„Szwedzi uważają, że jeżeli są wątpliwości dotyczące tego, co się dzieje z dzieckiem, to lepiej zawiadomić odpowiednie służby, bo to są profesjonaliści, którzy zbadają sprawę. Zareagują, jak będzie trzeba, a jeśli nie będzie trzeba, to tego nie zrobią” – mówi Maciej Czarnecki, autor książki „Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice”
"W Szwecji uważa się, że dziecko od najmłodszych lat powinno coraz więcej decydować o sobie. Począwszy od tego, że uczy się samo wiązać sznurowadła i decyduje o tym, czy chce jeść kanapki, a skończywszy na tym, że w wieku 16 lat dostaje od państwa jakąś sumę pieniędzy. Ono, a nie jego rodzice.
Ale to absolutnie nie znaczy, że rodzice powinni je zostawiać samo sobie. Przeciwnie, rodzic powinien być obecny, kiedy dziecko go potrzebuje, zapewniać mu bezpieczeństwo, wspierać je, ale pozostawiać mu jak największą swobodę. To jest zupełnie inny model wychowania niż ten tradycyjny polski. Mówię tradycyjny, bo oczywiście w Polsce też istnieją różne modele i wiele się zmienia, ale powiedzenie, że dzieci i ryby głosu nie mają, cały czas pokutuje„ – mówi OKO.press Maciej Czarnecki, autor książki ”Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice".
Katarzyna Sroczyńska: Co roku w Polsce w wyniku krzywdzenia umiera około 30 dzieci – wynika z raportu fundacji Dajemy Dzieciom Siłę. W 10,5-milionowej Szwecji – według programu śledczego Kaliber Szwedzkiego Radia – ginie rocznie z rąk rodziców około pięciorga dzieci.
Maciej Czarnecki, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, autor książki „Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice”: Czyli w przeliczeniu na liczbę ludności prawie o połowę mniej niż u nas.
To są oczywiście tylko najbardziej drastyczne przypadki. Regularnie docierają do nas kolejne straszne historie, z których najgłośniejsza chyba stała się historia Kamilka z Częstochowy, po której znowelizowano polskie prawo i wprowadzono wiele nowych rozwiązań, dotyczących ochrony dzieci. To są na pewno kroki w dobrą stronę. Ale nasz system nadal pozostawia sporo do życzenia i to niestety widać w tych statystykach. Szwedzki też nie jest idealny – idealnego nikt nie zbudował, ale na pewno jest bardziej rozbudowany i na pewno Szwedom części przypadków, do których w innych okolicznościach mogłoby dojść, udaje się zapobiegać.
A mimo to polscy rodzice, ale też ukraińscy, czy pochodzący z Turcji i krajów arabskich, boją się, że szwedzkie państwo za pomocą swoich instytucji odbiera rodzicom dzieci.
Ale to nie jest powszechna reakcja. Chcę zaznaczyć na początku, że to nie jest tak, że wszyscy jak jeden mąż boją się tych służb socjalnych jak czarnej wołgi, która jeździ i zabiera dzieci.
W lipcu zeszłego roku głośna była sprawa polskiej rodziny, której córki trafiły do rodzin zastępczych w Szwecji. Część polityków wyrażała wtedy głośne oburzenie.
Bo tak się zdarza. Tyle że zdecydowana większość interwencji szwedzkiego socjalu, czyli służb socjalnych – i o tym się już za dużo nie mówi w Polsce, bo to nie jest efektowne ani dramatyczne – to interwencje miękkie. To nie jest odbieranie dzieci, tylko praca w rodzinie.
Sama rozmowa czasami wystarczy, zainteresowanie się sytuacją dziecka po zawiadomieniu, które wpływa do urzędników. Pogadanie z rodzicami, którzy być może przyjechali do Szwecji dość niedawno: słuchajcie, tak się w Szwecji nie wychowuje dziecka, nie szturchamy go, nie podnosimy głosu itd. To może być też wysłanie rodziców na kurs umiejętności wychowawczych albo wsparcie psychologiczne dla rodziców i dla dziecka. Albo pomoc w załatwieniu wsparcia materialnego w gminie czy dodatkowej opieki, bo czasami problemy wynikają z tego, że rodzice nie mają dostatecznie dużo czasu czy energii, borykają się z jakimiś problemami. Tak bywa zwłaszcza w przypadku imigrantów, którzy często są pozbawieni swojej siatki społecznej, pomocy ze strony najbliższych, którzy zostali w innym kraju. Robią wszystko, żeby zaczepić się zawodowo, pracują bardzo dużo, i na tym cierpi wychowanie dzieci.
Istnieje więc cała gama środków, które socjal może podjąć i podejmuje, kiedy dostaje zawiadomienie dotyczące sytuacji dziecka.
Takich zawiadomień wpływa ponad 200 tys. rocznie.
To, że jest ich stosunkowo dużo, to szwedzka specyfika. My w Polsce nie za bardzo i nie za często reagujemy, z różnych powodów. Szwedzi wychodzą z założenia, że jeżeli są jakiekolwiek wątpliwości dotyczące tego, co się dzieje z dzieckiem, to lepiej zawiadomić odpowiednie służby, bo to są profesjonaliści, którzy zbadają sprawę. Zareagują, jak będzie trzeba, a jeśli nie będzie trzeba, to tego nie zrobią.
Rzeczywiście, co roku wpływają zawiadomienia dotyczące ponad 200 tys. dzieci, czyli około 10 proc. populacji w wieku do 17. roku życia. To naprawdę pokaźna liczba, ale to nie znaczy, że we wszystkich tych sprawach jest od razu wszczynane postępowanie. Kiedy wpływa takie zawiadomienie, to szwedzki pracownik społeczny ma dwa tygodnie, żeby wstępnie ocenić, czy zajmować się sprawą na dobre: czy ją prześwietlać, czy prowadzić właściwe dochodzenie. Urzędnicy wszczynają je w nieco ponad 50 proc. przypadków.
Czyli to nie jest tak, że przez dwa tygodnie urzędnik się zastanawia, czy się zająć sprawą. On przez te dwa tygodnie już się nią zajmuje?
Tak, chodzi o podstawowe działania typu porozmawianie z rodzicem. Badania na temat postępowania szwedzkich pracowników socjalnych pokazują, że często najważniejsza jest właśnie pierwsza rozmowa z rodzicem, to, czy uda się im dogadać. W Polsce, jak już zawiadamiamy służby, to chodzi o bardzo poważne sprawy, na przykład bicie czy molestowanie.
W Szwecji interweniuje się na przykład, kiedy ktoś krzyczy na dziecko na ulicy, bo może być to sygnałem poważniejszych problemów.
Pracownik rozmawia wtedy z rodzicem, pyta, co się stało, dlaczego doszło do takiej sytuacji. Obserwuje, jak ten rodzic się zachowuje, sprawdza kartotekę policyjną, czy były wcześniejsze interwencje służb socjalnych. Jeżeli wszystko będzie się wydawało w porządku: rodzic jest niekarany, nie było wcześniejszych sygnałów zaniepokojenia – Polacy by powiedzieli donosu, ale Szwedzi mówią o sygnałach zaniepokojenia – i jeśli istnieje jakieś racjonalne wytłumaczenie sytuacji, którą podałem, choćby to, że dziecko prawie wbiegło pod samochód i rodzic się zdenerwował, to jest koniec całej sprawy. Urzędnik musi trafić na naprawdę niepokojący sygnał, żeby w ogóle wszcząć śledztwo.
Prawie dziesięć lat temu wydał pan książkę „Dzieci Norwegii” i już w tytule dawał pan wyraz swojemu zaniepokojeniu, nazywając Norwegię państwem nadopiekuńczym. Czy systemy szwedzki i norweski tak się od siebie różnią? A może pański punkt widzenia się zmienił?
Po pierwsze, to nadopiekuńcze było częściowo w nawiasie [(nad)opiekuńcze – przy. red.], więc chodziło raczej o pytanie niż twierdzenie. Ale fakt faktem, że w tej norweskiej książce było więcej przypadków, w których państwo popełniło poważne błędy. Opisywałem na przykład historię Kasi i Sebastiana, którym odebrano córkę tylko na podstawie słów dziecka w przedszkolu, że zostało uderzone. Specjalna komisja wytknęła wtedy urzędnikom Barnevernetu błędy, to nie jest tylko moja opinia. Pracownicy socjalni uparcie trwali przy jednej wersji wydarzeń, nie przeprowadzili badań lekarskich przez dwa miesiące, później się okazało, że ranka, którą miała na czole dziewczynka, była od uderzenia zabawką, prawdopodobnie przez brata. Popełniono poważny błąd, który wywołał ogromną traumę i u rodziców, i u dziecka.
Niestety, czasami w rozbudowanych systemach interwencji dzieje się tak, że z jednej strony ratujemy wiele dzieci przed naprawdę strasznymi rzeczami, ale z drugiej, błędy też mogą powodować traumę. Szwedzkie służby nie działają idealnie, ale rzeczywiście problemów jest mniej.
Pisze pan w książce, że zupełnie inna była reakcja ludzi na apel, że szuka pan osób, które chciałyby się podzielić historią swoich kontaktów ze szwedzkim socjalem.
Spotkałem się z wieloma osobami, które miały albo pozytywne, albo neutralne zdanie na temat tych służb. Pojawia się pytanie – dlaczego? Pierwsze wytłumaczenie byłoby takie, że rzeczywiście te służby lepiej działają niż norweskie. Inna sprawa, że statystyki pokazują, że w ostatnich latach Barnevernet też działa ostrożniej.
Drugie wytłumaczenie jest takie, że czasy się zmieniają. Nad norweską książką pracowałem dekadę temu. W tym czasie przez Polskę przytoczyła się dyskusja na temat tego, jak chronić dzieci, że w ogóle trzeba to robić. Wydaje mi się, że istnieje coraz większa świadomość społeczna, że nie możemy rozłożyć rąk i powiedzieć: nie interweniujemy w rodzinę, bo to jest rzecz święta. Jak jest, tak jest, ale to są rodzice. Oczywiście miejsce dziecka co do zasady jest w rodzinie, ale czasami trzeba wkraczać. Wzrosła w Polsce akceptacja dla takich interwencji. A jeszcze inne wytłumaczenie może być takie, że polonia w Szwecji jest troszeczkę inna niż norweska. Tego też nie można wykluczyć. I każda z tych przyczyn odegrała pewną rolę.
Rodzice, z którymi pan rozmawia, powtarzają, że w Szwecji inaczej się wychowuje dzieci.
Sposób wychowania to jedna rzecz i źródło nieporozumień. Podejście do państwa i jego roli – druga. Myślę, że one się na siebie nakładają.
To przyjrzyjmy się im obu.
Zacznę od tej drugiej. W Szwecji poziom zaufania społecznego do państwa jest jednym z najwyższych na świecie. W Polsce czy w Ukrainie, bo o ukraińskich rodzicach też piszę, jest zupełnie inaczej. Zdecydowanie mniejsza jest też cały czas akceptacja dla interwencji państwa w rodzinę. Pewna pracowniczka społeczna kilka lat temu nazwała to polską mistyką miłości: choćby nie wiadomo jak źle było w rodzinie, to wciąż jest to rodzina i państwu od niej wara. Bohaterowie mojej książki pokazują, że ten pogląd jest nadal żywy, reprezentuje go chociażby Dariusz Gajewski reżyser „Obcego nieba”, najgłośniejszego chyba filmu na temat kontaktów Polaków i szwedzkiego socjalu.
Film przedstawia historię polskich rodziców, którzy się kochają i kochają swoje dziecko, chociaż popełniają jakieś błędy wychowawcze, a szwedzka zimna urzędniczka, działająca wręcz jak cyborg, decyduje się je z tej rodziny zabrać. Reżyser twierdził, że to historia inspirowana faktami, natomiast są tam pewne przerysowania. Na przykład nigdy nie spotkałem się z sytuacją, by urzędnicy zabraniali rodzicom przytulania dziecka podczas spotkań po tym, kiedy umieszczono je w opiece zastępczej. Pracownik społeczny z wieloletnim doświadczeniem powiedział mi, że może się tak zdarzyć, jeśli są zarzuty molestowania seksualnego i dotyk byłby dla tego dziecka traumatyzujący, ale co do zasady rodzice są zachęcani, żeby przytulać dzieci. Chodzi o to, żeby kontakt w biologicznej rodzinie był zachowany, bo zamysł jest taki, żeby dziecko wróciło w końcu na łono rodziny, kiedy problemy zostaną rozwiązane.
Kiedy się spotkaliśmy, byłem przekonany, że reżyser będzie bronił swojego prawa do wolności twórczej, ale okazało się, że to zaprzysięgły obrońca polskiego, tradycyjnego modelu. Rozmowa z nim skłoniła mnie do tego, żeby rozdział w książce poświęcić temu, jak w Polsce wygląda sytuacja dzieci. Bo jeżeli krytykujemy Szwecję, to pokażmy też, jakie są konsekwencje systemu, w którym państwo aż tak się nie angażuje.
Kiedy czytałam pańską książkę, przypomniał mi się cytat z opublikowanego w „Krytyce Politycznej” kilka lat temu tekstu Urszuli Ptak „Uchodźcze dzieci dużo rozumieją”, poświęconego sytuacji w Niemczech. Cytowany przez autorkę arabski terapeuta mówi w nim: „Tradycja to jest nasz system socjalny, rodzina to bezpieczeństwo. Wy tego nie rozumiecie, bo tutaj tę rolę pełni państwo, np. wypłaca renty i zasiłki”.
W Szwecji też więzi rodzinne wyglądają trochę inaczej niż w Polsce. 40 proc. gospodarstw domowych w Szwecji to gospodarstwa jednoosobowe, dopiero na drugim miejscu są pary, a dalej pary z dziećmi.
Wielu, słysząc coś takiego, myśli: jacy samotni ludzie.
A Szwedzi myślą: jacy my jesteśmy wolni! Jest taka znakomita książka antropologów kulturowych Henrika Berggrena i Larsa Trägårdha, którzy piszą o szwedzkiej teorii miłości. Zakłada ona, bardzo idealistycznie, że każdy może wchodzić w relacje z innymi z pozycji wolnego człowieka, nieskrępowanego jakimikolwiek więzami, przymusem ekonomicznym czy innym. Cała machina szwedzkiego państwa opiekuńczego rozwijana od lat 30. XX wieku zmierzała właśnie do tego, żeby zagwarantować jednostkom taką autonomię. To się łączyło z emancypacją kobiet, ale również dzieci. Wprowadzono system ochrony dzieci, zakaz kar cielesnych – Szwecja zrobiła to w 1979 roku jako pierwszy kraj na świecie.
W Szwecji uważa się, że dziecko od najmłodszych lat powinno coraz więcej decydować o sobie. Począwszy od tego, że uczy się samo wiązać sznurowadła i decyduje o tym, czy chce jeść kanapki, a skończywszy na tym, że w wieku 16 lat dostaje od państwa jakąś sumę pieniędzy. Ono, a nie jego rodzice.
Ale to absolutnie nie znaczy, że rodzice powinni je zostawiać samo sobie. Przeciwnie, rodzic powinien być obecny, kiedy dziecko go potrzebuje, zapewniać mu bezpieczeństwo, wspierać je, ale pozostawiać mu jak największą swobodę. To jest zupełnie inny model wychowania niż ten tradycyjny polski. Mówię tradycyjny, bo oczywiście w Polsce też istnieją różne modele i wiele się zmienia, ale powiedzenie, że dzieci i ryby głosu nie mają, cały czas pokutuje.
A wracając do szwedzkiego systemu, to trzeba powiedzieć, że ma on także swoje ciemne strony.
Kiedy Szwedzi budowali swój system ochrony dzieci, to jednocześnie działy się straszne rzeczy w rodzinach zastępczych i domach opieki. Rządowa komisja, która przebadała sprawę, poznała setki historii byłych podopiecznych, którzy opowiadali o przemocy fizycznej, psychicznej i seksualnej. To ludzie ogromnie skrzywdzeni przez system, którym później Szwecja wypłaciła zadośćuczynienia.
W 2011 r. publicznie ich przeproszono i rozpoczęto wypłacanie odszkodowań, ale to też budziło kontrowersje.
Tak, na przykład cezura 1980 roku – późniejszych spraw nie wzięto pod uwagę. Członkini komisji, która badała te sprawy, powiedziała mi, że to było łatwiejsze, że było to związane z taką szwedzką skłonnością do unikania konfliktów za wszelką cenę. Ta ugodowość ma też wiele pozytywnych efektów, bo dzięki niej na przykład w Szwecji mogą sprawnie działać koalicyjne rządy mniejszościowe. Ona ułatwia dochodzenie do kompromisu, ale z drugiej strony pojawia się ryzyko, że niektóre tematy są spłaszczane, a trudne kwestie przemilczane albo zamiatane pod dywan. Oczywiście Szwedzi wzmocnili ostatecznie nadzór w systemie opieki zastępczej, ale niestety nie wystarczająco.
Miejscem, do którego w większości trafiają w Szwecji dzieci, kiedy w ostateczności, jak pan mówił, są zabierane z rodzinnego domu, jest rodzina zastępcza.
Najczęściej, ale bywa też, że trafiają do domów opieki: półotwartych, nazywanych HVB, albo SIS, które można porównać do naszych poprawczaków. Zarówno w wielu domach HVB, jak i SIS nie dzieje się dobrze. Państwowe dochodzenia i relacje prasowe pokazują, że dochodzi tam do nadużyć, dzieci nie mają zapewnionego bezpieczeństwa, czasami panoszą się tam grupy przestępcze, które próbują rekrutować narybek. Opisuję w książce przypadki polskich nastolatków, którzy po poważnych problemach, perypetiach z gangami, w których wyniku zostawali kurierami narkotykowymi, trafiają albo do SIS, albo do HVB i tam dalej mają kontakty z przestępcami. Myślę o historii i Czarka i Marcina, którzy dopiero po opuszczeniu tych ośrodków z pomocą rodziców zaczęli wychodzić na prostą. To oczywiście nie znaczy, że we wszystkich takich domach źle się dzieje, ale wiele jest nieprawidłowości. Spośród około 700 istniejących domów HVB poważne nieprawidłowości inspekcja ds. zdrowia i opieki społecznej IVO wytknęła aż 177 placówkom, czyli niemal co czwartej.
I to jest najsłabsze ogniwo szwedzkiego systemu?
To jest system, który potrafi zapewnić naprawdę bardzo szeroką pomoc. Przeskakuje trochę od negatywnej do pozytywnej wizji, bo nie chcę, żebyśmy stracili z oczu kontekst. Opisuję przypadki kobiet wychodzących z przemocowych związków, które dostają świetną pomoc psychologiczną, ich partner jest wyrzucany z mieszkania, a one dzięki temu zaczynają nowe życie. Albo na przykład matce, która samotnie zajmuje się ekstremalnie schorowaną dziewczynką, gmina zapewnia sześcioro asystentów. Sześcioro. Bo ona potrzebuje opieki 24 godziny na dobę.
Natomiast – i tu wracam do pani pytania o słabe ogniwo – przy tej ogromnej pomocy to nie jest system, który działa idealnie.
Są błędy systemowe, jak organizacja domów opieki, o których wspomniałem, a poza tym błędy ludzkie.
Tam pracują tylko ludzie. Niestety, często ich kompetencje pozostawiają trochę do życzenia, ponieważ są niedoświadczeni, tam jest duża rotacja. Jak na Szwecję, to nie są wysokie zarobki. To jest ciężka, naprawdę trudna, wyczerpująca praca.
A miał pan kiedykolwiek doświadczenia z polskimi pracownikami socjalnymi?
Bezpośrednio nie, ale wnioskuję z rozmów z ekspertami, którzy znają nasz system, że w Polsce problemy są znacznie większe. Mamy jeszcze większe niedofinansowanie systemu, no bo tak naprawdę to podstawowa rzecz, która nie domaga w Polsce. Mamy już całkiem niezłe rozwiązania prawne, ale co z tego, na przykład, że sąd wyda postanowienie, że trzeba odebrać dziecko i umieścić je w rodzinie zastępczej, jeżeli tysiąc dzieci – według danych z zeszłego roku – czeka w Polsce na miejsce w rodzinie zastępczej. Brakuje nam kuratorów, psychologów do pracy z dziećmi.
A najtrudniejsza sprawa z tych, którymi pan się tym razem zajmował?
Nie chciałbym wyróżniać żadnej, bo nie chciałbym przedkładać dramatu jednego dziecka ponad drugi. Opisuję wiele trudnych spraw. Bo nawet jeżeli mamy system, który generalnie dobrze działa, to dzieci, które zostały odebrane od rodziców, generalnie gorzej sobie radzą w życiu niż takie, które dorastają w biologicznych rodzinach. Oczywiście trwa debata na ten temat, pewnie nie do rozstrzygnięcia, na ile znaczenie ma to, co się działo przed odebraniem, a na ile samo odebranie i później pobyt w tych niedoskonałych właśnie rodzinach, domach opieki. To są ciężkie sprawy.
Rozmawiałem też, choć nie zawsze, z samymi dziećmi czy nastolatkami. Nie zawsze o to zabiegałem, bo psychologowie przestrzegają przed wtórną traumatyzacją. Rozmowa z dziennikarzem mogłaby rozbudzić demony z przeszłości. Ale tam, gdzie wydawało się to zasadne i gdzie te osoby chciały same się podzielić swoją opinią, gdzie były już prawie dorosłe albo dorosłe, rozmawiałem z nimi. Cytuję też omówienia autobiograficznych książek podopiecznych byłych rodzin zastępczych i one świetnie pokazują, z jakimi problemami, rozdarciami, z jaką niepewnością wiąże się pobyt w domu opieki. A jednocześnie pokazują, jaką pomoc można tam dostać.
Opowiada pan o dziewczynie, która nie jest w stanie mieszkać z własną mamą i państwo pomaga jej znaleźć opiekę poza domem rodzinnym. Dziś obie, córka i matka, są zadowolone z tego, jak się sprawy wówczas ułożyły. Udaje im się też odbudowywać więź.
Ta dziewczyna w wieku 18 lat trafiła do mieszkania wspomaganego. Co roku ponad 1100 nastolatków, w zasadzie już dorosłych, trafia do takich mieszkań. Każdy tam mieszka oddzielnie, ale dostaje pomoc od państwa; na przykład są tam do dyspozycji osoby, które mogą poinstruować, jak zarządzać swoim budżetem, ale też jak robić pranie. Młodzi uczą się tam dorosłego życia. Jeszcze chodzą do szkoły, do ostatniej klasy, a już mogą żyć oddzielnie.
Dziewczyna, o której pani mówi, i jej matka, bo rozmawiałem z obiema, oceniają, że ich życie było już nie do wytrzymania. Dziewczyna jako 16-latka trafiła do rodziny zastępczej, a potem do mieszkania wspomaganego. I to bardziej pomogło ich relacji, niż zaszkodziło. Same tak to oceniają. Ale dla wielu osób w Polsce to jest nie do pomyślenia, że nagle 16-latka przy pomocy państwa, gminy, wyprowadza się z domu i mieszka u innych ludzi.
W dodatku więź między nimi nie została zerwana.
To jest jeden z największych mitów w tej opowieści, że urzędnicy starają się za wszelką cenę rozdzielić rodziców i dzieci. Państwo nie ma w tym żadnego interesu. Urzędnicy starają się poprawić relacje i umocnić więzi w rodzinie, ale kiedy to nie jest możliwe, będą działać dla dobra dziecka i czasami to się wiąże z zerwaniem więzi.
A co dla polskich rodziców jest najtrudniejsze do zaakceptowania w szwedzkim systemie?
Chyba fakt, że państwo – jak mówią – wściubia nos w ich sprawy. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że szkoła może się skontaktować z rodzicami w sprawie, która nam się wydaje drobiazgiem, że pracownicy społeczni się będą czymś interesować, że rodzina to nie jest tylko moja sprawa, która dzieje w moich czterech ścianach.
Nie, w Szwecji państwo stoi na straży autonomii i wolności dziecka i broni jej przed wszystkimi, łącznie z rodzicami, jeżeli ta wolność i dobro dziecka są zagrożone. To oczywiście nie znaczy, że rodzic nie ma nic do powiedzenia w tym, jak dziecko jest wychowane. Ale te metody muszą się mieścić w granicach prawa, czyli absolutnie odpadają kary cielesne czy przemoc psychiczna.
Czy szwedzcy pracownicy socjalni jednakowo traktują matki i ojców?
Nie chciałbym generalizować, przebadałem za mało spraw dogłębnie, żeby kompleksowo na to odpowiedzieć, ale czuję, że jeżeli w jakimś kraju mielibyśmy egalitaryzm w tym względzie, to chyba właśnie w Szwecji. Ale ja rozmawiałem głównie z kobietami. Jakoś tak się dzieje, że matki są bardziej skore do tego, żeby dzielić się tymi doświadczeniami. Więc męska perspektywa jest na pewno niedoreprezentowana.
Przyniósłby pan coś z szwedzkiego systemu do Polski? Pisze pan o tym, że się inspirujemy Szwecją, jeżeli chodzi o rozwiązania prawne. Ale praktyka ciągle pozostawia wiele do życzenia.
Pierwsza rzecz i chyba najważniejsza to dofinansowanie. Tu nie ma drogi na skróty. Musimy włożyć więcej pieniędzy w ten system. To nie jest pewnie aż takie efektowne dla polityków i nie przynosi od razu rezultatów, ale jest bardzo ważne dla dzieci.
A druga sprawa, o której mi mówiły polskie ekspertki, to że u nas cały czas brakuje koordynacji. W Szwecji mamy pracowników w każdej z 290 gmin, których jedynym zadaniem jest dbanie o dobro dzieci. W Polsce, jak to określiła jedna z moich rozmówczyń, istnieją zajmujące się tym wyspy, które próbują się złapać: pracownicy socjalni, którzy pracują generalnie z rodziną, policjanci, nauczyciele, kuratorzy, sądy rodzinne, gminne komisje do spraw przeciwdziałania problemom alkoholowym…
I jeszcze organizacje pozarządowe, które próbują wypełniać luki w systemie.
Tak, to znaczące, że najbardziej kompleksowe raporty w Polsce na temat przemocy wobec dzieci tworzy fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, a nie ministerstwo. Jest jeszcze wiele do zrobienia i być może potrzebne byłyby w Polsce odrębne struktury w gminie, które zajmowałyby się tylko dobrem dziecka. A jednocześnie gdybyśmy je budowali, to musimy się uczyć nie tylko na tym, co jest pozytywne w Szwecji czy w Norwegii, ale też na ich błędach. Musi istnieć naprawdę mocny nadzór nad pracą urzędników.
Pozostaje jeszcze kwestia zaufania.
Jeżeli służby socjalne będą dobrze działać, to zaufanie się będzie budować.
Maciej Czarnecki – dziennikarz działu zagranicznego „Gazety Wyborczej”. Nominowany do Nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego (2024) za reportaż z Somalii. Stypendysta amerykańskiego World Press Institute. Autor książek „Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym” (Nagroda MediaTory 2017 w kategorii ObserwaTOR), „Skandynawia halal. Islam w krainie białych nocy” (nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej w kategorii najlepsza książka 2019), a także wydanej niedawno „Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice”. Absolwent prawa oraz antropologii kulturowej na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Komentarze