0:00
0:00

0:00

"Strajk jest w sprawie podstawowej: konieczności skokowego podniesienia wynagrodzeń zasadniczych. To warunek niezbędny, żeby nauczyciele usiedli i rozmawiali. Bez spełnienia tego podstawowego warunku nauczyciele mogą nie doczekać tych przyszłych, lepszych rozwiązań. Odejdą z zawodu i po krzyku" - mówi OKO.press Sławomir Wittkowicz, przewodniczący Wolnego Związku Zawodowego "Solidarność-Oświata" i przewodniczący Branży Nauki, Oświaty i Kultury Forum Związków Zawodowych.

Dominika Sitnicka, OKO.press: O ostatnich negocjacjach z rządem 9 kwietnia 2019 powiedział Pan, że "to była strata czasu".

Sławomir Wittkowicz, Forum Związków Zawodowych: Nie mam złudzeń co do polityki tego rządu. Ale dopóki są rozmowy, to jest szansa na porozumienie.

Czy fakt, że egzaminy się jednak odbywają nie wytrąca nauczycielom mocnej karty z ręki?

Strajk dotyczy codziennej pracy szkoły, egzaminy nie są jej kluczową częścią. Mówimy, co chcemy uzyskać i szukamy takich metod, które pozwolą nam na spełnienie postulatów. Nasza filozofia jest taka: strajk sobie, egzaminy sobie. Zwłaszcza, że tak naprawdę egzaminy zewnętrzne pasożytują na infrastrukturze szkolnej. Niekoniecznie pomagają sensownie uczyć, raczej prowadzą do nauki pod testy. Warto też przypomnieć, że odbywają się kosztem młodszych klas, które wtedy nie mają lekcji, mamy do czynienia z darmową pracą nauczycieli i innych pracowników szkół, a samorządy - też za darmo - udostępniają sale, budynki.

Słyszałem, że w Inowrocławiu dowożono do komisji strażaków z uprawnieniami pedagogicznymi. Dobrze, że nie wprowadzano uczniów na salę w asyście policji i wojska. To, co się dzieje, to też jest lekcja wychowania obywatelskiego dla uczniów.

Ale z drugiej strony, te egzaminy są ważne dla uczniów i rodziców.

Mateusz Morawiecki zaproponował wczoraj nauczycielom coś w rodzaju edukacyjnego Okrągłego Stołu.

To świadczy o oderwaniu od rzeczywistości pana premiera. Nie wiem, kto mu podpowiada takie rzeczy, ale na jego miejscu zastanowiłbym się nad zmianą suflera. To już drugi raz premier próbuje coś powiedzieć o nauczycielach i drugi raz trafia jak kulą w płot. Poprzednio mówił, że "nauczyciele pracują troszeczkę mniej niż reszta, a chcą zarabiać więcej".

Z reguły unikam personalnych wycieczek, ale z tego, co wiem, to rodzina Morawieckich nie była zwolennikami Okrągłego Stołu. Być może pan premier liczy na to, że zdobędzie w cv dopisek "uczestnik obrad Okrągłego Stołu" i nikt już nie dopyta, o który stół konkretnie chodzi.

A tak poważnie - nasz strajk, który toczy się już trzecią dobę i nie ma tendencji wygasającej, nie dotyczy wszystkich kwestii na raz. Można rozmawiać o systemie oceniania, o rozwiązaniach fińskich lub jeszcze innych rzeczach ważnych dla edukacji, ale

strajk jest w sprawie podstawowej: konieczności skokowego podniesienia wynagrodzeń zasadniczych. To warunek niezbędny, żeby nauczyciele usiedli i rozmawiali. Bez spełnienia tego podstawowego warunku nauczyciele mogą nie doczekać tych przyszłych, lepszych rozwiązań. Odejdą z zawodu i po krzyku.

Przeczytaj także:

A czy lekceważenie przez rząd waszych postulatów nie wyzwala radykalizacji wśród nauczycieli? Są plotki o strajku okupacyjnym.

My do tego nie zachęcamy. Nie jesteśmy i nawet nie moglibyśmy być organizatorami czegoś takiego, bo ustawa nie przewiduje strajku okupacyjnego. Ale to, że czegoś nie ma w ustawie, nie znaczy, że jest zakazane. My nie jesteśmy urzędem. Korzystamy z praw obywatelskich, więc możemy robić to, co nie jest zakazane. Sam nie jestem zwolennikiem strajku okupacyjnego, wiąże się z zagrożeniem także majątku szkoły. Ale mówiłem we wtorek pani premier Szydło, że musi brać pod uwagę, że nastroje są radykalne.

Co premier na to?

Że skarżą się nauczyciele, którzy nie dołączyli do strajku, bo są źle traktowani. Tłumaczyłem, że strajk to są duże emocje. Że trzeba brać pod uwagę determinację 600 tysięcy strajkujących ludzi. Rząd nie powinien tego lekceważyć. Nauczyciele znają historię, wiedzą jaką konotację w naszym kraju mają strajki. Przecież to historia Sierpnia...

Czyli PiS stoi tam, gdzie stała PZPR?

Stosują wszystkie te mechanizmy, które stosowała władza w latach 80. Rozbijanie środowiska, personalne ataki - szczególnie na lidera ZNP, oskarżenia o polityczną inspirację. Wszyscy harcownicy związani z obecną władzą poczuli nagle wiatr w żaglach i rzucają myślami w stylu: jak się nauczycielom nie podoba, to niech odejdą z zawodu. Niech zostaną najlepsi. To właśnie z tego korzystamy – odmawiamy pracy... i co? To też źle? Gratuluję. A kto was nauczył pisać, czytać, wyciągać wnioski?

Ubolewam, że robi to władza, która przedstawia się jako ta dobra, jako ta prawdziwa, która obaliła komunistów. Ubolewam, że związek, który czuje się dziedzicem "Solidarności" z 1980 roku, bierze sobie tę nazwę i zachowuje się jako zaprzeczenie solidarności.

To porozumienie, które podpisała "Solidarność" było wydrukowane wcześniej. W jednym egzemplarzu, bez naszych nazwisk. Wpisali tam nawet przedstawiciela pracodawców, choć go nie zaprosili na podpisanie tego żenującego dokumentu w świetle fleszy.

A czy ustawa o rozwiązywaniu sporów zbiorowych nie powinna się zmienić? Pracownicy strajkują przeciwko niskim zarobkom, a za czas strajku jeszcze odbiera im się wypłaty. I formalnie stroną w sporze są dyrektorzy, którzy w większości popierają strajk, bo źle opłacani nauczyciele to dla nich ogromny problem.

Z formalnego punktu widzenia ta ustawa jest kulawa. Została napisana przez tych, którzy na strajkach z lat 80. doszli do władzy. I paradoksalnie to oni ją napisali tak, żeby zorganizowanie prawdziwego strajku, w którym związek zawodowy broni interesów wielkiej grupy zawodowej, było maksymalnie utrudnione.

My zaczęliśmy przecież wszystkie procedury 10 stycznia, a strajk jest od 8 kwietnia. W tej ustawie jest mnóstwo kruczków, pracodawcy mogą łatwo dokonać obstrukcji. Rząd też ma pole do popisu. MEN twierdził np., że nie wszyscy dyrektorzy szkół powiadomili Państwową Inspekcję Pracy o sporze zbiorowym w swojej szkole. Tym samym sugerowano, że strajk będzie nielegalny. I zapowiedziano masowe kontrole PIP przed 8 kwietnia. Tymczasem PIP nie ma żadnych uprawnień do dokonywania oceny, czy strajk jest legalny, czy też nie. Gdyby taka kontrola wykazała, że dyrektor nie wykonał ustawowego obowiązku powiadomienia PIP o zaistnieniu sporu zbiorowego w szkole, to konsekwencją byłby wniosek PIP do prokuratury o niedopełnieniu obowiązku przez takiego dyrektora. To pokazuje, jak ta władza traktuje instrumentalnie wszystkie instytucje, na które ma wpływ...

MEN mówi, że według PIP tylko 42 proc. placówek jest w sporze zbiorowym. Jeszcze mniej niż według kuratoriów - 45 proc.

Strajk jest masowy - to na pewno. A statystyką można się bawić i dowodzić różnych rzeczy, manipulując na przykład liczbą placówek, które bierzemy pod uwagę. Fakt jest taki, że placówki nie wychodzą ze strajku, a liczba strajkujących jest wyższa niż była w pierwszym dniu strajku.

Nawet urząd statystyczny zbiera te informacje, dyrektorzy przecież codziennie raportują GUS. Ale te dane i tak nie oddają przebiegu strajku. Część nauczycieli i pracowników niepedagogicznych jest przecież na zwolnieniach lekarskich, część bierze urlopy na żądanie. Jak nie podpisują listy strajkowej, to ich się liczy jako nieuczestniczących w strajku, w domyśle: pracujących.

Ale są też nauczyciele, którzy nie strajkują.

Tak, jest część, która przychodzi do pracy i skarży się potem pani premier, że są jakieś naciski, że czują dyskomfort.

No, nie dziwię się, że komfortu z powodu łamania strajku nie czują.

Poleciłbym im prześledzenie działań związków zawodowych od XIX wieku. U nas to się odbywa w sposób kulturalny, to są co najwyżej jakieś złośliwości, emocjonalne wypowiedzi. W Stanach łamistrajk przechodził przez szpaler strajkujących. To dopiero był dyskomfort.

Nie ma nic pośrodku, trzeba się określić, wybrać, po której jesteśmy stronie. Nie można być w strajku "trochę" i coś przez chwilę porobić, bo dyrektor nam kazał.

Negatywną rolę odegrały niektóre kurie. Myślę, że nauczyciele będą pamiętali o koleżankach i kolegach katechetach z grona pedagogicznego, tych, którzy pracowali aż się kurzyło. Wyjątkowo nisko stoi obecnie kurs „kwietniowych srebrników” na giełdach szkolnych.

A co Pan myśli o strategii samorządów? Tych, które oficjalnie wspierają strajk i równie oficjalnie pomogły w przeprowadzeniu egzaminów? Pomogli, czy zaszkodzili?

Egzaminy się odbyły, ale to nie oznacza, że będą ważne. Niezadowolony rodzic może zaskarżyć taki egzamin choćby dlatego, że pilnujące osoby w komisji nie miały stosunku pracy ze szkołą. Bo były pomysły o umowie wolontariatu, sprowadzaniu do szkół takich spadochroniarzy. A potrzebne są jeszcze zaświadczenia o niekaralności, kurs BHP, taka osoba nie może być na liście przestępców seksualnych. Szkolenia zespołów nadzorujących były rozpisywane na 14 dni, a słyszałem o przypadkach, że robiono godzinny kurs. Rano, przed samym egzaminem. To, co zafundowała nam wszystkim Anna Zalewska podczas tegorocznych egzaminów to wielki skandal.

Zawsze można wprowadzić jakieś rozporządzenie o amnestii.

Nawet ustawę można uchwalić. W parlamencie zajmie to trzy godziny, razem z publikacją. Głęboko wierzę w sprawność organizacyjną tej władzy. Można nawet uchwalić, że w tygodniu są trzy środy. Prywatnie nie miałbym nic przeciwko. Ale pod jednym warunkiem - że byłyby to środy z Ligą Mistrzów.

Forum Związków Zawodowych nie sprzeciwiało się reformie edukacji. A teraz z perspektywy trzech lat "deformy"?

Co do zasady nie jesteśmy zakładnikami żadnej ideologii, ani partii. Nasza centrala jest konfederacją, składa się z ponad 80 różnych związków. Ich szefowie to spektrum poglądów od skrajnej lewicy po skrajną prawicę. Nie narzucamy politycznej narracji. PiS wygrał wybory w 2015 z hasłem, że będzie zmieniał oświatę. Likwidacja gimnazjów była w ich programie. Jako związki oświatowe w FZZ wyszliśmy z założenia, że ta władza ma mandat na realizację swoich pomysłów. Ale zastrzegaliśmy, że to nie może się odbywać kosztem uczniów i pracowników. I że na wykonanie trzeba mieć zabezpieczone środki.

Ostrzegaliśmy panią minister Zalewską. Przez pierwsze 1,5 roku dało się z nią jeszcze negocjować, jeszcze słuchała argumentów. Mówiliśmy: jeśli nie ma pieniędzy, to nie rzucajmy się na reformy. Ta likwidacja gimnazjów to miał być koniec, a nie początek działań. Ale zapadła decyzja polityczna, był przykaz. No i stała się straszna strata.

Co takiego złego było w tych gimnazjach, że trzeba je było zlikwidować?

My byliśmy przeciwnikami tworzenia gimnazjów, za czym głosował także PiS. Gromadzą młodych ludzi w najtrudniejszym okresie. Gdy jeszcze nie są ukształtowani, gdy jest burza hormonów, bunt. I nagle w tym czasie wyrywa się nastolatka ze środowiska i wrzuca w jakieś nowe, gdzie jest anonimowy.

Z drugiej strony gimnazja przez kilkanaście lat (od 2000 roku - red.) wypracowały metody radzenia sobie z tym zjawiskiem. Ich likwidacja jednym pociągnięciem pióra wywołała w nas frustrację. Ciężka praca tysięcy ludzi została wyrzucona do kosza. A nikt nie lubi, jak kilkanaście lat jego pracy ląduje na śmietniku.

Ale w strajku uczestniczą różni ludzie, którzy mieli rozbieżne poglądy na tę reformę.

Jak duża jest oświatowa część FZZ?

Tych związków jest u nas kilka. Mamy różne oddziały, często bardzo wyspecjalizowane. Na przykład ZZ "Rada Poradnictwa", który zrzesza wyłącznie pedagogów i psychologów z poradni psychologiczno-pedagogicznych. Innym przykładem jest NSZZ Pracowników Schronisk dla Nieletnich i Zakładów Poprawczych, który działa głównie w resorcie sprawiedliwości. Największym związkiem oświatowym w FZZ jest Wolny Związek Zawodowy „Solidarność-Oświata”, któremu przewodniczę. Jesienią ubiegłego roku liczyliśmy związkowców i było nas 10 - 12 tysięcy oświatowców. Jesteśmy trzecim co do wielkości związkiem oświatowym. Pierwszym jest oczywiście ZNP, drugim "Solidarność".

;
Na zdjęciu Dominika Sitnicka
Dominika Sitnicka

Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.

Komentarze