Mimo epidemii nawet 200 osób na parkiecie. "To się dzieje w Poznaniu, Krakowie, Wrocławiu. W Warszawie takie imprezy odbywały się nawet w budynku Ambasady Korei Płn., w Krakowie jedną próbował zorganizować syn posłanki PiS" - mówią didżeje
Dominika Sitnicka, OKO.press: Skąd właściwie wiecie o imprezach?
Kajetan Łukomski, DJ, producent muzyczny: Do mnie informacje zaczęły spływać bardzo powoli, pod koniec jesieni. Zobaczyłem kilka postów na jednej z tajnych grup, do których zostałem zaproszony jeszcze przed pandemią, że zbierają się na balety. Byłem przekonany, że to jest odosobniony przypadek. Napisałem do osób, które wrzucały te posty, ale zostałem zablokowany. Od tamtego czasu zacząłem się troszeczkę bardziej aktywnie interesować, bo byłem ciekaw, jaka jest skala tego zjawiska. Okazuje się, że olbrzymia.
Ile jest takich imprez w weekend w Warszawie? Ile osób tam przychodzi?
KŁ: Nie mam dokładnych informacji, wszystko, co dostaję, to strzępki i screeny. Z tych materiałów można szacować, że to zwykle siedem, osiem naprawdę dużych imprez. Z konkretną infrastrukturą i pieniędzmi, na kilkaset osób. Sto, dwieście.
Jest też mnóstwo pomniejszych imprez, na których ja się nie bardzo skupiam, bo to są osoby, które są kompletnie spoza mojego środowiska i nie są w stanie promować ich tak szeroko. Są to prywatne wydarzenia.
Ja zdecydowanie bardziej wolę się skupiać na tych, które są ogłaszane wszem i wobec, lub na liczących tysiące użytkowników grupach, na które są zapraszane olbrzymie liczby osób, a bilety kosztują 100, 200 zł.
Kto organizuje te wydarzenia?
Jacek Plewicki, DJ, wydawca: Trzeba odróżnić to, że imprezy legalne, bądź nie, odbywały się i będą się odbywać, ponieważ taka jest natura ludzka. Osobiście mam problem z tym, że to zaczyna przybierać formę biznesu i budowania sobie kariery właśnie z pomocą renomy klubów. Bo te największe imprezy w Warszawie były organizowane z udziałem przedstawicieli trzech bardzo znanych klubów, a nie przez jakichś imprezowiczów wyklętych.
KŁ: Dla mnie też największym problemem i rozczarowaniem są właśnie te wydarzenia organizowane przez osoby z budżetem, związane ze sceną klubową i na co dzień działające pod hasłami „Peace, Love, Unity, Respect”. Zasłaniają się szacunkiem dla klubowiczów, po czym okazuje się, że przez całą pandemię zarabiają olbrzymie pieniądze na osłabionych finansowo klubowiczach i na narażaniu ludzkiego zdrowia i życia.
Skoro organizacja jest taka profesjonalna, to gdzie odbywają się te imprezy?
KŁ: Często w przestrzeniach, które są podnajmowane przez znane w klubowym środowisku podmioty. Na przykład agencje eventowe. Albo odbywają się w tajnych willach. Jest jedno takie miejsce na Królowej Aldony, na Saskiej Kępie. Wiem, że jest jedna willa w Józefowie. To są bardzo duże obiekty, które są przygotowane do tego od jesieni. Mają pozasłaniane okna, wygłuszone elementy, profesjonalnie przygotowane przestrzenie. To samo dotyczy zaopatrzenia. Przed imprezą przyjeżdżają tam samochody dostawcze z napojami, alkoholem. Po imprezie jest wywóz butelek.
JP: Te imprezy są organizowane w taki sposób, żeby nie było w nich żadnego przebiegu powietrza, żadnej wentylacji, bo oczywiście otwarcie okna bądź jakiegokolwiek otworu, jest ryzykowne dla takich organizatorów. Może przyjechać policja, ktoś może zwrócić na to uwagę. W związku z tym te imprezy są podwójnie groźne. Nie dość, że po prostu odbywają się w trakcie pandemicznego szczytu, to nie ma na nich w ogóle obiegu powietrza i jest bardzo łatwo się zarazić.
Imprezy trwają całą noc, ludzie często są podekscytowani z tego powodu, że jest jak w saunie. To straszne.
Jedna z imprez odbywała się w budynku należącym do skarbu państwa. Formalnie to ambasada Korei Północnej, która nielegalnie podnajmuje przestrzenie różnym firmom. Sprawa nie jest nowa, mówi się o tym od lat. Ale jednak organizowanie tam covid-imprez to przekroczenie kolejnej granicy, a wiemy, że dzieje się to co najmniej od czerwca zeszłego roku. Ten proceder trwa i dotyczy nie tylko imprez klubowych, ale z tego co wiem, również koncertów hip-hopowych. Jest tutaj dużo osób i podmiotów, często znanych ludzi, którzy brali w tym udział.
Kajetan, w piątek wyoutowałeś dużo z tych imprez w swoim poście na Facebooku. Sprawa była szeroko komentowana. Czy były jakieś konsekwencje?
KŁ: Najszybsze konsekwencje, jakie się pojawiły to ban za nękanie od Facebooka na 24 godziny. Osoby, które pojawiały się na zamieszczanych przeze mnie screenach, zgłaszały te zdjęcia, blokowały je. To są próby uciszenia sygnalistów. A to, co ja zamieściłem, to tylko wierzchołek góry lodowej.
W piątek zdecydowaliśmy się z grupką znajomych oprotestować jedną z imprez na miejscu. Miała się odbyć w klubie przy ulicy Kolejowej. Wydawała się nam szczególnie obrzydliwa, bo reklamowała się jako queerowe, tęczowe miejsce. Obiecywała "bezpieczną przestrzeń" - w szczycie zakażeń i przy nowych mutacjach wirusa całkowicie kuriozalne zapewnienie. Ale okazało się, że wieczorem był nalot policji na inne miejsce - na warszawskiej Pradze i prawdopodobnie w strachu przed nim impreza została odwołana.
Widzieliśmy na wewnętrznych grupkach, że wszystko było przygotowane. Były rozwieszone lasery, próby światła. W ostatnim momencie poszedł komunikat od organizatora, że termin zostanie przesunięty. Czyli nie odwołują imprezy, chcą tylko przeczekać chwilową burzę.
A ambasada?
JP: Ambasada Korei Północnej to bardzo ciekawy temat. Przy imprezach pracowała tam dosyć duża część warszawskiego środowiska klubowego, co jest dla mnie trudne do zaakceptowania, ponieważ często te osoby znam i uważałem je za rozsądne.
Trzeba sobie powiedzieć jasno, że to były osoby z kręgu klubu, który był pionierem jeśli chodzi o łamanie restrykcji imprezowych. Który w pandemii zaczął od organizowania zbiórki pieniędzy na swoje utrzymanie, a chwilę później jako pierwszy w Warszawie zdecydował się wznowić imprezy taneczne, komunikując je jako imprezy barowe. Ten klub znajduje się w samym centrum Warszawy.
W zeszłym roku mało kto się przejmował, że te imprezy się odbywają, doszło do rozluźnienia atmosfery. Ludzie poczuli, że jest przyzwolenie na naginanie covidowych restrykcji. Oczywiście nie było wówczas tak dużej liczby przypadków i zgonów.
Ale atmosfera, która się wtedy wytworzyła, doprowadziła do tego, że teraz mamy tak radykalne przekroczenie granic jak organizowanie koronarejwów w ambasadzie, gdzie spotykają się z jednej strony osoby będące twarzami tego klubu, a z drugiej osoby reprezentujące mroczne, stare warszawskie interesy.
Ale w wakacje przecież nie było prawie żadnych obostrzeń, otwarto nawet lokale gastronomiczne. W jednym z wywiadów prof. Horban, główny doradca Rady Medycznej przy premierze, opowiadał, że to było celowe poluzowanie. Rząd chciał, żeby młodzi ludzie pozarażali się "w sposób kontrolowany".
KŁ: Według prawa imprezy taneczne na przestrzeni otwartej były legalne, nie były legalne w zamkniętych przestrzeniach.
JP: Ja mówię o tym dlatego, że chcę pokazać, że jest związek między tym, co robił ten klub wtedy, a tym, co robi teraz. To są ci sami ludzie, to samo miejsce, to oni na początku zaprosili wszystkich do naginania przepisów. Teraz próbują zaproponować nowy sposób ich omijania, dużo bardziej radykalny i trudniejszy do zaakceptowania, rzeczywiście wiążący się z uszczerbkiem na zdrowiu i śmiercią.
Naprawdę musiałabym długo szukać w pamięci klubu, który nie otworzył się latem na imprezy. Ja sama zagrałam w zamkniętej przestrzeni. Kajetan zagrał. Zresztą w dyskusjach środowisko klubowe wytyka Ci hipokryzję. Mówią, że nagle stałeś się neofitą i "srasz we własne gniazdo".
KŁ: My się nie stawiamy w roli osób, które są w stanie arbitralnie postawić granicę, kiedy organizowanie imprez było jeszcze spoko, a kiedy już nie jest. Ja biję się w pierś i mówię, że ta pokusa, żeby swoją ukochaną część życia podtrzymywać, jest olbrzymia. Doskonale rozumiem uczestników tych imprez, bo sam też chciałbym potańczyć wśród ludzi. Albo zagrać w klubie i poczuć tę falę energii. Ale cena tego wszystkiego jest zbyt wysoka.
Jesienią, gdy zakażenia dzienne wystrzeliły w tysiące i rozpoczęła się druga fala, kluby i bary oficjalnie zamknięto. Ta druga fala, nigdy tak naprawdę nie opadła. A dziś, gdy w Warszawie nie ma łóżek kowidowych, ani respiratorów, to zagrożenie jest większe niż kiedykolwiek.
To naprawdę nie jest kwestia samego trzymania się przepisów, ale odpowiedzialności za drugiego człowieka. Nasz rząd może być niekompetentny i źle zarządzać pandemią i obostrzeniami, ale każdy z nas w internecie może sprawdzić jak wyglądają wykresy zakażeń i wyciągać wnioski.
Jestem odpowiedzialny za panią w sklepie, w którym kupuję jedzenie, za osoby, z którymi stykam się w życiu zawodowym, za moją mamę, z którą raz na jakiś czas muszę się zobaczyć. Z drugiej strony to też troska o to, żeby kluby nie kojarzyły się przeciętnemu człowiekowi z samolubną patologią.
JP: Ani ja, ani Kajetan, nie uważamy się za zdrajców nikogo i niczego. My stoimy w interesie sceny klubowej, jesteśmy jej częścią. I takich osób jest więcej. Ludzi, którzy kochają się bawić, kochają życie nocne, ale nie godzą się na zabawę takim kosztem. Nie godzą się na poświęcanie nie tylko osób starszych, krewnych, ale nawet poświęcanie zdrowia swoich kolegów czy koleżanek z imprezy.
Wraz z rozwojem pandemii, uderza ona w coraz młodsze osoby i nie ma tutaj mowy, żeby zbywać to na dziadków i babcie. To uderza w każdego z nas, w tym w klubowiczów.
Ostatni dzwonek na opamiętanie się już był. Służba zdrowia jest niewydolna, a wariant brytyjski, który obecnie odpowiada aż za 80 proc. zakażeń, jest dodatkowo bardziej zaraźliwy. Kilka tygodni temu odbyła się w Warszawie impreza, w której wzięło udział kilkadziesiąt osób, a zaraziło się kilkanaście. Wiemy o tym, bo to nasi znajomi. Te liczby powinny wszystkim działać na wyobraźnię.
A co z ekonomicznym wymiarem podziemia imprezowego? Wiele z osób grających podnosi, że pandemia, która zaorała całą scenę, odcięła ich od poważnego źródła dochodu.
JP: Stawki didżejskie jeszcze przed pandemią, z paroma wyjątkami, były niskie i nie pozwalały raczej na utrzymanie się. Teraz na większości koronarejwów grającym się po prostu nie płaci. A nieoficjalnie wynajmowane przestrzenie w środku miast zawsze będą uwikłane w dziwne układy. I to one właśnie pochłaniają sporą część budżetu z bramki.
Do tego dochodzi jeszcze kwestia odkładania funduszy na letnie, już oficjalne wydarzenia i budowanie społecznego kapitału poprzez przejęcie głównego nurtu sceny klubowej, lub w ogóle wyznaczanie wzorców spędzania czasu wolnego przez mieszkańców większych miast.
KŁ: Z jednej strony osoby grające rozdzierają szaty i chcą poważnej rozmowy o tym, jak ciężko im się żyje w pandemii. Ale jak oglądam screeny z tych imprez, to bije z nich głęboki cynizm. One są komunikowane żartami z koronawirusa, z pandemii, widać to na plakatach i w opisach stylizowanych na biuletyny informacyjne dotyczące zdrowia i środków bezpieczeństwa. Na zasadzie "robimy superspreader imprezę i co nam zrobicie". To są jawne żarty z tego, że ludzie umierają.
A nie boicie się, że wasze działania przyniosą odwrotny efekt? Że w ludziach uruchomią się mechanizmy obronne, zaczną wypierać zagrożenie i mówić, że to wy męczycie temat?
JP: Trzeba rozdzielić uczestnictwo w takich imprezach od ich organizacji. Podkreślam to, że nie możemy i nie chcemy piętnować osób młodych, zagubionych, często nowych w dużych miastach. Ludzi, którzy przez osamotnienie i chwilowe trendy podejmują decyzję, żeby wyjść w jakieś większe grono, co często kończy się zarażeniem. Nie chodzi o to, żeby na te osoby krzyczeć, tylko zwracać uwagę na to, że organizatorzy tych imprez, jak i DJ tam grający, świadomie wystawiają innych na szwank. Tworzą okazję do tego, żeby nie spotkać się w gronie kilkuosobowym, ale stuosobowym, w ciasnej przestrzeni.
Naprawdę jest różnica w zagrożeniu, jakie stwarza dla siebie i innych grupka znajomych, siedząca w czyimś mieszkaniu, a duża, całonocna impreza.
To, co wydarzyło się w ambasadzie Korei Północnej, jest dla mnie o tyle istotne, że świadczy o tym, jak dalece zostały przekroczone różne granice. Granice tego, co uważamy za akceptowalne, tego z jaką ideologią chcemy iść ramię w ramię. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że idę na imprezę do ambasady państwa totalitarnego i się dobrze bawię. Nie ma takiej opcji.
KŁ: Nie mieści mi się w głowie, jak osoby, które uważają się za wrażliwe, lewicowe, brandują swój klub jako miejsce wolne od homofobii, seksizmu, nawiązują współpracę z ambasadą, która nielegalnie prowadzi działalność gospodarczą po to, żeby transferować walutę do kraju, w którym ludzi zamyka się w obozach koncentracyjnych. To jest jakiś wyższy poziom etycznej abstrakcji.
A co na to wszystko policja? W przypadku protestów, choćby najmniejszych, ścigają uczestników, wlepiają mandaty, zamykają w kotłach. W każdej otwierającej się knajpie są interwencje, wnioski do sanepidu. Jak to wygląda w przypadku imprez?
KŁ: Policja od dawna wie o wszystkich tych imprezach. Dla nich zamknięte grupki na Facebooku to nie jest żaden problem, jeżeli chodzi o ich spenetrowanie, od tego mają wydziały cyberprzestępstw. Oni mają wszystkie potrzebne informacje, ale nie ruszają palcem, bo nielegalne kluby nie są tak widoczne dla reszty społeczeństwa.
Ale były interwencje w klubach. Chociażby niesławna interwencja w Rybniku, gdzie użyto nawet gazu, pałek i granatów hukowych.
KŁ: W przypadku klubów, które otwierają się zupełnie bez skrępowania, działa ten sam mechanizm, co w przypadku gastro. Jeżeli idziemy ulicą i widzimy przez szybę, że w barze z multitapem siedzi sto osób bez maseczek, to jest to coś, na co policja musi zareagować, bo inaczej narażają się na oskarżenie, że nie reagują na łamanie prawa.
My mówimy o tajnych imprezach, które są robione na tyle sprytnie, że dla przeciętnego Polaka są niewidzialne. Policja czuje, że nie musi na to reagować, że nie spadną na nich żadne gromy, jeżeli nie przyjadą rozbić nielegalnej, klubowej imprezy. Owszem, przyjeżdża tam dużo osób, ale organizatorzy proszą ich o wysiadanie z taksówki dwie przecznice dalej. Nikomu nie mają opowiadać, gdzie idą. Ten klimat podniecającej konspiry jest tworzony nie tylko ze względów bezpieczeństwa, ale też, żeby zachęcić ludzi do przyjścia. Dać im dreszczyk emocji.
JP: Nam nie chodzi o to, żeby apelować do policji. Ja nie widzę w tym sensu, bo długoterminowo to nie będzie rozwiązaniem. Chcemy zakomunikować, że dla nas, jak i dla lwiej części środowiska klubowego, to jest coś, czego nie da się zaakceptować.
Nakładając presję na resztę tego środowiska, która nie chce się podporządkować, która nie chce troszczyć się o innych ludzi, która świadomie ryzykuje za innych ludzi, wyrażamy to, że wierzymy w tę kulturę, muzykę, które pozwalają ludziom się łączyć.
Nie mamy w tym momencie gotowej alternatywy spędzania wolnego czasu przez ludzi, dla których kluby były ważną częścią życia. Chodzi nam o to, żeby kiedyś mogły się w ogóle otworzyć. Jeśli sprawy będą się miały tak, jak mają się teraz, to nie nastąpi szybko.
Tylko że do 50 proc. zakażeń dochodzi w zakładach pracy. Trzecią falę koronawirusa poniosły dzieci z przedszkoli i szkół podstawowych. To są oficjalne dane. Za chwilę święta wielkanocne, ludzie pójdą tłumnie do kościołów, gdzie będą przyjmować komunię do ust. Stąd takie głosy, że skupiacie się na nieistotnej części epidemii, kiedy naprawdę trzeba pikietować pod kościołami.
Ustalmy to raz na zawsze: w kontekście rozprzestrzeniania się wirusa, jak i przebiegu choroby, absolutnie kluczowa jest długość ekspozycji. W przypadku imprez, które z zasady: a) wpuszczają osoby tylko na początku, między 21:00 a 23:00, b) są przepełnione, c) ściągają osoby spoza miasta, d) nie mają wentylacji i nie otwierają okien, żeby dźwięk nie wydostał się na zewnątrz, e) uniemożliwiają nawet wyjście na papierosa, f) wypuszczają osoby z imprezy zbiorczo o 06:00-07:00 rano lub umożliwiają wyjście bez możliwości powrotu, gdy sama impreza kosztowała 100-200 zł, g) nie egzekwują noszenia masek, h) w których trzeba przekrzykiwać głośno grającą muzykę, i) w których nie poświęca się uwagi łazienkowej i barowej higienie pod kątem wirusa, h) w których wiele godzin spędzają ludzie pod wpływem różnych substancji, co sprawia, że są jeszcze mniejsze szanse, że będą przestrzegać podstawowych zasad bezpieczeństwa.
To ryzyko jest po prostu znacznie większe niż w przypadku szkoły czy kościoła. Nie bez powodu zakaz imprez, w tym imprez masowych, jest pierwszym nakładanym obostrzeniem. I ostatnim zdejmowanym w przypadku odmrażania gospodarki i życia społecznego. A my nie mówimy o jednym odosobnionym przypadku. Tych imprez jest naprawdę dużo.
No dobrze, to kolejny argument, który się przewija: ludzie potrzebują tego resetu. Nie mogą wytrzymać już pandemii, obostrzeń, chcą się wyładować, tańcząc.
JP: No dobrze, porozmawiajmy zatem o zdrowiu psychicznym. Jak chcemy o nie dbać w sytuacji zapaści systemu ochrony zdrowia - w tym psychiatrii? Dostanie się obecnie na oddział graniczy z cudem, między innymi dzięki temu, jak szybko wirus jest roznoszony na imprezach.
Po drugie, w pandemii rzeczywiście na wierzch wychodzą problemy z nałogami. Nie poradzimy sobie z nimi jednak w środowisku koronaimprez. One już są przecież znieczulone na potrzeby reszty społeczeństwa, więc dlaczego miałyby zwracać uwagę na to, że ktoś się słabiej czuje lub ma bardziej złożony problem?
Po trzecie, to zdrowie psychiczne dewastuje samo doświadczenie średnio ciężkiego COVID-u. Mówimy o trwającej co najmniej 2 tygodnie całkowitej izolacji. Do tego wysoka gorączka, halucynacje lub inne objawy o podłożu neurologicznym. Mam wielu znajomych, którzy po takim “zwykłym” kowidzie już nie będą tacy sami.
A do tego dochodzą postkowidowe problemy ze sprawnym myśleniem, depresja i stany lękowe - i to dotyczy nawet osób, które przeszły chorobę bezobjawowo. Nie muszę chyba też dodawać, jak niszczycielsko na psychikę może wpływać świadomość tego, że się kogoś zaraziło, i że ta osoba cierpiała. Lub potrzebowała tlenu. Lub mogła z tego nie wyjść. Albo nie wyszła. Tym straszniejsza jest identyfikacja koronaimprez, często obiecująca “ozdrowienie” i “terapię”.
KŁ: Ja akurat od lat pilnie obserwuję znajomych z uzależnieniami i to jak działają na nich imprezy. Często presja społeczna na picie czy ćpanie i bezprecedensowe przyzwolenie na niezdrową przesadę w tych kwestiach powoduje właśnie odwrotny efekt - zdrowie psychiczne osób, które imprezują nadmiernie, lub wręcz ekstremalnie, pogarsza się.
Nie mówię, że używki to zło, bo wszystko w umiarze jest dla ludzi, ale część tej sceny jest niestety zbudowana na hasłach “więcej, mocniej, tłuściej, do ziemi”, co uczy właśnie braku umiaru. Więc argument, że taniec w tłumie jest dla niektórych jedyną dostępną formą terapii, kompletnie do mnie nie trafia. Potańczyć i upić się można w pokoju, przy zgaszonym świetle albo dyskotekowej żarówce za 10 złotych, z grupką przyjaciół, biorąc pod uwagę stan wyjątkowy.
Jak środowisko zareagowało na waszą działalność?
KŁ: Ta reakcja jest bardzo wybuchowa i po części nam o to chodziło. Gdy apelowaliśmy w sposób ogólnikowy, to nikt nie reagował. Wielokrotnie pisaliśmy też prywatnie do osób zamieszanych w te imprezy. Śmiali nam się w twarz i pokazywali, że oni sobie będą robić, co będą chcieli.
Dopiero te posty, w których są wymienione konkretne podmioty, tak mocno ich poruszyły, bo zadziałał strach. A ze strachu ludzie robią też różne głupoty. Zaczęło się od śmiesznych komentarzy i memów z naszymi twarzami, a skończyło się na pogróżkach i życzeniu śmierci.
JP: Ja nie pierwszy raz zabieram głos, więc jestem trochę znieczulony na personalne wycieczki i groźby. Z mojej perspektywy odzew był pozytywny i zdecydowana większość osób cieszyła się, że ten głos zabrałem. Owszem, były radykalne przypadki i okropne rzeczy, ale w większości przypadków reakcja była jednak pozytywna.
Bo przełamaliście zmowę milczenia wokół tego, co się dzieje?
JP: Zmowa milczenia to jedno. Jeśli zostanę wykluczony ze środowiska za to, co się wydarzyło, to trzeba podkreślić, że w ten weekend bardzo dużo imprez się nie odbyło przez to, że zabraliśmy głos. Samo to prawdopodobnie spowodowało, że ktoś przeżyje. To jest zajebiste uczucie i nikt nam tego nie zabierze.
A jak to wygląda w innych miastach?
KŁ: To samo dzieje się w każdym większym mieście w Polsce. Różny jest tylko stopień profesjonalizacji. Poznań, Wrocław, Kraków, Trójmiasto, te imprezy dzieją się wszędzie. Nawet w moim rodzinnym Toruniu. My sobie nie zdajemy sprawy z całkowitej skali tego fenomenu.
W Krakowie imprezę próbował zorganizować syn posłanki PiS. Reklamowano ją jako warsztaty ze znaną DJ-ką z Zachodu. Tylko że ta gwiazda odwołała swój udział w imprezie.
Tym ludziom chodzi tylko o robienie pieniędzy na ludzkiej naiwności, podobnie jak niektórym agencjom koncertowym, które wyprzedają bilety na koncerty, które nie mają prawa się odbyć.
JP: Zależy mi na tym, żeby osoby organizujące te śmiertelne imprezy, nie brały się za duży biznes. W tym momencie wszystko wskazuje na to, że te osoby już się szykują na lato. Mają duże budżety i już planują imprezy, festiwale.
Trudno mi zaakceptować sytuację, w której wiem, że organizator koronarejwów w ambasadzie Korei Północnej reklamuje swój wielki, pionierski letni festiwal w całej Warszawie na ekranach LED. Czuję się jakbym żył w jakiejś dystopii, Cyberpunku. Nie ma na to mojej zgody i chciałbym, żeby na te osoby chociaż zwracać uwagę. Nawet jeżeli nie da się tego zmienić.
Na zdjęciu głównym artykułu znajduje się fotografia z protestu przed ambasadą Korei Północnej z 27 marca. Tego dnia zaplanowana była tam impreza.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Komentarze