstewek, w których mali tyrani mają prawo do czasu wolnego swoich pracowników. Taka wizja uniemożliwia nam budowanie przedsiębiorstw opartych na lepszym modelu biznesowym zarządzania. Takim, który pozwala na prawdziwe zaangażowanie w pracę i daje samorealizację w zdrowych, godnych warunkach – przy współzarządzaniu i sprawiedliwym dzieleniu się zyskami.

Natomiast w odniesieniu do prawdziwych „kapitanów biznesu”, kult harówki legitymizuje autentycznie niemal autorytarne i eksploatacyjne praktyki wielkich firm typu Amazon czy Walmart. Często ich spektakularny „sukces” umożliwia potem polityczne wpływy i manipulowanie życiem innych: manipulowanie prawem pracy i systemem pomocy społecznej, utrudnianiem uzwiązkowienia, unikanie podatków… W takich realiach postawy rzekomego homo sovieticusa – czyli sceptycyzm wobec „moralnej wyższości ludzi sukcesu” typu Waltonowie czy Bezos – mają charakter nie irracjonalnej zawiści, ale na wskroś racjonalnego instynktu samozachowawczego ludzi pracy.

Bunt przeciwko moralnemu wywyższaniu się „ludzi sukcesu” to nic innego jak dopominanie się o pierwszą zasadę sprawiedliwości Rawlsa: żeby wolność najbogatszych nie niszczyła „równego prawa do jak najszerszego całościowego systemu równych podstawowych wolności […] dla wszystkich”.

A tym, którzy z pozycji moralnej wyższości Nietzscheańskiego nadczłowieka będą pogardzać takim resentymentem czy zawiścią, przypomnę tylko słowa Adama Smitha: „[…] zuchwalstwo i brutalność gniewu, gdy ulegamy pasji bez umiaru i bez hamulców, jest ze wszechmiar najbardziej nieznośne. Podziwiamy natomiast szlachetny wielkoduszny resentyment, który w następstwie największych krzywd nie wzbudzi w sercu osoby cierpiącej gniewu, lecz wywołuje zrozumiałe oburzenie bezstronnego obserwatora”.

A jeśli brakuje bezstronnego obserwatora i jakiejś jego słusznej interwencji przywracającej sprawiedliwość, to resentyment naturalnie przeradza się w gniew wykluczonych. I najwyraźniej to u nas się stało, gdy nierówności zaczęły być coraz wyraźniej odczuwane.

Jest niebywale symptomatyczne, że ta szokująca zmiana władzy politycznej w Polsce sprzed paru lat, około 2015 roku, dokonała się w klimacie popularności Żołnierzy Wyklętych. Pamiętam, jak przemierzając wtedy blokowiska „Polski powiatowej” widziałem liczne graffiti „Wyklętych”. Jakby to samo słowo jakoś tak lepiej rezonowało wśród młodych ludzi tam mieszkających. Pamiętam jaką furorę wśród komentatorów zrobiło wówczas słowo „pendolinizacja” – czyli „wyspowa modernizacja zachodząca kosztem degradacji całego systemu”. Idealnie ujmowało w klamrę mnóstwo rozproszonych zjawisk o podobnych konsekwencjach. Nawiązywało oczywiście do nowo zakupionych wówczas pociągów Pendolino – inwestycji w szybkie koleje w klasie biznesowej, łączące główne ośrodki gospodarcze Polski. Towarzyszyła temu likwidacja tanich połączeń kolejowych i likwidacja połączeń na obszarach peryferyjnych. Ówczesny postęp dla najlepiej sytuowanych całkiem dosłownie odbywał się kosztem pogorszenia sytuacji mieszkańców „Polski B”. Dokładnie tych obszarów, które najliczniej zagłosowały za zmianą władzy. Ich mieszkańcy najzupełniej zasadnie mieli prawo poczuć się wykluczeni – chciałoby się powiedzieć: wyklęci – przez wielkomiejską klasę średnią.

Wówczas też próbowano ludziom wmówić, że kluczem jest pracowitość, zaradność i innowacja. Podczas kampanii ówczesnego prezydenta RP pewien chłopak zapytał na ulicy, co ma zrobić, jak nie może znaleźć pracy, by zarobić na kredyt mieszkaniowy. Pan prezydent odpowiedział „Zmień pracę, weź kredyt”. Najwyraźniej nie przekonał do siebie dostatecznej liczby wyborców.

Było jasne, że pewien ekonomiczny niepokój rósł i nabierał masy krytycznej. Wiemy też z historii, że takie niepokoje ekonomiczne – dotykające nie tylko najbiedniejszych, ale i ubożejącą klasę średnią – i zastopowanie dróg awansu społecznego, tworzą podatny grunt pod nastroje polityczne niesprzyjające praworządnej demokracji i poszanowaniu praw człowieka. Tak rodzi się frustracja, strach i niechęć do odmienności – utożsamienie odmienności z wrogiem. Bezradna złość jest podatna na porywy okrutnej nienawiści szukającej dowolnego ujścia. I to dopiero polityki zmierzające do łagodzenia podstaw tych niepokojów mogą powstrzymać taką tragedię polityczną.

Różnorodność a nierówności. Widmo urawniłowki?

Ale prof. Matczak gdzie indziej dostrzega źródeł niechęci do odmienności. We vlogu "Gdy pogarda zabija demokrację. Karen Stenner o autorytaryzmie" omawia kategorię osób nazwanych „unikaczami różnorodności”, czyli osoby o skłonnościach autorytarnych, które na nadmiar różnorodności reagują tendencjami autorytarnymi. Takimi wrogami różnorodności będą nie tylko religijni konserwatyści, ale także lewicowi zwolennicy poprawności politycznej.

No i do wrogów różnorodności Matczak zalicza egalitarystów: „Programy społeczne, które mają wyrównać społeczeństwo w sensie przychodowym, to także jest wprowadzenie pewnego rodzaju jednolitości tam, gdzie jest różnorodność”. Stanowisko to chyba jeszcze dobitniej wyraża tweet Jordana Petersona z 20 października 2021: „Skoro słuszność [equity] jest równością [equality], a równość jest podobieństwem (równe rzeczy z definicji są identyczne), to czy różnorodność nie jest jej przeciwieństwem?”.

I chyba w tym sofizmacie dra Petersona najłatwiej dostrzec ten ewidentny wykręt erystyczny, który prof. Matczak stosuje, by zohydzić ideę zmniejszania nierówności ekonomicznych.

Chwyt ten polega na zupełnie redukcyjnym utożsamieniu ze sobą całego spektrum ludzkiej rozmaitości – bogactwa ludzkich talentów, potrzeb, cech osobowości itp. – z odmiennością w wymiarze ściśle ekonomicznym.

W ten sposób łatwo brać różnorodność na zakładnika: „Jeśli chcesz, żeby przeżyła, to zostaw nierówności ekonomiczne w spokoju!”; „Ktokolwiek chce zmniejszyć przepaść dzielącą najbiedniejszych od najbogatszych jest autokratą nienawidzącym różnorodność!”.

Trampoliną umożliwiającą takiego logicznego fikołka jest ta wykoślawiona interpretacja zasady dyferencji Rawlsa – to utożsamienie nierówności społecznoekonomicznych z dystrybucją ról społecznych adekwatnie do kompetencji.

W konserwatywnym myśleniu o nierównościach nader często przywoływane jest opowiadanie Kurta Vonneguta pt. Harrison Bergeron z 1961 roku. To dystopijna opowieść o świecie, w którym zakazano wyróżniania się jakimikolwiek talentami czy umiejętnościami. Osoby o pięknym głosie musiały używać urządzeń szpecących ich głos. Utalentowane baletnice musiały tańczyć z ciężarkami na kostkach. To świat gdzie pięknym ludziom zakładało się szpecące maski, a inteligentnych bezustannie rozpraszało przytroczone do ucha radyjko.

Paręnaście lat temu opowiadanie to zacytowano w pewnej sprawie sądowej w stanie Kansas. Sprawa wszczęta została z pozwu grupy rodziców uczniów jednego z okręgów szkolnych. Kwestionowali oni przyjętą w stanie zasadę ustanawiającą maksymalny limit budżetu dystryktów szkolnych. Zasadę przyjęto razem z mechanizmami centralnej redystrybucji finansów na szkolnictwo. Wszystko ze względu na to, że w USA szkoły finansuje się z zasady z podatków od nieruchomości w danym rejonie. Takie finansowanie oznacza oczywiście, że publiczne szkoły w bogatych dzielnicach są znacznie lepiej dofinansowane niż te w dzielnicach biedniejszych, gdzie nieruchomości mają niższą wartość rynkową. Limit wydatków miał redukować nierówną dystrybucję zasobów dla uczniów.

Adwokaci kwestionujący ten limit cytowali opowiadanie Vonenguta wskazując, że wprowadzenie limitów na finansowanie jest jak sztuczne zrównywanie ludzi pod względem talentów. Dziennikarze zadzwonili do autora i zapytali go, co sądzi o takiej interpretacji.

Osiemdziesięcio-dwuletni Vonengut zaprotestował: „Tam chodziło o inteligencję i talent, a bogactwo nie jest świadectwem żadnego z nich”. Stwierdził, że nie chciałby, żeby dzieci pozbawione były równych szans edukacyjnych, przez to, że ich rodzice są biedni.

I to jest to niby subtelne, ale arcyważne rozróżnienie kategorii, które nader często umyka fanom utrzymania nierówności ekonomicznych. Nierówności ekonomiczne wcale nie są niezbędnym warunkiem ludzkiej różnorodności. Jest też wysoce wątpliwe, aby nierówności były koniecznym skutkiem różnorodności. Coraz więcej wskazuje na to, że nierówności ekonomiczne – a już na pewno w takiej skali, jaką doświadczamy współcześnie – prowadzą do zatrważającego marnotrawstwa ludzkiej różnorodności, talentów, innowacyjności. A wywoływane przez nie stres i strach ewidentnie sprzyjają podkopywaniu zasad demokratycznego państwa prawa.

Za konsultację tekstu dziękuje szczególnie doktorowi Filipowi Białemu.

;

Udostępnij:

Michał Zabdyr-Jamróz

Dr politologii, adiunkt w Instytucie Zdrowia Publicznego CM UJ. Gościnny wykładowca Uniwersytetu Kopenhaskiego. Stały współpracownik Europejskiego Obserwatorium Systemów i Polityk Zdrowotnych w Brukseli. Członek Polskiej Sieci Ekonomii. Specjalizuje się w analizie polityk publicznych i analizie debaty publicznej na ich temat, a także w idei rządzenia deliberatywnego. W książce pt. "Wszechstronniczość" rozwija (alternatywną do bezstronności) zasadę uwzględniania wiedzy eksperckiej, interesów własnych i emocji – na potrzeby lepszej, bardziej demokratycznej i deliberatywnej polityki zdrowotnej.

Komentarze