Mierzyłam regularnie cioci saturację. Było długo 95, a potem dwukrotnie spadło do 80. Zadzwoniłam do przyjaciółki, której mąż jest doświadczonym chirurgiem. I on na to, że jak mi zależy na cioci, to mam dzwonić rano po karetkę. I gdyby nie chcieli zabrać do szpitala, uprzeć się
Sławomir Zagórski, OKO.press: Napisałaś, że u Was nie najlepiej. Przeszliście z mężem COVID i wychodzicie z tego z trudem. Niedawno zachorowała Twoja ciocia. Opowiesz o tym? Twoje doświadczenie może się komuś przydać.
Maria Anna Ciemerych-Litwinienko: Opowiem. A co chciałbyś wiedzieć?
Jesteś biologiem, wiesz, jak się bronić przed wirusem. Nie uważałaś?
Ależ uważałam. Mamy w rodzinie starsze osoby. Mama mojego męża, moja mama i ciocia, wszystkie - jak każda starsza osoba - mają choroby towarzyszące.
Moja mama i ciocia to panie 80 plus, więc powiedziałabym, że na punkcie wirusa byłam nawet trochę schizoidalna. Maseczki, alkohol do dezynfekcji w kieszeni. I tak od marca. Ale wiadomo, z czasem czujność spada.
Różni ludzie co prawda chorowali w okolicy, ale w chwili, gdy ja się zakaziłam, to jeszcze nie był ten okres, kiedy każdy już zna kogoś, kto chorował i kto odszedł na COVID.
Poszłam na spotkanie. Mało osób w bardzo dużym, wysokim pomieszczeniu. Piłam wino bez maseczki i rozmawiałam z różnymi osobami bez maseczki. I to najprawdopodobniej był ten moment.
Zdążyłaś kogoś zarazić, zanim zorientowałaś się, że jesteś chora?
Poza mężem na szczęście nikogo. Tak wykazało moje śledztwo.
Spotkanie miało miejsce we czwartek. Nazajutrz byłam w pracy, w maseczce. Chyba ze 2 razy zakaszlałam i koleżanki powiedziały „Oj, ty kaszlesz”. Dawniej człowiek kasłał i w ogóle nie zwracało się na to uwagi. Odpowiedziałam, że byłam u fryzjera i na tym spotkaniu, było zimno i chyba mnie trochę zawiało.
Dodam jeszcze, że w domu mieliśmy remont - malowanie, bałagan okropny. W czwartek w tym bałaganie po coś się schyliłam i jakoś tak się fatalnie przekręciłam, że odezwała się moja rwa kulszowa. Mam trochę popsuty kręgosłup i jak coś takiego się zdarza, to ledwo łażę.
We czwartek jeszcze jako tako chodziłam, ale w piątek już bardzo słabo, więc postanowiłam, że weekend spędzę w łóżku. Zadzwoniłam do mamy, że wyjątkowo nie odwiedzę jej w sobotę.
Co było zbawienne.
No właśnie.
Więc całą sobotę i niedzielę leżałam w łóżku otoczona tym remontowym bałaganem.
Choć w sobotę o mały włos się nie zwlekłam. W piątek wieczór i w sobotę moi znajomi, nota bene świetni naukowcy, także zaangażowani w walkę z COVID, zapraszali nas na imprezę. Gdybym uległa, załatwiłabym kwiat polskiej nauki.
Leżałam w łóżku, bolała mnie noga, brałam środki przeciwbólowe, ale w niedzielę zaczęłam się dziwnie czuć. W poniedziałek rano 37 z kreskami. Napisałam do pracy, że nie przyjdę, bo mam trochę temperatury i się dziwnie czuję. Jedna z koleżanek odpisała, że znajomy, który zmarł na COVID, miał tylko gorączkę. I wtedy pomyślałam, że w czwartek moje życie było ryzykowne a teraz źle się czuję, więc zrobię sobie test.
Na NFZ?
Nie. To były czasy, że po to, by dostać skierowanie "na NFZ", trzeba było mieć 4 objawy, a ja miałam tylko lekką gorączkę. Zamówiłam test płatny w Warsaw Genomics. Oni przysyłają do domu kuriera, robisz sobie wymaz i od razu oddajesz próbkę do badania.
Test zrobiłam rano. W ciągu dnia gorączka zaczęła rosnąć, doszła do 39, a nawet nieco wyżej, i wtedy to już bez wyniku testu wiedziałam, że nie jest dobrze.
O godzinie 21:00 przyszedł wynik, że jestem pozytywna.
Przejęłaś się?
Ja mam tak, że nawet, jak jestem umierająca, to jak jest sytuacja kryzysowa, mam wyrzut adrenaliny i nieźle ogarniam życie.
Najpierw zadzwoniłam do znajomego lekarza, pracującego "przy COVID", do którego mam pełne zaufanie. On spokojnie wypytał co i jak. Powiedział, że najprawdopodobniej zaraziłam się we czwartek, że w piątek w pracy byłam jeszcze "niezaraźliwa", i być może zaczęłam zarażać w sobotę. No ale oczywiście pewności nie ma.
Potem napisałam do organizatorki spotkania, że trzeba zawiadomić ludzi, którzy brali w nim udział i wyobraź sobie, że udało się jej szybko dotrzeć do niemal wszystkich. Potem okazało się, że nie tylko ja byłam trafiona. Miałyśmy nawet pomysł, kto mógł być pacjentem zero, ale jakie to ma znaczenie.
Jeszcze tego samego wieczoru napisałam też do wszystkich z pracy, że jestem pozytywna.
Twoi współpracownicy poszli na kwarantannę?
Musiałam swoją pozytywność zgłosić pracodawcy, takie mamy przepisy. I dziekan objął ich kwarantanną, którą zdejmował, jeżeli mieli negatywny wynik testu. Więc ci, którzy mieli ze mną kontakt, przetestowali się. Jedna koleżanka była pozytywna, ale ona akurat musiała zarazić się gdzieś indziej. Taki był wynik naszej dedukcji.
Ty natomiast zakaziłaś męża.
Grzesiek zrobił test następnego dnia i okazało się, że też jest pozytywny. Więc pewnie to ja. Oboje zaczęliśmy izolację.
Fachowcy od remontu stracili na jakiś czas cały sprzęt. Myśmy się w ogóle nie mogli poruszać po mieszkaniu, wszędzie jakieś pudła z książkami, płytami, jeden pokój zajmowała drabina, przemysłowy odkurzacz, farby, wiertarki. Mnie było wszystko jedno, bo byłam tak słaba, że niemal cały czas leżałam. Grześkowi było gorzej, miał niewielkie objawy, cały czas pracował w tym bałaganie.
To był początek października, izolację skończyliśmy 15. Sanepid odezwał się do mnie dwa dni przed końcem izolacji. Zadzwoniła do mnie urocza pani, której opowiedziałam całą historię choroby i spytałam, czy chce wiedzieć z kim się kontaktowałam. „Nie, nie! Pani to świetnie sama ogarnęła” – usłyszałam.
Do Grześka raz zadzwonił na komórkę policjant i spytał, czy jest w domu, ale sprawdzać, czy tak jest w istocie, już nie zamierzał. Jedyna jednostka organizacyjna, która się wykazała, to była opieka społeczna. Zadała konkretne pytania, co kupić, co przynieść, ale powiedziałam, że wszystko mamy.
Robiliśmy sobie tzw. testy na wyjściu. Przepisy tego nie wymagają, także dlatego, że niektórzy mogą mieć resztki wirusa bardzo długo po tym, kiedy już nie zakażają. W efekcie ja po tygodniu od pozytywnego testu byłam negatywna, a Grzegorz jeszcze pozytywny. W sumie, głównie z powodu mojej ogromnej słabości, 3 tygodnie nie wychodziliśmy z domu.
Kiedy już skończyliśmy izolację, zadzwoniła ta sama urocza pani z sanepidu, która m.in. miała problem, że myśmy tę chorobę i izolację odbyli bez nadzoru ze strony lekarza pierwszego kontaktu, zwolnienia itd., itp. Kiedy zaczynaliśmy nie było takiego obowiązku.
Poza tym Grzegorz cały czas pracował zdalnie, ja się starałam, ale skutek był taki sobie. Byliśmy więc po izolacji, z wpisem w systemie sanepidu, ale bez śladu w e-pacjencie. Pani mówiła, że tego wpisu nie ma.
Ja: „Bo nie byłam u lekarza pierwszego kontaktu”. Pani: „No właśnie. A kto się państwem zajmował?". Ja: „Inni lekarze.” I tak sobie gadałyśmy.
Nota bene to się zmieniło, na naszym koncie e-pacjent jest już info, że mieliśmy izolację do 15 października i podobno jest nawet stosowny dokument. Niestety, mojego nie daje się otworzyć, no cóż, jest postęp, ale nie do końca. Poza tym teraz jest już to lepiej zorganizowane. Przećwiczyłam to na przykładzie cioci.
Mówiłaś, że byłaś bardzo słaba.
Miałam gorączkę, która skakała 36,6/prawie 40 stopni i znów 36,6/prawie 40. Tych 40 szczęśliwie nigdy nie osiągnęłam. Najgorzej było w nocy. Ale znajomi lekarze, którym albo sama zawracałam głowę, albo ktoś im powiedział, że jestem chora, byli naprawdę super. Do jednego np. dzwoniłam mówiąc, że jest bardzo źle. On na to mniej więcej tak: „Nie. Nie umierasz, weź paracetamol”.
Moja przyjaciółka, która jest rehabilitantką, przywiozła mi pulsoksymetr, więc wiedziałam, że z płucami jest OK. Saturację miałam 98-99.
Kolega z liceum, który pracuje w szpitalu na Wołoskiej, kazał mi też wziąć antybiotyk, bo leżę, jestem gruba itd. Kolejny znajomy lekarz przywiózł mi receptę na heparynę, bo uważał, że mogę mieć problem z zakrzepami. 20 czy nawet 30 proc. osób chorujących na COVID ma poważne komplikacje z tego powodu, zdarzają się nawet zgony związane z zakrzepicą.
Miałam też łańcuszek ludzi, którzy nas żywili. Jak mama mojej przyjaciółki postanowiła nam dostarczyć tort bezowy, to jednak jej odmówiłam. Nie bardzo mogłam jeść i nawet chora nie mogłam znieść myśli, że Grzesiek zjadłby go sam!
Zrobiła za to cudowny rosół. Jej córka dostarczała piękne zupy krem, a kuzyn na parapecie zostawił barszcz ukraiński. Sąsiadka i przyjaciółka rehabilitantka robiły zakupy, ktoś inny doniósł gazety. To było naprawdę super. Ludzie dzwonili i pytali „co, jak, po co i na kiedy”. Koleżanka z pracy dostarczała drobiazgi mojej mamie, itd., itp.
Ja się starałam przez cały ten czas udawać, że nie choruję. Na początku brałam nawet udział w różnych spotkaniach online. Wydawało mi się, że ta choroba to będzie mały pikuś, ale tak naprawdę to było okropne. Siódmego dnia od wykrycia wirusa, gorączka zniknęła i ja potem przez tydzień spałam. A następnie byłam tak słaba, że właściwie nie mogłam się ruszać.
Jak gorączka minęła, to już się nie czułam chora, tylko czułam, że mnie właściwie nie ma. Miałam dobrze, bo podczas pierwszego testu na obecność wirusa zadeklarowałam gotowość udziału w badaniach dotyczących zarażenia. Zostałam zakwalifikowana i testy na obecność koronawirusa robiłam codziennie. Dzięki temu dokładnie wiedziałam, kiedy przestałam go mieć. Nastąpiło to tego samego dnia, kiedy zniknęła gorączka.
Przedziwne były te skoki temperatury. Gorączka potrafiła utrzymywać się 3-4 godziny, a następnie z minuty na minutę spaść do 36,6.
Po takim spadku człowiek się chyba marnie czuje?
Okropnie. Raz zemdlałam, raz się przewróciłam, całe szczęście przy łóżku. Którejś nocy nie chciałam budzić Grześka, szłam do łazienki i wyłożyłam się jak długa. Albo siedziałam w łazience z głową owiniętą mokrym, zimnym ręcznikiem i myślałam, że nie przeżyję. Ale mój dobry duch lekarz, którego dręczyłam, uspakajał mnie swoim miękkim głosem.
W sumie ci cudowni lekarze byli na każdy mój jęk. Bo ja jestem upierdliwa i nie umieram w samotności. Raczej chcę, żeby wszyscy mi towarzyszyli, płacząc nad moim losem. Tylko mamie i cioci nieco oszczędzałam szczegółów choroby.
Kto pobierał od ciebie codzienne wymazy do badań?
Ja to robiłam sama. To nieprzyjemne, ale niezbyt trudne. A teraz biorę udział w przedłużeniu tego badania, tj. sprawdzaniu poziomu przeciwciał raz na 5-6 tygodni. I ja te przeciwciała ciągle mam.
Kiedy już zaczęłam się uruchamiać, jeden lekarz mówił, że powinnam wziąć miesiąc zwolnienia. Inny z kolei, że mam chodzić, wychodzić z domu, bo ta zakrzepica, itd.
Więc w końcu wyszłam i pomału zaczęłam wracać do pracy. Ale to było mało fajne.
Dojście do przystanku – masakra. W pracy wyglądałam normalnie, mówiłam normalnie, a w głowie kompletna pustka. Straciłam też zdolność "multitaskingu". Mogłam robić wyłącznie jedną rzecz i jak pomyślałam o drugiej, to tej pierwszej już nie było. Niektórzy się śmiali, że nareszcie jestem normalnym człowiekiem i rozumiem, jak oni się czują na co dzień.
Czyli do pełnej formy jeszcze nie wróciłaś?
Nie, ale prawie. Płuca, serce są OK. Z tym, że np. jeszcze do niedawna musiałam myśleć, gdy brałam do ręki szklankę, bo jak nie myślałam, to ją upuszczałam.
Przez 2 miesiące z okładem bolała mnie głowa, tzn. połowa głowy. Neurolożka powiedziała, że da mi tramal i że trzeba przetrzymać. No ale ciągle brakuje mi słów, zacinam się. Nie mam też jeszcze takiej jasności umysłu jak miałam lub się łudzę, że miałam przed chorobą. Nie ogarniam niektórych rzeczy tak szybko, jak wcześniej. Ale to mija.
Grzesiek z kolei ma problemy ze strunami głosowymi. Zapewne po infekcji wirusowej, bo nie miał żadnego urazu ani nie wydarzyło się nic, co mogłoby sugerować możliwość uszkodzenia. Tak myślą lekarze. Więc ma kłopoty z normalnym mówieniem, zaczyna rehabilitację.
Czyli oboje mamy neuroproblemy. Mózg w czasie choroby jest jednak nietleniony, wysoka gorączka itd. W każdym razie wszystkie rzeczy zajmują mi wciąż dużo więcej czasu. Oprócz rozmowy. Gadać mogę godzinami, to mi zostało.
No i teraz spadła na Ciebie choroba cioci.
Po własnej chorobie byłam jeszcze bardziej czujna, jeśli chodzi o mamę i ciocię.
Mama, lat 89, pilnuje się, dezynfekuje wszystko, co trafia do niej do domu. Oczywiście nigdy nie ma 100-procentowej pewności, bo jednak jakieś minimalne kontakty ze światem otaczającym są. Zagląda sąsiadka, ktoś sprawdza przewody kominowe, w końcu ja przychodzę. No ale też nie mogę jej całkowicie odciąć od kontaktów, bo oszaleje.
Z kolei ciocia była trochę bardziej wyluzowana. I któregoś pięknego dnia ona mi mówi, że boli ją głowa. A następnego dnia oznajmia przez telefon, że ma chrypę. Niewiele myśląc wzięłam test antygenowy na koronawirusa i pojechałam do niej. I wywalił mi jak słup ognisty prążek dodatni. Odezwałam się w sposób nieparlamentarny.
Ciocia ma 80 lat, ale nie miała dużych objawów. Umówiłam na drugi dzień rano lekarza. Lekarz ją przepytał, kazał dużo pić, udzielił różnych porad i oczywiście kazał reagować jakby stan się pogarszał.
Naturalnie lekarz to tylko teleporada?
Jasne. Nikt ci do COVID-u nie przyjdzie. Wtedy po raz pierwszy poczułam się szczęśliwą osobą, że chorowałam i mam przeciwciała.
Więc przychodziłam do cioci. Miałam oddzielne ubranie na te wizyty. Jak wracałam do domu, wkładałam je do dużej zamykanej torby, bo przecież nie będę prała płaszcza codziennie. Konsultowałam to z moim znajomym lekarzem i on powiedział, że przeniesienie wirusa na ubraniu jest mało prawdopodobne, ale na wszelki wypadek nie odwiedzałam wtedy mamy.
To było przed świętami. Ciocię zdiagnozowałam 17 grudnia. W poniedziałek 21 rano ciocia nie odebrała telefonu. Pobiegłam. Miała lekką gorączkę – 37 stopni, ale ponieważ normalnie ma ok. 35 z kreskami, więc 37 to już dla niej dużo. Była trochę nieprzytomna. Położyłam ją do łóżka, dałam paracetamol, zmierzyłam saturację, bo całej rodzinie kupiłam już pulsoksymetry. Miała 95, a więc OK. Umówiłam na kolejną teleporadę lekarza pierwszego kontaktu. Zadzwonił tego samego dnia, spytałam, czy nie dać antybiotyku. Powiedział, że przepisze ten antybiotyk, ale żebym się nie wyrywała z podawaniem go.
Przenocowałam u cioci, bo bałam się, że w nocy dostanie gorączki. Noc była super, nic się nie działo. Następnego dnia po południu wyszłam na 3 godziny. Wracam i widzę, że znów jest taka bardziej nieprzytomna. Założyłam pulsoksymetr i zobaczyłam, że saturacja wynosi 90. Potem dwa razy spadła do 80. No, niefajnie - pomyślałam.
Moja dobra koleżanka – pulmonolożka, kiedy radziłem się jej, czy napisać do OKO.press o zaopatrzeniu się w pulsoksymetr, zdecydowanie odradziła.
No właśnie, bo każdy ma inną saturację.
Mówiła, że na jednym palcu u starszej osoby wychodzi jeden wynik, na innym inny. Że palec nie powinien być chłodny, że mogą być zwężone naczynia itd.
Bo rzeczywiście tak jest. Musisz badać starszej osobie na różnych palcach.
Nie wiadomo też co kupić. Tych pulsyksometrów jest 50 rodzajów.
Ja kupiłam w Euro AGD, ale jak chciałam kupić cioci, to już nigdzie nie było. Więc kupiłam w jakimś brytyjskim sklepie przez Amazona.
Ale chyba trzeba uważać na tanie, chińskie?
Wszystkie pewnie są chińskie. Ale rzeczywiście nie należy kazać każdemu patrzeć non stop w pulsoksymetr, bo niektórzy mają z natury niższą saturację i wtedy wpadają w popłoch. Ale ja zaczęłam cioci mierzyć ten tlen od początku infekcji. Miała 95 i cały czas było 95, więc uznałam, że to jej poziom. W moim przypadku to było 98-99.
Niebezpieczny jest spadek z tego normalnego poziomu?
Tak. Jak mówiłam, w pewnym momencie saturacja wynosiła 90, niezależnie od tego, na którym palcu robiłam pomiar. Potem spadło do 80 i wróciło do 92. Późnym wieczorem zmierzyłam jeszcze raz – 87.
Zadzwoniłam do mojej przyjaciółki, której mąż jest doświadczonym chirurgiem. I jego przekaz był taki, że żebym zbyt długo nie czekała na wezwanie karetki, bo za chwilę może być za późno. Opowiadam, że nie kaszle, nie ma kłopotów oddechowych, ale on na to, że jak mi zależy na cioci, to mam dzwonić rano po karetkę. I gdyby nie chcieli zabrać do szpitala, uprzeć się.
Zadzwoniłam jeszcze do lekarza, któremu ufam i on to samo, żeby wezwać karetkę, bo zapewne będzie gorzej niż lepiej.
To już nie miałaś co kombinować.
Nie.
Przygotowałam moralnie ciocię, że jutro pójdzie do szpitala. Ona mi bardzo ufa, więc przyjęła to do wiadomości. Naszykowałam torbę rzeczy, wodę, spisałam leki, wyjęłam wszystkie karty ze starych szpitali.
Rano zadzwoniłam po karetkę. Przyjechało dwoje bardzo fajnych ratowników, ale jak zobaczyli ciocię przytomną, kontaktową, z saturacją 95, bo w międzyczasie się podniosła do normalnego poziomu, to wymyślili, że jest dzień przed wigilią i pewnie chcę się pozbyć starszej pani na święta. To znaczy nie powiedzieli mi tego, ale czułam, że tak właśnie myślą.
No i zaczęli: Czy ja wiem, jak jest w szpitalu covidowym? Mówię, że wiem. Ale czy ja wiem, że tam lekarz przyjdzie 2 razy na dobę, a w ogóle nikt się z nią nie będzie kontaktował. Ja na to, że tutaj lekarz wcale nie przyjdzie. Ogólnie mnie zniechęcali. Potem pytali ciocię, czy chce do szpitala i ona powiedziała, że tak.
No to spytali mnie, czy ja na pewno dobrze zrobiłam ten test antygenowy na COVID. Już chciałam powiedzieć, że mazakiem narysowałam. Naprawdę nie wiedziałam, jak ich przekonać i wtedy wypaliłam, że jestem profesorem biologii i umiem zrobić test. I wyobraź sobie, że to zadziałało. Oni powtórzyli badanie i zabrali ciocię do szpitala.
Jest jakaś wytyczna od jakiej saturacji bierze się chorego do szpitala?
Nie sądzę, to znaczy ja jej nie znam. Może jest jakieś zalecenie wewnętrzne, ale to skomplikowane, bo u jednego taka saturacja jest groźna, u innego inna. Ratownik sam musi zdecydować podczas wizyty.
Wyszłam z ratownikami do karetki, zaczęli pytać u dyspozytorki, gdzie ją zawieźć. Usłyszeli, że na Wolską do Szpitala Zakaźnego.
Może tego nie pisz, ale od razu zaczęłam się zastanawiać, czy mam tam jakiegoś znajomego.
Przecież wszyscy tak myślą.
Przypomniałam sobie, że mam tam jedną koleżankę z dawnych czasów. Jeszcze wracam na chwilę do rozmowy z poprzedniego wieczoru z chirurgiem. Martwiłam się, że ciocia będzie stała w karetce kilka godzin przed szpitalem, bo kolejki. No i usłyszałam, że ludzie przyjeżdżają za późno i umierają. I że teraz raczej nie ma problemu, żeby się dostać do szpitala.
W pewnym momencie rzeczywiście karetki w wielu miejscach w Polsce stały na podjazdach przed SOR-em. Ale to nie trwało długo.
Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy, gdy odwożono ciocię, podobno miejsca były bez problemu. Natomiast nie masz żadnego wpływu, gdzie cię zawiozą. Decyduje dyspozytor i zespół karetki i nie ma dyskusji. Zresztą ja nie dyskutowałam.
Pani ratowniczka powiedziała, że da znać, gdzie ostatecznie ciocia trafi. Zadzwoniła za pół godziny i powiedziała, że jest w szpitalu na Lindleya. Odetchnęłam z ulgą, ponieważ na Lindleya znam kilku lekarzy. No i w panice skontaktowałam się z nimi wszystkimi, żeby mi tę moją ciocię zlokalizowali. Zrobili to.
Ciocia była na SOR. Udało mi się dodzwonić. Lekarka powiedziała, że wyniki są dobre i że czekają na wynik tomografii. Uff, odetchnęłam, ale trochę się bałam, że może nie przyjmą cioci do szpitala i wirus mi ją zje.
Późnym wieczorem, kiedy była już przyjęta na oddział, dowiedziałam się, że wyniki tomografii to płuca szkliste, covidowe, zajęte w ponad 50 proc.!
Słabo mi się zrobiło. Ale po raz pierwszy przestałam mieć wyrzuty sumienia, że oddałam ją do szpitala.
Lekarze nie mieli już wątpliwości, że należy ciocię zatrzymać?
Raczej nie. Położyli ją na oddziale, który przed epidemią był urologią. Trafiła w dobre ręce. Mieliśmy szczęście, zajmował się nią naprawdę super zespół. Miałam z nimi świetny kontakt. Lekarze odbierali telefony, nie sądzę, żeby widzieli w dyżurce, że to dzwoni Ciemerych… Z panem doktorem, który był lekarzem prowadzącym, zbyt często się nie kontaktowałam, bo wpadłam w ręce cudownej pani doktor, która czasem sama dzwoniła.
Z tym kontaktem miałaś dużo szczęścia, bo często słyszę, że nie jest łatwo. Lekarze są przepracowani, nie mają czasu rozmawiać.
Ja akurat słyszałam z kilku miejsc, że lekarze byli bardzo pomocni i komunikatywni. Ale pomyślałam sobie, że jeżeli będę w takiej sytuacji, że ciocia trafi do szpitala, gdzie nie mam nikogo znajomego albo lekarze nie będą kontaktowi, to po prostu założę, że to są dobrzy ludzie i będą o nią dbali. Bo nie mam innego wyjścia, a inaczej oszaleję.
Ciocia miała ze sobą telefon komórkowy i czasem go odbierała. Była bardzo słaba i były to raczej bardzo krótkie rozmowy.
Przekonałaś łatwo ciocię, żeby się dała położyć do szpitala. Wiele osób panicznie się boi szpitala i uważa, że to ostateczność, dlatego trafia tam zbyt późno.
Masz rację. Ale ciocia nie miała tego lęku. W ciągu ostatnich kilku lat była 2 czy 3 razy w szpitalu i za każdym razem miała złe wspomnienia z choroby, ale dobre na temat opieki szpitalnej.
U nas rzeczywiście ludzie się boją szpitala. Znam kilka historii ludzi, którzy liczyli, że będzie lepiej a potem trafiali do szpitala, czasem pod respirator i albo z tego wychodzili w kiepskim stanie, albo nie wychodzili wcale. Być może gdyby trafiali wcześniej na oddział, ich szanse byłyby większe. Ale to bardzo trudno ocenić. Każdy przypadek jest inny.
Czytałam w którymś z tekstów w OKO.press, że trzeba wyważyć, czy bardziej boimy się zimna w szpitalu albo niemiłych salowych, czy też tego, że możemy nie przeżyć. Uważam, że trzeba głośno mówić, że odkładanie szpitala może w przypadku tej choroby skończyć się tragicznie. Bo to nie jest grypa, to nie jest zapalenie płuc. To jest dużo gorzej i mało przewidywalnie.
Choroba cioci w szpitalu została szybko opanowana?
Trudno mi powiedzieć. Ciocia nie była pod respiratorem, była tylko z tlenem w nosie. Dostała deksametazon, antybiotyk, antykoagulanty. Nie dostała osocza, widocznie lekarze ocenili, że albo nie ma takiej potrzeby, albo to może być dla niej obciążająca kuracja z powodu jej ogólnego stanu zdrowia. Nie dostała też remdesiviru. Ale ten podaje się chyba w początkowych etapach choroby. Nie kontrolowałam terapii. Nie jestem lekarzem, ufałam specjalistom.
Donosiłaś cioci jedzenie?
Donosiłam jogurty i mandarynki, bo o to prosiła. Zostawiałam pod drzwiami, przychodziła zazwyczaj miła pani w stroju kosmity i zabierała. Albo zwyczajnie porzucałam pod drzwiami, gdy nikt nie mógł zejść, i ktoś później donosił cioci. Tak to działa. Obsługa nigdy nie odmówiła odbioru czy to ode mnie, czy od innych czekających z transportem.
Jak długo trwał pobyt w szpitalu?
Od 23 grudnia do 7 stycznia. Dowiedziałam się, że nie wypuszczą jej, jeśli przez co najmniej 3 dni nie będzie dobrej saturacji, bez wspomagania tlenowego. A w jej przypadku to było chyba aż 5 dni, ale może zmyślam. Problem z moim własnym post-covidem jest taki, że wiele rzeczy zapominam i często sobie dopowiadam...
Teraz cały czas trzymamy się z ciocią na poziomie 95-94-96-98. Musimy tylko postawić ją na nogi, rehabilitacja itd. To się już dzieje. Ale ta pani doktor, która była i jest moim dobrym duchem, powiedziała, że trzeba się zastanowić nad proporcjami – dręczenie chorej versus rehabilitacja. Że nie możemy jej rehabilitować na siłę. Musi po tym COVID-zie odpocząć.
Ja wiem, że musi, bo sama to przechodziłam, a mam 53 lata, nie 80. Ona na pewno jest w gorszym stanie ode mnie, a ja pamiętam jaka byłam słaba.
W jakim stanie ciocia jest mentalnie?
Na początku była zagubiona. Teraz już dużo, dużo lepiej. Staramy się wyważać aktywność versus odpoczynek.
Przed szpitalem było inaczej?
Tak, kompletnie. Czytała, oglądała telewizję. Rozmawiała z sąsiadkami, jakby trzeba było, poszłaby sama po zakupy. Była niezależna. Teraz zaczynamy oglądać czasopisma i programy informacyjne w telewizji. Przegapiła szturm na Kapitol!
Stan cioci się poprawia. Mam nadzieję tylko, że coś nagle nie wyskoczy. Muszę dodać, że samodzielna opieka nad ciocią byłaby dla mnie niemożliwa. Robimy to we dwie z cudowną kuzynką prawie-weterynarką. Mamy plan i go realizujemy!
Gdybyś miała udzielić dodatkowej rady opiekunom osób chorych na COVID, na co byś zwróciła uwagę?
Każdy zna swoje bliskie starsze osoby i wie co jest odstępstwem od normy. Ja odstępstwo od normy jestem w stanie wychwycić natychmiast i u mamy, i u cioci. Czy wzrok wygląda inaczej? Czy się zachowuje inaczej? Każdy wie, jak wygląda jego rodzic lub bliski.
Najważniejsze, żeby się nie oszukiwać. Wydaje mi się, że mamy taką tendencję, by myśleć, że jest lepiej niż jest naprawdę. I wierzymy jak ktoś bliski mówi: „Nic mi nie jest. Zaraz mi przejdzie. Przesadzasz.” Jestem panikarą i zawsze mam wrażenie, że jest gorzej, niż jest naprawdę.
Z nadzorem nad własnym zdrowiem jest już oczywiście gorzej.
Zawsze łatwiej kogoś wypychać do lekarza niż iść samemu.
To prawda.
Radzę więc nie oszukiwać się, że „to minie”.
Jestem szczęściarą, bo znam wiele osób, których się mogę poradzić. Zarówno w przypadku mojej choroby, jak i cioci, to było absolutnie kluczowe.
W przypadku cioci dobrze działa też jej przychodnia. "Po szpitalu" był już u niej internista, były pielęgniarki środowiskowe pobrać krew. Znajoma neurolog przyszła na konsultację. O ile wizyty domowe internistów były dosyć łatwe do ogarnięcia, zwabienie specjalisty do domu to już jest wyczyn, wykorzystałam więc znajomą, jestem okropna... Ogromnie im wszystkim jestem wdzięczna za pomoc. Zresztą nie tylko im. Mojej rodzinie, współpracownikom, znajomym. Wsparcie w chorobie jest ogromnie ważne.
Nie jestem lekarzem, ale ostatnio sporo osób dzwoni do mnie co robić. Oczywiście nie mogę udzielać rad – zrób tak, czy tak. Mówię tylko co ja robiłam.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze