0:000:00

0:00

Według danych miesięcznych z Rejestrów Stanu Cywilnego w 2020 roku zanotowano w Polsce 478 658 zgonów. To o 73 710 więcej niż średnio w latach 2016-2019.

W porównaniu z rokiem 2019, w którym według danych RSC zmarło 410 981 osób, w roku pandemii zmarło o 67 677 osób więcej, co oznacza wzrost o 16,5 proc. Najgorszy był listopad 2020 - zmarło prawie dwa razy więcej (o 97,2 proc.) niż w listopadzie 2019.

Dane tygodniowe z 53 tygodni 2020 roku są jeszcze wyższe: 486 084 zgony (ale 53 tygodnie to o pięć dni więcej niż 366 dni roku – 2020 był rokiem przestępnym).

Porażające liczby – bo oznaczają one, że taki był rzeczywisty koszt pandemii mierzony ludzkim życiem. To tak, jakby w 2020 roku z powierzchni Polski zniknęło miasto wielkości Konina.

Co więcej, wszystko wskazuje na to, że był to jeden z największych "krajowy" koszt pandemii w Unii Europejskiej.

Te liczby mogą jeszcze wzrosnąć, bo dane o zmarłych spływają czasem tygodniami, ale postanowiliśmy sprawdzić, o ile wzrosły zgony w Polsce w porównaniu z innymi krajami.

Wybraliśmy te kraje, które miały w ubiegłym roku najwięcej nadmiarowych zgonów: Hiszpanię, Bułgarię, Czechy, Belgię. I te, które miały ich najmniej: Łotwę oraz Norwegię (nie jest w UE, ale raportuje dane do Eurostatu). Dodaliśmy kraj ze środka stawki, czyli Szwecję, której odmienna strategia walki z pandemią na wiosnę (mniej ograniczeń) budziła takie zainteresowanie. Porównaliśmy ich sytuację z naszą. Użyliśmy polskich danych z GUS, bo to one są raportowane do Eurostatu.

Ponieważ rok 2020 jest liczony jako 53 tygodnie ISO (międzynarodowy standard liczenia lat w podziale na tygodnie), a 2019 jako 52 tygodnie, aby uzyskać porównywalne dane nie liczyliśmy pierwszego tygodnia 2020 roku, kiedy jeszcze nie było pandemii.

Oto, jak wygląda porównanie liczby zgonów w 2020 roku do 2019 roku:

Potem policzyliśmy procentowy przyrost zgonów w 2020 w porównaniu z 2019 rokiem:

Największy przyrost zgonów był w Hiszpanii: 18,4 proc. W Bułgarii, Polsce i Belgii statystycznie taki sam: odpowiednio 16,9, 16,7 i 16,6 proc. A w Norwegii w 2020 roku zmarło mniej osób niż w roku poprzednim!

W listopadzie Polska liderem śmierci

Również w opublikowanych właśnie danych Eurostatu na temat nadmiarowych zgonów od stycznia do listopada 2020 roku widać skalę polskiej tragedii. W listopadzie wzrost zgonów powyżej średniej wyniósł aż 97,2 proc. i jest to „rekord" także w porównaniu z nadmiarowymi zgonami na wiosnę w Hiszpanii czy we Włoszech.

Zewnętrzne źródło
Śmiertelne żniwo COVID-19 w Polsce: jesteśmy w pierwszej czwórce Europy. Oto liczby i wykresy

Jak obliczył portal gazeta.pl, najbardziej doświadczone zostały południowo-wschodnie województwa, a przede wszystkim podkarpackie, gdzie wzrost zgonów powyżej średniej wyniósł prawie 23 proc.

Zewnętrzne źródło
Śmiertelne żniwo COVID-19 w Polsce: jesteśmy w pierwszej czwórce Europy. Oto liczby i wykresy

Jeśli spojrzymy na krzywą zgonów jesienią, to pokrywa się ona z krzywą zgonów na COVID-19 z nieznacznym opóźnieniem: szczyt zgonów w ogóle to 45. tydzień roku, a zgonów covidowych to 48. tydzień. Opóźnienie może wynikać z faktu, że dane o COVID były raportowane dopiero wtedy, kiedy dotarły do Ministerstwa Zdrowia, a nie w dniu zdarzenia.

Jednak ta covidowa „górka" nie jest wcale taka duża. Oficjalne zgony na COVID-19 w 2020 roku w Polsce to „zaledwie" 28 951. Na rządowych stronach pojawiają się czesto wykresy z liczbą odnotowanych ofiar wirusa na milion mieszkańców (w Polsce 932, tyle co w Rumunii, w Belgii i Hiszpanii - 1,8 tys., Wlk Brytanii i Czechach - 1,4 tys., na Węgrzech - 1,2 tys. itd.).

Na co zmarło pozostałe ponad 45 tysięcy osób ponad średnią?

Co się kryje w ukrytej epidemii?

W mediach społecznościowych szybką odpowiedź na to pytanie mają przede wszystkim ci, którym bardzo doskwierają ograniczenia wprowadzone z powodu epidemii: te dodatkowe zgony to wynik przestawienia ochrony zdrowia na walkę z epidemią. Ludzie umierali, bo nie udało się szybko dostać do szpitala z zawałem, do przychodni na diagnostykę nowotworu czy cukrzycy. Gdyby nie koncentrowano się tak na chorych na COVID, ci inni chorzy jeszcze by żyli – mówią przeciwnicy lockdownu.

A przecież z licznych dowodów anegdotycznych wiemy, że podczas najgorszego szczytu w październiku i listopadzie umierały również osoby, które miały objawy COVID-u, ale nie zdążono im wykonać testu. Nie wiemy więc, jaka jest rzeczywista bezpośrednia liczba ofiar epidemii.

Na odpowiedź o większej precyzji jeszcze poczekamy. Dopiero pod koniec tego roku Główny Urząd Statystyczny opublikuje dane o zgonach z podziałem na przyczyny. Może badaczom uda się wyciągnąć z nich jakieś wnioski, choć niestety mamy w Polsce stosunkowo duży odsetek tzw. kodów śmieciowych, czyli nieprawidłowo wpisanych przyczyn zgonu. W 2018 roku zgony z „przyczyn niedokładnie określonych" stanowiły trzecią co do znaczenia grupę po chorobach układu krążenia i nowotworach.

Niestety, do tej pory nikt w Polsce nie zbadał, jaki może być rzeczywisty odsetek zgonów na COVID-19. Jak tłumaczy dr Piotr Szymański z analizującej pandemię wrocławskiej grupy MOCOS, nie ma wystarczającej ilości danych: „To by się teoretycznie dało modelować. Ale w Polsce nadmiarowy zgon bez diagnozy covidowej nie jest automatycznie łączony z ogniskiem covidowym, nawet przez sanepid".

Przeczytaj także:

Możemy tylko posłużyć się analizami z innych krajów, w których zbiera się na bieżąco dokładne dane.

Analitycy ze Stanów Zjednoczonych w październiku obliczyli na przykład, że odsetek nadmiarowych zgonów, które w rzeczywistości były wynikiem zakażenia koronawirusem, to aż 66 proc.

Ale każdy kraj ma swoją specyfikę – w USA nie ma publicznej ochrony zdrowia, wiele osób nie ma prywatnego ubezpieczenia. To mogło wpłynąć na większą liczbę niezarejestrowanych zgonów covidowych.

Zdaniem prof. Wojciecha Szczeklika, specjalisty intensywnej terapii, który na polskim Twitterze przedstawia najbardziej kompletny stan badań na temat COVID-19 i jego leczenia, ostrożne szacunki to pół na pół. Czyli zgony covidowe to zaledwie 50 proc. nadwyżki.

„Na intensywnej terapii w październiku, listopadzie i grudniu mieliśmy dużo mniej pacjentów nie-COVID niż zwykle. Nie wierzę, że to tylko przez brak grypy w tym sezonie. Ci chorzy musieli najprawdopodobniej umrzeć w domu - na niewydolność serca, choroby płuc, zawały. Do tego dochodzi dużo gorsza opieka nad innymi chorymi, np. z nowotworami"

– mówi ekspert.

Z braku danych możemy co najwyżej budować jakiś obraz sytuacji z informacji cząstkowych.

Na przykład według danych przedstawionych w raporcie Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego – Państwowego Zakładu Higieny o sytuacji zdrowotnej w Polsce - do września 2020 do szpitala z powodu COVID trafiło tylko 16,6 proc. pacjentów pochodzących ze wsi, podczas gdy stanowią oni 30 proc. mieszkańców. Tymczasem w szpitalach zmarło 17 proc. mieszkańców wsi i 12 proc. mieszkańców miast. Może to sugerować, że mieszkańcy wsi, z gorszym dostępem do szpitali, częściej umierali na COVID-19 w domu. Oczywiście trzeba też wziąć pod uwagę, że z powodu generalnie trudniejszego dostępu do usług zdrowotnych więcej mieszkańców wsi było w grupie ryzyka.

Katastrofalna jesienna fala

Można jednak zostawić na boku pytanie, ilu pacjentów z jesiennej fali w rzeczywistości zmarło na COVID-19, bo tak naprawdę zdecydowana większość nadmiarowych zgonów to ofiary epidemii – i ci, którzy zmarli w kolejce karetek przed szpitalem na zawał, i w skutek zakażenia koronawirusem. Ważne pytanie brzmi: jak to się stało, że jesienna fala przyniosła aż taką katastrofę.

Jesteśmy wciąż jednym z młodszych społeczeństw w UE: według Eurostatu unijna mediana wieku 1 stycznia 2019 wynosiła 43,3 lata, a w Polsce 41 lat. Odsetek osób w wieku 65 plus to 20 proc. w Unii, 17,7 proc. w Polsce.

Wiek jest najważniejszym czynnikiem ryzyka w przypadku COVID, więc nie powinniśmy być w unijnej trójce krajów najbardziej doświadczonych epidemią.

A jednak jesteśmy, z trzech podstawowych powodów:

  • błędów rządu;
  • złego stanu systemu ochrony zdrowia;
  • złej sytuacji zdrowotnej mieszkańców Polski.

Jesienna fala nie oszczędziła Europy, powodując znaczny wzrost liczby zgonów także w krajach, które bardzo ucierpiały na wiosnę, jak Hiszpania czy Włochy. Jednak szczególnie mocno uderzyła w nasz region Europy: Polska, Czechy, Słowacja, Węgry czy Bułgaria w marcu wprowadziły z sukcesem lockdown, skutecznie unikając zapaści systemu ochrony zdrowia. W lecie przyszło jednak rozprzężenie. Z jednej strony chcieliśmy tego sami, marząc o wakacjach i o kontaktach z innymi. Z drugiej rządzący wysyłali informacje, które mogły przekonać ludzi, że niebezpieczeństwo jest za nami. Te słynne „Wirus jest w odwrocie. Nie ma się czego bać" premiera Morawieckiego, kiedy nakłaniał seniorów do udania się do wyborczych urn, było katastrofalne z punktu widzenia komunikacji o epidemii.

Kolejny zły krok rządu to brak przygotowania się do jesiennej fali: otwarcie szkół bez odpowiedniego rygoru sanitarnego i decyzja, że na testy PCR będą kierowane przede wszystkim osoby z objawami. Oznaczało to de facto rezygnację z próby ograniczenia epidemii. Bo nawet jeśli osoby, które kontaktowały się z chorym trafiały na kwarantannę, to nie robiono im testów. I nie było wiadomo, czy one też kogoś nie zaraziły – jeśli przechodziły zakażenie bezobjawowo. I tak koronawirus mógł bez kłopotów rozprzestrzeniać się po kraju. Analitycy obliczają, że w najgorszym momencie jesienią na jedno wykryte zakażenie mogło przypadać 9-10 niewykrytych.

Zły stan zdrowia i ochrony zdrowia

I wreszcie, na jesienną katastrofę złożyła się kondycja naszego systemu ochrony zdrowia oraz stan naszego zdrowia. Nakłady na ochronę zdrowia w Polsce wciąż są mniejsze od średniej OECD: w 2018 roku było to 8,8 proc. PKB do 6,3 proc. w Polsce (dane OECD). Jesteśmy na szarym końcu, jeśli chodzi o liczbę praktykujących lekarzy na 100 mieszkańców: średnia OECD 3,5, Polska: 2,4. Brak lekarzy, a także pielęgniarek dotkliwie widać szczególnie w momentach kryzysu, takich jak epidemia.

Niewystarczające nakłady na ochronę zdrowia, w tym na profilaktykę, są zapewne jedną z przyczyn bardzo niepokojącego zjawiska. Jak piszą autorzy raportu NIZP-PZH, w ostatnich latach mamy do czynienia z zahamowaniem wieloletniego trendu poprawy zdrowia ludności. Mierzy się go spadkiem współczynnika zgonów możliwych do uniknięcia oraz długością życia w zdrowiu u mężczyzn. Oba te mierniki od 2016 roku spadają.

Jesteśmy, podobnie jak cała Europa środkowa, liderami w UE, jeśli chodzi o choroby układu krążenia. Według opracowania, które powstało dzięki współpracy z amerykańskim Institute for Health Metrics and Evaluation dla 45. tygodnia roku 2020, a więc listopadowego szczytu zakażeń, Polacy najczęściej umierali z powodu COVID-u, a na drugim miejscu była choroba niedokrwienna serca.

To jednocześnie czynnik ryzyka w zakażeniu koronawirusem, jak i zgonu w przypadku braku szybkiego dostępu do szpitala. Epidemia wskazała więc nam dobitnie, jak mszczą wieloletnie zaniedbania w ochronie zdrowia, nie mówiąc o jakości polityk publicznych: 75 tys. rodzin pogrążonych w żałobie, 75 tys. żyć przerwanych za wcześnie.

A to jeszcze nie koniec. Będą jeszcze zgony z powodu wstrzymania lub opóźnienia diagnozy i terapii w chorobach o nie tak ostrym przebiegu. Jak mówił „Rynkowi Zdrowia" prof. Bolesław Samoliński, z brytyjskich badań wynika, że „miesięczne opóźnienie rozpoznania choroby nowotworowej skutkuje o ok. 10 proc. gorszymi rokowaniami, a trzymiesięczne – do 30 proc.".

;

Udostępnij:

Miłada Jędrysik

Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".

Komentarze