0:000:00

0:00

NIK sprawdził, w jakich warunkach kobiety przechodzą poronienia i martwe porody. Rezultaty nie są optymistyczne.

Choć każdego roku ok. 1700 kobiet rodzi martwe dziecko, a u ok. 40 tys. kobiet ciąża kończy się poronieniem, wciąż w wielu szpitalach nie mogą liczyć na odpowiednie traktowanie, kontakt z psychologiem, czy nawet bycie w innym pokoju niż kobiety w ciąży lub po udanym porodzie.

Wyniki kontroli NIK streściliśmy w artykule i choć sam raport jest wstrząsający, jeszcze bardziej wstrząsające okazały się komentarze, które pojawiły się pod naszym tekstem. Na facebooku i instagramie wiele kobiet podzieliło się własnymi traumatycznymi doświadczeniami ronienia lub martwego porodu w szpitalu, niektóre miały miejsce kilkadziesiąt lat temu, inne kilkanaście, a jeszcze inne - całkiem niedawno.

Przeczytaj także:

"Matko, nic się nie zmieniło" - piszą kobiety. Ich przejścia to przerażająca lektura w kraju, w którym po wyroku Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej kobiety są zmuszane nawet do rodzenia dzieci bez szans na przeżycie i gdzie "świętość życia" przesiąknięta jest hipokryzją.

Czemu beczysz, masz drugie

Jak wynika z listów pisanych do Fundacji Rodzić po Ludzku, kobiety, które przeżywają poronienie lub śmierci dziecka wciąż słyszą "nie płacz, urodzisz inne", a ich emocje wywołują u personelu medycznego irytację i agresję.

"Sala 5-osobowa. »Która to pani X? Zmarł pani syn. Nie martwi się pani, będzie pani miała następne«. Minęło 30 lat, a mi nadal dźwięczy to w uszach" - napisała pani Ilona. "Potem kazano mi zabrać swoje rzeczy i iść do izolatki, żeby nie leżeć z pacjentkami w ciąży. Za ścianą była sala z wcześniakami, przez cały dzień słyszałam płacz dzieci. Nikt się mną nie interesował. Od lekarza usłyszałam, że pretensje mam mieć do męża, że niedorobione dzieci rodzi. Przez trzy dni nikt nie pomógł mi nawet pójść do toalety, a sama nie miałam siły. Kiedy wróciłam do domu mama myła mnie w wannie, jak małe dziecko. Miałam 20 lat".

"No i po ptakach" - poinformowała lekarka kobietę, która poroniła. "No cóż, dziecko nie żyje" - usłyszała Monika. „Czemu beczysz, masz jeszcze drugie” - ryknął stojąc w progu sali lekarz, do kobiety, której zmarło jedno z bliźniąt. "Czego ryczysz, nie pierwsze to i nie ostatnie" - usłyszała Paulina. "Kobiety zawsze roniły, za szybko się przywiązujecie" - powiedziano Klaudii. Pani Elżbieta też usłyszała po poronieniu, że będzie miała następne. "Niestety, następnego nie było" - komentuje.

"W pewnym momencie nie wiedziałam, czy płaczę ze strachu o dziecko, czy przez to, jak traktuje mnie położna" - napisała Aleksandra.

Przestaję żyć na dwa lata

Zdaniem Oliwii brak empatii to często nie wina lekarzy, tylko "systemu, który ich nie wspiera, żeby mogli wspierać tych, o których zdrowie i życie walczą". Według raportu NIK personel jest zwykle zostawiony sam sobie na dyżurach, które trwają nawet 88 godzin, bez odpowiednich szkoleń ani superwizji.

„Towarzyszenie osobie, której umarło dziecko albo doświadczyła poronienia, jest bardzo trudne. Konfrontujemy się wtedy z własnymi odczuciami na temat śmierci, lękami, myślimy o tym, co sami byśmy czuli w podobnej sytuacji” - tłumaczyła OKO.press Joanna Pietrusiewicz z Fundacji Rodzić po Ludzku.

Małgorzata nie daje personelowi taryfy ulgowej. "Niedofinansowanie szpitali nie upoważnia do traktowania kobiet jak bydła" - uważa i opowiada swoją historię.

"Kilkanaście lat temu, upragniona ciąża, mnóstwo badań, bo już po jednej stracie. Niestety płód obumarł. Lekarz prowadzący mówi: może sobie pani w domu poczekać, organizm sam to wydali, jak płód zacznie gnić". Małgorzata czekać nie ma zamiaru, jedzie do szpitala. Trafia na salę z kobietą w ciąży, u której bez przerwy monitorowana jest praca serca dziecka. Dowiaduje się, że na zmianę sali nie ma szans.

"Myślę: do jutra wytrzymam. Rano słyszę, że zabieg jednak nie dziś, może jutro, może później. Naciskam, ordynator w końcu się zgadza. Lekarka czyści macicę. Brzmi, jak drapanie paznokciami po ścianie. Modlę się, żeby po złości nie zrobiła mi krzywdy" - relacjonuje Małgorzata.

"Usuwa płód, umieszcza w jakimś pojemniku i podsuwa mi pod oczy. »Widzi pani? To miała pani urodzić, ale coś nie wyszło...«. Zaczynam wyć, jak ranne zwierzę. Zawożą mnie na salę, znów słyszę bicie serca dziecka sąsiadki. Puk, puk, puk. Bez przerwy. Dostaję histerii. Odmawiam jedzenia. Ciągle słyszę - TO miała pani urodzić".

"Przysyłają pielęgniarkę, która ma mnie pilnować. Siedzi przy mnie ze zwieszoną głową. Czasem bierze gazetę. Milczymy. Zmiana warty, siada inna pielęgniarka. »Jestem tutaj, żeby nie wyskoczyła nam pani przez okno...« - mówi. Stan zapalny po zabiegu mam przez kolejne 5 tygodni. Ból nie daje o sobie zapomnieć, uśmiech córki czekającej w domu nieco go łagodzi. A ja? Przestaję żyć na 2 lata".

Psycholog

Jak wynika z raportu NIK, kontakt z psychologiem, do którego pacjentka ma prawo, wciąż jest rzadkością.

"Na oddziale ginekologicznym przyszła do nas pielęgniarka i powiedziała, że zaraz przywiozą dziewczynę po »czyszczeniu« i żeby trochę ściszyć telewizor, bo śpi. W nocy było słychać jak płacze. Była z tym kompletnie sama, nikt do niej nie przyszedł oprócz pielęgniarki na standardowe badanie temperatury o 6. rano" - napisała pani Katarzyna.

"Po zabiegu wydobycia martwych bliźniąt wypchnięto mnie do pustego pokoju i pozostawiono z własnymi myślami. To było straszne. Tak chciałam, żeby ktoś wtedy przy mnie był. Niekoniecznie, żeby pocieszał, po prostu był" - wspomina Barbara.

"Ciąża obumarła w poniedziałek rano, urodziłam w czwartek w południe, na oddziale byłam do poniedziałku. W tym czasie ani psychologa, ani nawet zapytania, czy czegoś potrzebuję, traktowanie jak persona non grata, unikanie przez personel. Wszystko na dziewięcioosobowej sali" - napisała Katarzyna.

Nawet jeśli kobiety mają możliwość kontaktu z psychologiem, nie zawsze dostają od niego właściwą pomoc. "Przyszła do mnie 10 minut przed cesarskim cięciem. Chwilę wcześniej dowiedziałam się, że serduszko mojej córki w 39. tygodniu ciąży nie biło. Od psycholog usłyszałam »Młoda jesteś, się nie przejmuj, urodzisz sobie jeszcze dziecko. A rzeczy schowaj i wyciągnij, jak będziesz w kolejnej ciąży«" - napisała Paulina. "Te słowa jeszcze bardziej mnie załamały. To był październik 2020 roku".

"Po poronieniu nie dostałam nawet zwolnienia, na drugi dzień do pracy" - relacjonuje Monika.

Wina

Kobiety, które nie mogą liczyć na psychologa, bywają dodatkowo traumatyzowane przez księży, którzy odmawiają duchowego wsparcia. Pani Ewa opowiada, że kiedy sama rodziła ponad 20 lat temu, jednej z przebywających na sali dziewczyn obumarła ciąża. Była wierząca, martwiła się, co dalej z dzieckiem. "Ksiądz powiedział tylko, jak się urodzi martwe, to pochować, jak żywe, to ochrzcić. A wiedział, że płód obumarł" - relacjonuje pani Ewa. "Tylko ja próbowałam zwyczajnie, po ludzku ją przytulać i pocieszać".

"To jest właśnie to kościelne dziecko od poczęcia. A jak trzeba pochować poronione, to już nie dzieci, tylko »czegoś takiego się nie chowa«" - cytuje księdza Małgorzata, której odmówiono ochrzczenia dziecka przed śmiercią.

Obarczanie grzechem i winą dosięga kobiety nawet w najbardziej dramatycznych sytuacji. Artystka Monika Wińczyk opowiadała OKO.press o kobiecie w ciąży z obumierającym płodem, do której zamiast psychologa przyszedł ksiądz i powiedział, że to jej wina, bo najwyraźniej zgrzeszyła.

"Nie ma co myśleć, pytać dlaczego. No, chyba że Pani nagrzeszyła" - usłyszała od lekarza kobieta, która poroniła w styczniu 2020 roku.

Iza pisze o tym, co widziała, kiedy leżała na podtrzymaniu ciąży. "Kobieta z przenoszoną ciążą, która drugi dzień prosiła się o pomoc. Chodziła i wszystkim mówiła, że nie czuje ruchów, trzeciego dnia na KTG nie słychać serca. Panika, porodówka, dziecko udusiło się pępowiną. Po wszystkim przywieźli ją do nas, gdzie kobiety w ciąży miały KTG. Pamiętam, jak wpadł jej mąż i się na nią darł, że dziecko zabiła. A ona jak kłębek mokrych szmat na tym łóżku. Broniłyśmy jej, bo pielęgniarki uciekły, nikt nie chciał nic wyjaśniać. Powiedziała mi potem, że wrzucili jej córeczkę do miski i wynieśli".

Na instagramie Venus.kaa zwraca uwagę na inne piętnujące kobietę działania. "Całe Trójmiasto oblepione jest plakatami fundacji anti-choice. Ufam Tobie, jestem zależny. Przekaz ważny, ale co on mówi kobietom, które straciły swoje dzieci? Że zawiodły, nie były godne tego zaufania, nie potrafiły dać życia".

Śmierć i narodziny w jednym pokoju

Kontrola NIK wykazała też, że kobiety, które poroniły lub urodziły martwe dziecko, często zmuszone były przebywać w jednej sali z kobietami w ciąży lub po udanym porodzie. W jednym szpitalu pacjentki po poronieniu były nawet hospitalizowane na korytarzu oddziału. Brak wsparcia i empatii oraz przestrzeni na żałobę i intymność były komentującym dobrze znane.

"Chodziłam przez 2 tygodnie z martwym płodem w brzuchu, bo żaden szpital nie chciał mnie przyjąć na zabieg. Nie widzieli zagrożenia życia i kazali czekać na naturalne oczyszczenie organizmu" - mówi OKO.press Agnieszka, która do szpitala trafiła 10 lat temu. W końcu znalazła placówkę, która ją przyjęła. Po zabiegu położono ją na sali z matkami, które właśnie urodziły dzieci. "Na pytanie, czy mogłabym trafić gdzie indziej, usłyszałam, że po pierwsze nie ma miejsc, a po drugie mam nie histeryzować, bo w szpitalu będę tylko dobę. Kurtyna".

"Przy stracie pierwszego dziecka w 2012 roku, położono mnie na sali z kobietą, która właśnie urodziła zdrowe maleństwo. Te dwa dni wywołały we mnie traumę, z której ciężko było się wyleczyć" - wspomina Oliwia. "W pokoju 2x3 pani miała KTG, a ja z martwymi bliźniakami - to zabija gorzej niż nóż w serce" - napisała użytkowniczka Instagrama. "Mnie przed zabiegiem położyli w sali z kobietami świeżo po porodzie. Oczywiście ich dzieci były razem z nimi. Nie chcę nawet pamiętać, jak się wtedy czułam" - pisze Anna.

Kobiety wspominają też bycie świadkiniami tragedii innych kobiet. "Leżałyśmy we dwie w 6 miesiącu, kiedy przywieźli dziewczynę po »czyszczeniu« obumarłej ciąży. Płakałam razem z nią" - napisała Ania. "Ja, jak leżałam 5 lat temu, to przywieźli dziewczynę z obumarłymi bliźniakami w siódmym miesiącu. Jej płacz niósł się po całej ginekologii. Nasz też" - pisze Anna.

Pani Małgorzata rodziła 4 lata temu. "Obok mnie leżała pani, która przyjechała w 24 tygodniu ciąży i miała rodzić, żeby umarło. Ciągle mam ten obraz w pamięci: śmierć i narodziny w jednym małym pokoju".

"Na patologii ciąży tuż przed porodem leżałam na sali z kobietą, która roniła kolejną ciążę w okolicach 25 tygodnia, jedno dziecko już pochowała. My, podłączone do KTG, myślami byłyśmy już ze swoimi dziećmi, ona płakała w poduszkę" - pisze Agnieszka. "Sala 6-osobowa, 4 ciąże zdrowe, jedna kobieta czeka na zabieg po obumarciu ciąży, druga już po, łóżko całe we krwi. I tak sobie leżymy" - relacjonuje Patrycja.

W tym kraju nie chcę mieć dzieci

"Nadal jesteśmy inkubatorem płodu, bez uczuć, bez potrzeb, mamy donosić ciążę i urodzić. Potem będziemy mleczarnią. A jak nie donosimy ciąży, to będziemy wrzodem na tyłku, którego trzeba się pozbyć. Po co komuś przejmować się zapłakaną kobietą, której mózg wariuje z rozpaczy?" - pyta Ewa. "Teraz jest jeszcze gorzej, bo kobiety z okien szpitali widzą banery z martwymi płodami. To nie jest kraj dla kobiet".

"Dlatego w tym kraju nigdy nie chcę mieć dzieci" - podsumowała Gabi. "Nie chcesz dziecka? Chcesz aborcji? Mówią: »morderstwo, to twoje dziecko, ma słodkie rączki i nóżki, jak usuniesz, będzie tragedia«. Bardzo chciałaś mieć dziecko i poronisz? Wyrąbane. »Zrobisz sobie następne, czego ryczysz, przecież nic się nie stało«" - pisze użytkowniczka ainulinndale.

;

Udostępnij:

Marta K. Nowak

Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).

Komentarze