0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

35-tysięczna Bucza to miasteczko wypoczynkowe na północny zachód od Kijowa. Wiktoria* z rodziną - ojcem, matką, ciotką, partnerem i synkiem - przyjechała tu z Kijowa, na wieść o rosyjskiej inwazji. Rodzina Wiktorii liczyła, że na działce za miastem będzie bezpieczniej.

Okazało się jednak, że Bucza oraz okoliczne miejscowości - Irpień, Hostomel - stały się miejscem nasilonych walk między najeźdźczą armią rosyjską, a wojskami ukraińskimi. Jeszcze 3 marca, po natarciu Rosjan, Ukraińcy na moment Buczę odbili. Dziś zniszczone miasto jest pod rosyjską okupacją, a siły najeźdźców próbują przebić się do Kijowa przez Irpień.

Przeczytaj także:

Rodzina Wiktorii przez osiem dni ukrywała się w Buczy przed pociskami. Najpierw, gdy Rosjanie dotarli do Hostomela, w domu i garażu, potem, gdy byli już na miejscu, w piwnicy sąsiada. Jedną noc spędzili pod gołym niebem, chroniąc się od ostrzału za betonowym ogrodzeniem.

Z pomocą ochotnika z obrony terytorialnej udało im się ewakuować z powrotem do Kijowa. Stamtąd Wiktoria z synem pojechała do bliskich do Lwowa. Opowiedziała im, co przeżyli. Chciała, by jej historia została nagrana i opublikowana w mediach.

"Latał nad nami dron, nie wiedzieliśmy, czy nasz, czy rosyjski. Całą noc nie mogliśmy się ruszać, zupełnie zesztywniała mi ręka. Gdy wydawało nam się, że odleciał, chcieliśmy się podnieść, ale tata krzyknął, żeby tego nie robić. Bo dron reaguje na ruch" - wspomina Wiktoria w nagraniu, które zostało przekazane OKO.press.

Na mapce poniżej pokazujemy miejsca, które pojawiają się w jej opowieści.

Ze Lwowa Wiktoria z synem ruszyła przez Polskę do Niemiec. Dziś jest już bezpieczna. Jej partner jest w wieku poborowym i nie mógł opuścić Ukrainy. Na miejscu zostali także jej rodzice.

Opowieść Wiktorii: Tata przykrył nas dywanem

Sąsiad powiedział nam, żebyśmy schronili się u niego w piwnicy. To były żołnierz, służył w Afganistanie. Człowiek, który niczego się nie boi.

Przeszliśmy przez płot, weszliśmy do tej piwnicy. Przyniósł nam termos ze słodką herbatą, proponował, że weźmie Saszę na górę, żeby się ogrzał, położył do łóżka. Byliśmy tam z 15 minut, gdy ściany piwnicy się zatrzęsły, coś uderzyło w budynek. To był ogromny wybuch! Mój tata nie wiedział, kogo ratować, kazał nam szybko uciekać. Zabraliśmy tylko jedzenie dla Saszy, trochę ciastek, sok. Wyszliśmy na zewnątrz, a tam wszystko płonęło od wybuchu, całe pierwsze piętro budynku było w ogniu.

Tata zaczął szukać sąsiada, nie mógł go znaleźć na dworze. Najpierw nawet nie przyszło mu do głowy, żeby sprawdzić w środku, na pierwszym piętrze. Tam wszystko było w ogniu, to był drewniany dom z bali. Jak tata chciał wbiec na górę, Sasza wołał za nim: „dziadku, dziadku”. Trząsł się cały i płakał, wszyscy płakaliśmy.

Ludzie ukrywający się przed ostrzałem w zrujnowanej Buczy
Ludzie ukrywający się przed ostrzałem w zrujnowanej Buczy, 4 marca 2022. Fot. Aris Messinis / AFP

Tata w końcu tam wszedł, ale trudno było cokolwiek dojrzeć. Wreszcie zobaczył sąsiada - leżał oparty głową o ścianę. Wokół wszystko się waliło. Nie zdołałby go wyciągnąć. Wyszedł zapłakany.

Nie wiedzieliśmy, dokąd iść, dookoła były zniszczone domy. I wtedy oni zaczęli strzelać. Między domem sąsiada а naszą działką było ogrodzenie, na dole z betonu, wyżej drewniane. Ten beton sięgał mniej więcej dotąd. Położyliśmy się przy nim tak, żeby nie wystawać. Leżeliśmy z półtorej, może dwie godziny z Saszą. Na asfalcie z kamieniami. Było mokro, bo jeszcze spadł deszcz.

Gdy na 10-15 minut zrobiło się cicho, tata wbiegł na nasze podwórko. Wziął jeden z dywanów, który leżał w domu, w korytarzu. Podłożył go pod nas i przykrył częścią Saszę i mnie.

Pozostali też wzięli sobie dywany.

Wtedy znowu zaczęły się strzały. Nasi się przez jakiś czas się bronili. A potem, tak myślę, rosyjskie wojsko zaczęło chaotycznie walić gradem pocisków we wszystko. Strzelali do domów nad naszymi głowami. Latały nad nami odłamki. Bum, bum! Wszystko się rozpadało, mój tata dostał odłamkiem w twarz. To był taki hałas, że bałam się, że w uszach pękną mi bębenki. Albo że pękną Saszy. Kazałam mu otworzyć usta.

A potem Sasza mnie pyta: „Mamo, czy dziadek żyje? Czy tata żyje?”. Leżę tam z nim i mówię: „Oczywiście, że żyją”. Tata do niego mówi: „Sasza, jestem tutaj”. On był bardzo przestraszony. W końcu zasnął, a jak się obudził znowu mnie pyta: „Mamo, czy tata żyje?”. „Oczywiście, że żyje, o czym ty mówisz” – odpowiadam. Dla dzieci to jest koszmar, nie zapomną tego.

Papuga w zbombardowanym domu

Sasza nie chce jeść z tego stresu.

Zjedz teraz trochę ziemniaków, Sasza. Musisz zjeść.

Rano okazało się, że wokół miejsca, gdzie leżeliśmy, wszędzie było pełno drzazg, domy miały podziurawione ściany. I to ogrodzenie, pod którym leżeliśmy też było pełne dziur. Dobrze, że się tam skryliśmy.

Latał nad nami dron, nie wiedzieliśmy czy nasz, czy rosyjski. Całą noc nie mogliśmy się ruszać, zupełnie zesztywniała mi ręka. Gdy wydawało nam się, że odleciał, chcieliśmy się podnieść, ale tata krzyknął, żeby tego nie robić. Bo dron reaguje na ruch. Bzyczy bardzo cicho, trochę jak pszczoła w oddali. Jak tylko coś się rusza, dron migiem leci w tamtą stronę i zrzuca bombę. I potem słychać: bum! I nadchodzi fala. Dlatego tata nam powtarzał, że jak go słyszymy, to mamy się nie ruszać, a najlepiej nie oddychać.

Całą noc leżeliśmy na tym lodowatym asfalcie, pod tym dywanem, schowaliśmy też Ciapka [najpewniej chodzi o pieska - red.]. Na szczęście Sasza nie zachorował. Chcieliśmy Ciapka uratować, ale nam się nie udało. Papuga została w zbombardowanym domu, też jej nie uratowaliśmy. Mama płakała za Ciapkiem, a ja jej mówiłam: „Mamo, dzięki Bogu przeżyliśmy”.

To było jak w filmie. Nie wyobrażałam sobie, że coś takiego mogłoby się wydarzyć w prawdziwym życiu.
Bucza, miasto za zachód od Kijowa. 04.03.2022
Bucza, 4 marca 2022. Fot.: Aris Messinis / AFP

Nasze wojska tam są, strzelają, walczą.

Słyszeliśmy ich, bo w sumie byliśmy osiem dni w samym centrum walk. Zaczęliśmy rozróżniać, kiedy strzelają nasi i się bronią, a kiedy strzelają wrogowie. Mój tata to rozpoznawał. Bo kiedy strzelali do nas, to było słychać taki świst. A jeżeli słyszeliśmy takie bum-bum i karabiny, to wtedy byli nasi. Latał nad nami rosyjski… chyba helikopter. Jak tylko pojawił się na horyzoncie – bum, bum bum. Został ostrzelany. Nadleciał kolejny i znowu to samo. I potem znowu, strzelali do nich ze wszystkich stron.

Oni naprawdę walczą najlepiej, jak potrafią, są bardzo dzielni. Bez przerwy to słyszeliśmy.

Andrija i tak stąd nie wypuszczą

Sasza, musisz nabrać sił. Zjedz coś. Boże, biedny, nie idzie mu. Ziemniaki takie jak w domu, w czym problem? Nikt cię nie obserwuje, nie wstydź się. Jeszcze dwie łyżeczki, ok?

Nie wiem, czy z Kijowa coś zostanie, czy nie. Ale Hostomel, Bucza, Irpień i kilka innych miasteczek - tam już wszystko jest zniszczone. Gdy się ewakuowaliśmy, widzieliśmy, że część domów płonęła, a część jest całkowicie zniszczona, tylko ściany zostały. Żadnych samochodów, nic. Po prostu wymarłe miasta.

Ciocia Lena była z nami. Gdy zatrzymaliśmy się w punkcie kontrolnym, wybiegła poszukać sklepu. Spotkała chłopaka, wolontariusza z samochodem. Wybłagała go, żeby nas stamtąd zabrał. Nie mógł wziąć wszystkich. Zabrał mnie, mamę, Saszę i Andrija. Czekaliśmy samochodzie, dopóki ktoś nie wziął taty, cioci Leny i tego chłopca, który był z nami…

Gdy jechaliśmy, przestali zrzucać bomby. Ten kierowca, to chyba był ochotnik z obrony terytorialnej, powiedział, że najważniejsze, żeby dotrzeć do Puszczy [Puszcza Wodica to las oddzielający Buczę, Hostomel i Irpień od Kijowa – red.]. Pomyślałam: "Boże, pozwól nam tam dotrzeć". Ale całą drogę cieszyłam się, że nam się udało, że wyjechaliśmy. Już nie pamiętam, co mu opowiadałam.

Powiedział, że był na służbie całą noc i że nawet nie wie, gdzie jest jego rodzina. Rozumiesz? Był w Hostomelu z obroną terytorialną. Oni podobno wyłączają telefony i porozumiewają się tylko przez krótkofalówki. Mówił, że właśnie skończył pracę i jedzie szukać swojej rodziny.

W końcu dotarliśmy do Kijowa. Kiedy przekroczyliśmy próg mieszkania mamy Andrija, wszyscy zaczęliśmy szlochać. Tacie, który ciągle miał na twarzy tę ranę, podali środek uspokajający. Dzięki Bogu, że on wtedy znalazł w sobie siłę, by nas ochronić, mówił nam, co mamy robić. Kazał Andrijowi nas ukryć.

Kiedy przyjechaliśmy do Kijowa, chciałam od razu wziąć prysznic, ale usłyszeliśmy alarm przeciwlotniczy i uciekliśmy do schronu. Posiedzieliśmy tam z godzinę, alarm się skończył. Powiedziałam, że jadę na dworzec, że jak nas przyjmiecie, to wykąpię się u was. Że mam dosyć.

Andrija i tak stąd nie wypuszczą. Najpierw chciał jechać z nami, ale potem pomyśleliśmy, że to 12 godzin jazdy pociągiem, tylko po to, żeby nas pożegnać. Powiedziałam mu, że sami sobie poradzimy. Poprosili ciocię Lenę, żeby też pojechała, żebym nie była sama z dzieckiem i pakunkami.

Mama i tata pojechali prosto do babci i dziadka do Odessy, oni są tam sami, dziadek jest niewidomy. Kto by im tam pomógł? Mama od razu powiedziała, że nie będą uciekać i nie zostawią babci. Andrij zatrzymał się u swoich rodziców w Kijowie, pomoże im.

Pyszne ziemniaki, zjedz trochę. Sasza, spróbuj, jesteś za chudy, nakarmię cię. Musisz koniecznie coś zjeść, Sasza. Chcesz chleba? To zjedz ziemniaki. Kiełbaski nie? Dobrze, zjedz ziemniaki, wszystko jedno. Trzeba nabrać sił, bo jutro będziemy jechać pociągiem i autobusem. Może zjedz sera? No dobrze, nie.

Mogliśmy siedzieć w domu i pić kawę

Julia z rodziną zrobiła tak jak my, pojechała do maleńkiej wioski na północ od Wyszgrodu, niedaleko Dymera. Chcieli pojechać w spokojniejsze miejsce. Pojechali tam, ale w pobliżu zaczęło się bombardowanie, Rosjanie nadchodzą tą właśnie drogą. I teraz oni nie mogą nawet wyjść z domu. Mówię jej, że jeśli będą mieli możliwość wyjazdu, to powinni to zrobić.

My też czekaliśmy, aż to się skończy. Przez chwilę myśleliśmy, że to już koniec, że nasi wszystkich pokonali. Mniej więcej na dwa dni zrobiło się ciszej, zestrzeliwali drony, były pojedyncze wystrzały. Ale to była cisza przed burzą. Potem jak się zaczęło... Dlatego jej powiedziałam, że jak się trochę uspokoi i znajdą ochotnika, kogoś z obrony terytorialnej, kto ich podwiezie, niech wyjeżdżają.

Jak były ostrzały Hostomela, to prawie się przyzwyczailiśmy. Przez pierwsze dni chowaliśmy się w garażu, ale potem, jak wybuchy były blisko nas i wiedzieliśmy, że to jest ogień z naszej strony, to mogliśmy siedzieć w domu i pić kawę. Cieszyliśmy się, że się bronią.

Ale jak się zaczęło to prawdziwe szaleństwo, to już się nie zastanawialiśmy, kto strzela, tylko gdzie uciekać.

Okazuje się, że w schronach w Kijowie jest bezpieczniej niż na przedmieściach. Miasto jest chronione, ludzie nie boją się aż tak bardzo, mogą iść do sklepu. W Buczy w ogóle nie wychodziliśmy, sklep był kilometr od domu.

W Hostomelu nie ma już sklepów, żadnych ludzi, pociski spadają codziennie. Ale w Kijowie, jak jechaliśmy samochodem na dworzec też coś, kurwa, gdzieś wleciało. Dookoła wieży [telewizyjnej – red.] zrzucono bomby... Wieża stoi, ale pociski spadły na nowe centrum biurowe, nieopodal, teraz już go nie ma. Zniszczono klub sportowy Atletiko, zostały tylko mury. Stoją tu i ówdzie spalone samochody. U nas na ulicy Stetsenka ostrzelano autobus z dywersantami. Wszędzie leżały trupy. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, dzięki Bogu już posprzątali, ale autobus był w kawałkach.

Zjedz trochę, nie wstydź się. No co ty. Podjesz sobie, umyję cię i pójdziemy spać.

Wiesz, że tam niedaleko nas, na Dorogożyczu [dzielnica Kijowa, okolice Babiego Jaru i wieży telewizyjnej – red.], zastrzelili rodzinę w samochodzie? Mama, tata i dziecko zginęli na miejscu, jeszcze dwoje malutkich dzieci trafiło na intensywną terapię. Boże, nie rozumiem, jak tak można, tak po prostu strzelać do ludzi. Co za koszmar, o co oni walczą? W XXI wieku?

Bomby spadają też na wysokie bloki w Kijowie. Starsi ludzie siedzą w schronach, dzieci tam płaczą. Kolega Saszy całymi dniami przesiadywał w schronie. Ostatniego dnia już tam nie zeszli, bo płakał, że chce być w domu, że nie chce tam siedzieć. Dzieci są przestraszone, część dorosłych nie ma już nadziei. Inni, jak moi rodzice, wciąż wierzą w naszą armię i w prezydenta.

Zniszczony przez rosyjskie bombardowanie blok mieszkalny w Kijowie
Zniszczony przez rosyjskie bombardowanie blok mieszkalny w Kijowie. Fot. Daniel Leal / AFP

Jak w ogóle z nimi rozmawiać?

Mama napisała jej [osobie z rodziny - red.], że w Kijowie dzieje się źle. I nie tylko w Kijowie, w całej Ukrainie jest bardzo źle. Napisała jej, że wojsko rosyjskie zaatakowało, że ostrzeliwują budynki mieszkalne, że cierpią i giną cywile. A ona jej odpisała: "Masza, nie gadaj głupot. Nasz kraj przyszedł uratować przed wami DRL i ŁRL [separatystyczne "republiki" ludowe w Donbasie - Doniecka i Ługańska - red.]. A jeśli wasi żołnierze nie potrafią celnie strzelać i trafiają w ludzi i w budynki mieszkalne, to jest wasz problem".

Ona uważa, że Rosja strzela tylko do obiektów strategicznych. Mama jej na to: "OK, ale gdzie masz DRL i ŁRL, które ratujecie, a gdzie jest kurde Kijów, Odessa, Żytomierz? To jest na dwóch różnych końcach Ukrainy. Co wy ratujecie? Czy wy wszyscy tam, kurde, oszaleliście? Niech Bóg broni, aby wasze dzieci doświadczyły tego, co teraz przeżywają nasze dzieci”. To był koniec rozmowy.

Jak w ogóle z nimi rozmawiać? Są jak zombie, zupełnie stracili rozum. To nasi krewni, ale nie mam pojęcia, jak do nich dotrzeć.

A wiem, że w Rosji są normalni ludzie. Np. mój kuzyn, który mieszka nad Morzem Białym. On nigdy nie był w Ukrainie. Ostatni raz widziałam go, gdy byłam mała. Napisał do mnie: „Wika, co tam się dzieje. U nas w telewizji opowiadają takie pierdoły, że nikt normalny w to nie uwierzy”. Napisałam mu, że jest wojna, że wojska rosyjskie nas zaatakowały. Nie pisałam „nasze” czy „wasze”, po prostu tak, jak jest.

On odpowiada: „Chwała Bogu, że mogłem poznać prawdę od ludzi, którzy tam mieszkają. U nas poza internetem nic o tym nie mówią. Tylko opowiadają, że nasz kraj wszystkich ratuje".

Widzisz, jeśli ktoś chce poznać prawdę, dotrze do niej, przeczyta w internecie z obiektywnych źródeł, dowie się od ludzi, którzy tu są, no nie? A tu krewni, z którymi byłaś blisko przez całe życie, mówią: "To wasz prezydent kazał wam strzelać do własnych ludzi, to wasi żołnierze". To zupełnie od czapy. Szaleństwo.

Daj Boże, że to wszystko się skończy i wrócimy do domu.

*Imiona bohaterek i bohaterów zostały zmienione.

Współpraca: Olga Trembacz.

;
Na zdjęciu Maria Pankowska
Maria Pankowska

Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.

Komentarze