"Mama powiedziała mi, że ojciec przyszedł do niej pieszo, we łzach. Jego ręce i twarz były czarne, bo z żoną położyli się spać i obudzili pod gruzami" - Sasza z Mariupola opowiada nam, co spotkało jej bliskich w oblężonym i bombardowanym przez Rosjan mieście
450-tysięczny Mariupol, przemysłowe ukraińskie miasto położone nad Morzem Azowskim, w obwodzie donieckim. Dziś, w wyniku rosyjskiej napaści na Ukrainę, jest odciętym od świata miastem ruin, a zarazem symbolem niegasnącego oporu Ukrainy wobec agresji najeźdźców. Rosyjskie bomby zniszczyły tu już ok. 80 proc. zabudowy - to straty porównywalne z Warszawą w 1944 roku. Wg ONZ życie straciły tysiące cywilów.
Zajęcie Mariupola to dla putinowskiej Rosji pierwszorzędny cel strategiczny: pozwoli utworzyć korytarz między okupowanym Krymem a separatystami w Donbasie i odetnie Ukrainę od ważnego portu.
31 marca 2022 Władimir Putin zaproponował rządowi Ukrainy, że Rosja zaprzestanie bombardowań w zamian za poddanie Mariupola. Przebywa tam wciąż - w horrendalnych warunkach - ok. 160 tys. osób.
O sytuacji w rodzinnym mieście opowiedziała nam Sasza*, ukraińska uchodźczyni. Jako nastolatka wyjechała z Mariupola za miłością: najpierw na okupowany przez Rosję Krym, potem do Petersburga i Moskwy. Swój dom znalazła w końcu w Kijowie, z którego uciekła do Polski w pierwszych dniach wojny.
Na mapie poniżej pokazujemy ukraińskie miasta, które pojawiają się w jej opowieści.
Po przekroczeniu polskiej granicy Sasza przez prawie trzy tygodnie nie miała kontaktu z mamą, która została w bombardowanym Mariupolu. Mamie ostatecznie udało się ewakuować. Teraz razem z Saszą czekają na wiadomości od pozostałych członków rodziny.
Prawda jest taka, że od dawna nie mieszkam w Mariupolu.
Od 16. roku życia uczyłam się i mieszkałam na Krymie. Zakochałam się i pojechałam tam za moim chłopakiem. Nie obchodziło mnie wtedy, gdzie będę mieszkać, a mój chłopak bardzo chciał zostać marynarzem i studiować w Sewastopolu, gdzie jest prestiżowa szkoła. Było mi tam dobrze, ale rozumiesz: miałam 16 lat, liczyło się tylko to, że mam przyjaciół, uczę się, jest ciepło, plaża.
Tak, to było już po aneksji. Nie powiedziałabym, że mieszkańcy Krymu są z tego powodu szczególnie zadowoleni. Zostali postawieni przed faktem dokonanym. Ja tam dotarłam trochę później, ale tak mi opowiadali.
Potem pojechałam do Petersburga, też za ukochaną osobą. Z jakiegoś powodu ci, których wtedy kochałam, wybrali życie w Rosji... Mnie samej nigdy tam specjalnie nie ciągnęło. W imię miłości postanowiłam spróbować.
Łącznie mieszkałam w Rosji prawie osiem lat. Po Krymie sześć miesięcy w Petersburgu, a na koniec prawie dwa lata w Moskwie. Wtedy zrozumiałam, że się w Rosji nie odnajdę.
Moskwa to miejsce... Wiesz, jak to się mówi: nikt cię tam nie potrzebuje, nikt na ciebie nie czeka. Nawet jak idziesz do jakichś rządowych instytucji w sprawie pobytu, to patrzą na ciebie jak na głupka - po co w ogóle tu przyjechałeś? To nie był mój świat, nie moja mentalność.
Wróciłam do Mariupola, a potem przeniosłam się do Kijowa. Tam wreszcie poczułam się jak w domu. Moje życie się ustabilizowało, poznałam przyjaciół, mam kolegów z pracy. Pracuję w branży beauty, jestem wizażystką i stylistką fryzur. Pracowałam na przykład przy reklamie Mercedesa, którą kręciliśmy w Kijowie. Miałam wszystko, byłam szczęśliwa.
Aż 24 lutego nad ranem usłyszałam wybuch i... No właśnie, wiedziałam, że zaczęła się wojna.
Bo to druga wojna w moim życiu. Kiedy trwała ta pierwsza… To jest, ona w zasadzie się nie skończyła. Ale kiedy trwały zażarte walki w Donbasie, to działo się też w Mariupolu. Akurat kończyłam 10-11 klasę, byliśmy w sercu tego wszystkiego, wielu z moich znajomych do dziś ma traumę. Wtedy też siedziałam w korytarzu, jak najdalej od okien, i płakałam. To było przerażające, a nie było wtedy takich mocnych wybuchów, jak teraz.
W pierwszym odruchu nie chciałam wyjeżdżać. Bardzo trudno jest tak po prostu wstać, zabrać rzeczy i wyjechać. Nie chciałam opuszczać Kijowa, chociaż już 24 lutego po południu część ludzi ruszyła w drogę. Myślałam, że jeszcze nic tak strasznego się nie dzieje. Wieczorem położyłam się spać, ale tym razem właśnie w korytarzu. Jak okna się tłuką, mogą poważnie ranić, może nawet bardziej niż sam wybuch. O ile rzecz jasna nie zawali się cały budynek.
Obudziłam się o 04:00 rano, bo w odległości 20 minut piechotą od mojego bloku w blok mieszkalny wleciała rosyjska rakieta. Możesz sobie wyobrazić jaki to był huk.
Najpierw dostałam ataku paniki, potem oprzytomniałam i razem z koleżanką pobiegłyśmy do schronu. Na dole przy wyjściu spotkałyśmy dozorczynię. Też była w szoku, a syreny głośno wyły. Zabrałyśmy ją ze sobą. Biegła z nami i krzyczała na całą ulicę.
W schronie nieopodal siedziało 200-300 osób. Jedna kobieta trzymała na rękach malutkie dziecko, w oczach miało łzy. Ciężko na to patrzeć. Dzieci bardzo cierpią. Jedna para z naszego bloku, która ma roczne dziecko, dziesięć dni siedziała z nim w piwnicy. Ono zaczęło już chodzić, ale z tego stresu nastąpił regres. Miało też problemy z komunikowaniem się.
Nie spałam prawie całą noc, a potem przez pół dnia próbowałam odsypiać na zimnym betonie. Ludzie przynieśli koce, jakieś inne rzeczy i tam siedzieli. Jeden człowiek zarządzał: jeśli gwizdnął, to znaczyło, że trzeba położyć się na podłodze, bo wybuchła bomba. To bardzo niebezpieczne.
Tak, nawet w piwnicy.
Tam nie zginiesz od szkła czy kawałka ściany, ale i tak możesz zostać zasypana i ratownicy będą musieli cię wyciągać. Łatwiej tam przeżyć, ale nie jest superbezpiecznie. Tak naprawdę w takiej sytuacji nie ma bezpiecznego miejsca.
Nawet schron przeciwbombowy nie jest do końca bezpieczny, też możesz zostać przysypana.
Bolało mnie całe ciało. Widziałam w schronie ludzi, którzy cierpieli: płakali i krzyczeli. Nie było żadnego wyposażenia, plastikowe wiadra służyły za toaletę. Szybko zrozumiałam, że długo tego nie wytrzymam. Miałam już traumę wojenną i wiedziałam, że psychicznie nie dam rady. Jestem osobą bardzo niespokojną. Po covidzie mi się pogorszyło, przez sześć miesięcy brałam leki przeciwdepresyjne.
Zdecydowałyśmy, że pojedziemy do Polski. Słyszałam, że Polacy to mili ludzie, że jest gdzie mieszkać, łatwo się porozumieć. Moja przyjaciółka ma tu znajomych. I tak zaczęła się nasza podróż. Wtedy już wielu ludzi uciekało, na stacji był gigantyczny tłum. Ludzie bez biletów, bez niczego. W panice pakowali się do pociągów, wciskali do środka. Potem rząd udostępnił pociągi za darmo, żeby każdy, kto chciał, mógł wyjechać.
Pojechałyśmy do Lwowa, tam zostałyśmy kilka dni u znajomej. We Lwowie wtedy też wyły syreny. Czekałyśmy na pociąg do Przemyśla, bo nie było już biletów. Trzeba było cały czas sprawdzać, szybko znikały. W ogóle trudno było dostać się do Polski. Moi znajomi przez trzy dni czekali w Szeginiach, żeby przejść przez granicę, tylu było ludzi. Nasz pociąg został odwołany, ale w końcu wolontariusz z Czerwonego Krzyża zawiózł nas do granicy w Krakowcu. Do Polski dojechałyśmy w pierwszych dniach marca.
Od tamtej pory przez prawie trzy tygodnie nie miałam kontaktu z mamą. Jesteśmy ze sobą bardzo związane, wcześniej potrafiłyśmy rozmawiać przez telefon nawet kilka razy dziennie. Byłam przerażona, bo jednocześnie spływały do mnie informacje o Mariupolu. Bardzo złe.
Na samym początku mama mówiła, że strzelali, ale nie tak często. Nikt wtedy nie podejrzewał… Czemu od razu nie uciekali? Nikt nie przypuszczał, że miasto zostanie oblężone i odcięte. Że jak będziesz próbowała wyjechać, to będą do ciebie strzelać. Nikomu nie przyszło do głowy, że to będzie taka rzeź, że Rosjanie będą celować w ludność cywilną. Na początku z Rosji płynęły informacje, że to “operacja specjalna”, że będą strzelać tylko do obiektów wojskowych.
Ale budynki mieszkalne to nie są obiekty wojskowe. 80 proc. Mariupola zostało zniszczone, cała infrastruktura. Ludzie nie mają prądu, wody, jedzenia ani żadnej pomocy. Samochody z żywnością i wodą nie są wpuszczane do miasta.
Był przypadek, że dziecko zmarło tam z odwodnienia. Ludzie po prostu nie mieli co pić. W Mariupolu spadł śnieg, a było -12 stopni. Ludzie ten śnieg zbierali, topili go i pili, bo nie było wody. Zbierali wodę z kałuży.
Tak się złożyło, że mąż mojej mamy miał jeszcze wtedy samochód i mógł się kontaktować ze mną raz na trzy dni, raz na cztery dni. Mówił, że wszyscy żyją. Samochód potem trafił pod ostrzał. I kontaktu nie było wcale. Zamartwiałam się o krewnych. W Mariupolu oprócz mamy została moja babcia, dziadek, ojciec, dwaj wujkowie, ciocia, dwie siostry... Zaczynałam tracić nadzieję.
Na Telegramie są kanały, gdzie ludzie relacjonują wydarzenia z Mariupola. Napisałam do grupy wolontariuszy, żeby spróbowali skontaktować się z moją rodziną. Wyobraź to sobie: nie masz kontaktu z bliskimi, tylko informacje, że domy są niszczone, że giną nawet kobiety i dzieci. W myślach już żegnałam się z mamą. Wolontariusze robili, co mogli, ale poruszanie się po mieście było bardzo niebezpieczne. Nie było ani dnia bez strzelaniny. A po 10-15 dniach zaczęły się walki uliczne, wtedy to już w ogóle strach było gdziekolwiek wyjść.
W pewnym momencie, jakoś 8 lub 9 marca, na Telegramie pojawił się film pokazujący zniszczony 9-piętrowy blok. To był dom mojego taty, mieszkał tam na parterze. Moja mama i tata są rozwiedzeni, żyją osobno. Blok był całkowicie spalony, bez okien. Miejsce, w którym się wychowałam, w którym spędziłam większość życia zostało zniszczone. Osłupiałam.
Mama opowiedziała mi potem, że ojciec przyszedł do niej po dwóch dniach. Pieszo, we łzach. Jego ręce i twarz były czarne, bo z żoną położyli się spać i obudzili pod gruzami. Dzięki Bogu, że córka jego żony jest chuda. W gruzach była mała szczelina, przez którą się wydostała i wezwała pomoc. Nie wiem, czy tata będzie w stanie wrócić do normalnego życia po tym wszystkim. Teraz mieszkają u jego teściowej.
Moja mama została w swoim mieszkaniu. Aż jednej nocy usłyszała gwizd, a potem wielki huk. Pocisk uderzył w jej blok, ale w czwartą klatkę, ona mieszka w pierwszej. Opowiadała, że przytuliła się do poduszki, nogi i ręce jej się trzęsły. Myślała, że to już koniec jej życia.
Wojsko zaczęło ewakuować ich w nocy, trafili do Domu Pionierów. To taka organizacja dla dzieci. Zorganizowano tam schronienie, podobnie było w Teatrze Dramatycznym, gdzie ludzie czekali na ewakuację. Ale teatr został zniszczony, słyszałaś? Napisali słowo “dzieci” wielkimi literami na chodniku obok, widać to było z nieba. Tam naprawdę było dużo dzieci. Mimo to teatr wysadzili w powietrze.
W Domu Pionierów na podłodze spało z tysiąc osób. Mama przez siedem dni spała na siedząco, w ubraniu. Nie było jedzenia ani wody. Na szczęście pomagali ludzie, którzy wcześniej prowadzili sklepy. Wszyscy byli w takiej samej sytuacji. Ludzie gotowali pierogi i potem pili tę wodę z pierogów, jedli też jakieś zamrożone rzeczy.
Nie było talerzy, zrobili naczynia z przeciętej plastikowej butelki. Gotowali na ognisku na zewnątrz, to zresztą nie było bezpieczne. Chodzili do potoku po wodę. Ale bali się wychodzić. Bo też wszędzie leżały ciała: dzieci, kobiet i mężczyzn.
Mama mówi, że w pewnym momencie przyjechał traktor i zaczął kopać dół, wielką jamę. Tam wrzucono te wszystkie trupy. Pochowanie tak wielu osób, nawet tych niezidentyfikowanych, jest bardzo trudne. Zrobili więc masowe groby, jak za II wojny światowej. Wrzucili wszystkich do tego rowu.
Przez 20 dni ludzie nie mogli wyjechać z miasta, nie mogli się ewakuować, bo strzelano do samochodów. Kolumny z pomocą były blokowane i ostrzeliwane przez rosyjskich żołnierzy. Strzelali do ludzi, którzy próbowali ratować swoje życie. Wyobraź sobie, że człowiek 20 dni siedzi w schronie bez wody, bez jedzenia, a potem, gdy ucieka ze swoimi rzeczami z tego piekła, zostaje zastrzelony. To jest dramat.
Kiedy mama do mnie zadzwoniła… To był najlepszy dzień w moim życiu. Myślałam, że już nigdy jej nie usłyszę. Powiedziała, że z miasta można wyjechać prywatnym samochodem. Mama ma samochód, ale nie mogła się do niego dostać, bo został pod Mariupolem. Więc zatrzymała jeden z samochodów w kolumnie, ci ludzie zabrali ją do Berdiańska. Jeszcze przy wyjeździe zatrzymali ich Czeczeni, wycelowali w mamę karabin maszynowy i zaczęli wypytywać, dokąd jadą i dlaczego. Kolumna została potem ostrzelana, ale byli z przodu. Kilka osób, które jechały dalej, zginęło.
Mama dotarła do Berdiańska, tam spędziła noc. Na miejscu działali wolontariusze, było dużo spokojniej. Potem ruszyła pociągiem do Polski. Podstawili taki skład, jechał z Zaporoża do Chełma. Jechała tak 33 godziny. Ale w porównaniu z tym, co przeżyła, były to - jak sama mówi - najlepsze 33 godziny w jej życiu.
To cud, że mamie udało się uciec. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że jeśli nie teraz, to nigdy. Podjęła ryzyko. Ale wielu osobom trudno tak zrobić ze względu na wiek lub brak pieniędzy. Wiedzą też, że Rosjanie strzelają do uciekających. Mama wyjechała sama. W Domu Pionierów siedziała najpierw z dziadkiem, ale on pojechał po swoją siostrę i już nie wrócił.
Moja siostra ewakuowała się przedwczoraj. Z rodziną od kilku dni byli bez jedzenia. Ciotka mojego ojca zginęła, rakieta trafiła w jej mieszkanie. Jej mąż ocalał, bo był w tym czasie w łazience. Nie ma informacji o pochówku, bo nikt tam nie ma z nikim kontaktu, komunikacja została odcięta. Nie ma ani internetu, ani telefonu. Ludzie nie mają jak prosić o pomoc.
Mojej siostrze udało się do mnie dodzwonić na jakieś 30 sekund, była cała zapłakana. Zdążyła tylko mi powiedzieć, żebym powiadomiła kogo się da, o tym, co się dzieje w Mariupolu. Żeby dotarła pomoc i zaczęli ewakuować ludzi.
Informacje ojcu i dziadku mam dzięki mamie. Mam nadzieję, że oni też się ewakuują, ale jak dotąd nie mamy od nich żadnych wiadomości. Nie wiem też nic, co z moją prababcią i babcią. Mama cierpi i dobrze ją rozumiem. Przechodzi to co ja ze strachu o swoją mamę. Nie wiadomo też, co z mężem mamy. Czekamy na znak od nich. Bardzo trudno żyć i planować przyszłość, gdy jest się w takim stanie.
Ja jakoś się trzymam, może dlatego, że mam tylko 24 lata. Ale moja mama ma 48 lat, jej jest dużo trudniej. Przez całe życie pracowała na swój dobrobyt: miała dom, samochód, dobrą pracę. A teraz nagle to wszystko zniknęło.
Nie ma nawet kontaktu z krewnymi, musi martwić się o ich bezpieczeństwo.
Mariupol to było miasto z europejskimi ambicjami, rozwijające się, doinwestowane. Mieliśmy cztery ogromne fabryki, to duża część ukraińskiego przemysłu. Kiedy Donieck został przejęty, Mariupol stał się nową stolicą Donbasu. Dobre miasto nad Morzem Azowskim, z plażami, z dużą liczbą dzieci. Ludzie widzieli w nim przyszłość.
Na przykład moja siostra… Ona wyjechała jeszcze wcześniej, bo mają z chłopakiem małe dziecko. Bardzo tęskni za Mariupolem, płacze, że wszystko tam zostawiła - przyjaciół, chłopaka, miłość. Kochała to miasto. W Ukrainie jest wiele dobrych miast. Charków jest bardzo fajny, ale teraz znalazł się w takiej samej sytuacji jak Mariupol. Moja sąsiadka tutaj jest z Charkowa, codziennie dzwoni do rodziny, płacze, bardzo się martwi. A Lwów... Nie wiem, czy byłaś?
Z powodu oblężenia media nie mogą wysyłać do Mariupola swoich korespondentów. Coraz mniej zdjęć ze zniszczonego miasta przekazują też pozbawieni łączności mieszkańcy i mieszkanki. Ten artykuł zilustrowaliśmy fotografiami z innych ukraińskich miast zaatakowanych przez Rosję.
*Imię bohaterki zostało zmienione.
Współpraca: Olga Trembacz.
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Komentarze