Ruskich mamy blisko. Słychać jak śpiewają, “Rum, wódka na stole...”, jakoś tak, i jak krzyczą ich ranni. Słuch to nasz pierwszy zmysł. Słyszysz “swój” świst. [JAK WALCZY TEROBRONA]
Są ciche odcinki frontu, gdzieś między Bachmutem, Awdijiwką i zaporoskim stepem. Ciche nie dlatego, że nic się tam nie dzieje, przeciwnie, po prostu nic, co przykuwa uwagę. Coś musi być zupełnymi rubieżami – frontowym końcem świata. Padło na wąski pasek obwodu ługańskiego, ostatni, jaki został pod ukraińską kontrolą, wzdłuż granicy z obwodem charkowskim i donieckim.
Ostatni raz ten rejon zaistniał w mediach w lecie 2022 roku, kiedy w czasie rosyjskiej ofensywy ciężkie walki toczyły się w rejonie Siewierodoniecka i Lisiczańska. Ukraina je wtedy straciła.
Potem Ługańszczyna na dobre zeszła z nagłówków. Od 2014 roku były zdominowane przez wydarzenia z obwodu donieckiego. Już wtedy centrum miejscowego świata był Donieck, a Ługańsk jego odległymi peryferiami.
Chcę przejechać wzdłuż tego skrawka odwiedzając oddziały piechoty. Posłuchać, jak ten zapomniany odcinek frontu wygląda w oczach żołnierzy najbardziej niewdzięcznej formacji.
Łapię autostop przy blockpoście na przedmieściu Kupiańska. Wojskowe posterunku stoją na wjazdach do ukraińskich miast i są rozsiane po całej strefie przyfrontowej.
Zabiera mnie już pierwszy samochód, Siergiej i Artiom, dwóch żołnierzy kontrwywiadu jedzie aż do Borowej, ale dla mnie zjadą nieco z trasy. Na bocznej drodze byłoby mi trudno cokolwiek złapać, stacjonuje tu dużo mniej jednostek niż przy głównej trasie, a większość cywilów, jacy zostali w okolicy, porusza się pieszo lub na rowerze.
Droga ciągnąca się wzdłuż rzeki Oskil w końcu decyduje się przeskoczyć na drugą stronę.
- Nie przestrasz się, ale przejeżdżamy mostem, pod którym jest niewypał półtonowego KAB-a [kierowana awio-bomba] – słyszę z przedniego siedzenia. – Leży w rzece, a saperzy nie mogą go zdetonować. Przez most.
To nie ostatni raz, gdy okoliczności nie pozwalają zapomnieć, że to nie jest zwykły autostop. Trasa biegnie wzdłuż frontu, a my zbliżamy się do odcinka, na którym ten dystans najbardziej się skraca. Co kilkadziesiąt metrów obok asfaltu wyrasta ukraińska flaga, zaczepiona po prostu o krzew lub powiewająca na tyczce. Jak przydrożne miejsca pamięci o ofiarach wypadków samochodowych.
- Każda flaga to jeden zabity żołnierz. Prawie wszyscy zginęli od uderzeń Lancetów – tłumaczy kierowca. – To drony rosyjskiej produkcji, przed którymi praktycznie nie da się uciec.
– U nas to już dwa miesiące nie było rotacji – powiada SSO [Siły Operacji Specjalnych].
- A my już trzy miesiące! – odpowiada NGU [Gwardia Narodowa Ukrainy].
- Nas pół roku trzymają bez rotacji – mówi ZSU [Siły Zbrojne Ukrainy].
- A co to jest rotacja? – pyta TRO [Obrona Terytorialna].
Taki żart słyszę przy stole u żołnierzy terytorialsów, ale nie wywołuje wśród nich wielkiego entuzjazmu. Może dlatego, że zbyt celnie opisuje ich gorzką rzeczywistość.
Siedzimy niecałe 10 km od linii frontu i to ich codzienność.
Zaadaptowali na bazę opuszczone domostwo w niedużej miejscowości gdzieś na granicy obwodów.
W “bazie na tyłach” odpoczywają między wyjazdami na pozycje, tutaj w systemie 4x4 – cztery dni w okopie, cztery odpoczynku. Na całej długości frontu system ulega znacznym wahaniom, w zależności od natężenia walk i liczebności jednostek.
Choć warunki w bazie są zdecydowanie lepsze niż w okopie – prysznic, czyste ręczniki i czajnik do kawy – to artyleria wroga nie daje zapomnieć próbującym zasnąć żołnierzom, gdzie są. Co jakiś czas cały budynek drży od wybuchów.
Zgromadzeni przy stole żołnierze nie są już w sile wieku. To typowe dla terobrony – ukraińskiej obrony terytorialnej. Formacja pierwotnym miała tworzyć lokalną samoobronę w rodzimych rejonach.
Teraz rozrzucona wzdłuż całej linii frontu, broni pierwszych pozycji.
- Czym bronicie, skoro nie macie ciężkiej techniki? – pytam jednego z żołnierzy.
- Zębami – odpowiada z poważną miną leciwy już Romka. – Terobrona gryzie wroga zębami.
- Słyszałem o dwóch moździerzach, które mamy na wyposażeniu w batalionie. Jeden nie działa na pewno – dodaje drugi z żołnierzy.
Obok średniej wieku wyższej niż wśród żołnierzy innych formacji i ich, co do zasady, cywilnej przeszłości to kolejna cecha terobrony – brak ciężkiego wyposażenia. Jeśli gdzieś jest, to przypadkowo i w śladowych ilościach.
Żołnierze TRO to wyłącznie piechota. Najbardziej szara spośród piechot.
- Ale mamy też dobre cechy odróżniające nas od innych formacji – uśmiecha się Teren, jeden z oficerów, gdy towarzystwo powoli odchodzi od stołu. – Wszyscy pochodzimy z jednego rejonu. To wzmacnia więzi między samymi żołnierzami i wolontariuszami z naszych rodzinnych miejscowości. To dużo ułatwia, gdy tak wiele wyposażenia zawdzięczamy darowiznom zwykłych ludzi. Od samochodów po drony. Wolontariusze przyjeżdżają do nas w każde święta, to poprawia morale w naszych jednostkach.
Siły ukraińskiej terobrony pierwotnie miało tworzyć dwadzieścia pięć brygad, po jednej na każdy obwód, a w każdej brygadzie tyle batalionów, ile rejonów (powiatów) w obwodzie.
Trafiłam do żołnierzy z lwowskiej brygady, rejonu Drohobycza.
- To tam, gdzie urodził się Bruno Schulz! – dopowiadają terytorialsi.
- I umarł.
Romka krząta się po bazie i pomrukuje jeszcze, że Teren to najlepszy z dowódców. Nie straszy, tylko mądrze podtrzymuje na duchu. Gdyby większość oficerów taka była, to ta wojna skończyłaby się szybciej.
- Daj Bóg! – dodaje i idzie zawołać psa, bo zostały resztki z kolacji.
- Mieszkańcy tego domu, którzy uciekli razem z wycofującą się armią rosyjską, zostawili psa zamkniętego w wolierze – słyszę.
- W porę tu trafiliśmy szukając kwatery. Jeszcze kilka dni i byłoby po nim.
- Ale koty przywieźliśmy sami! – Siergiej pokazuje mi na podwórku parę kociąt, Sarę i Izę – Mieszkały z nami na pozycjach.
Ręka Romki podryguje na kierownicy, z samochodowego głośnika leci “Natural Blues” Moby’ego, Jedziemy prosto na wschód. Mijamy pracujące zgodnie obok siebie kombajny z kierowcami w kamizelkach kuloodpornych i koparki, którymi oddziały inżynieryjne poszerzają okopy na tylnej linii.
Wzdłuż drogi stoją rzędy betonowych ‘smoczych zębów’ przeciwczołgowych.
- Rosjanie cały czas rozglądają się z góry, szukają schowanej w krzakach techniki i dział – tłumaczy Romka i dodaje ze śmiechem: – A tu terobrona, moi drodzy. Nie ma żadnej techniki! Ale jedno ci pokażę, zatrzymamy się na chwilę.
Szukamy odpowiednio rozłożystego drzewa, by ukryć pod nim naszą terenówkę przed wścibskim okiem ruskich dronów.
Romka rozgląda się po horyzoncie i pewnym krokiem sunie w przydrożne chaszcze. Po chwili przedzierania się, widać niezbyt starannie ukryty czołg przykryty tylko siatką i kilkoma gałęziami. Teraz widzę, że czołg zrobiony jest z kartonu albo cienkiej blachy.
- Postawiła to sąsiednia brygada ZSU – na twarzy starego żołnierza pojawia się szeroki uśmiech. – Tania atrapa, a łatwo się nabrać podczas zwiadu z powietrza.
I zmarnować kosztowną amunicję na zniszczenie zwykłej sterty kartonu.
W tym roku jedna z czeskich firm zasłynęła sprzedażą do Ukrainy dmuchanych atrap amerykańskiego sprzętu. Okazały się bardzo skuteczne w dezorientowaniu Rosjan.
Słońce już zachodzi, gdy docieramy do opustoszałej wioski. Chyba żaden budynek nie pozostał cały, a pogłos wybuchów dochodzących z obu stron jest znacznie silniejszy niż w bazie.
Teren, mimo napomnień Romki, nie zakłada hełmu, tylko macha ręką. – Wiem, wiem, głupota, co robię – doda potem ze skruszoną miną.
Idziemy szybko, prawie biegniemy, zwłaszcza przez szosę na zupełnie odsłoniętym terenie. Rozbita szkoła, przystanek, kilka pustych gospodarstw.
- Tutaj mieliśmy niedawno małe schronienie na odpoczynek – Teren pokazuje budynek niemal zrównany z ziemią. Stąd już blisko do pozycji. Czasem trudno znaleźć coś dalej od okopów, by kilka dni odpocząć od walki.
Stąpamy po rozbitym szkle. – Uderzył KAB, bardzo precyzyjnie. Ale wszyscy, którzy spali wtedy w bazie, zostali w porę ostrzeżeni i uciekli do sąsiedniej piwnicy.
Mamy dodatkowy, wewnętrzny system ostrzegania o tego rodzaju zagrożeniach, wtedy się sprawdził. Ale gdyby to był półtonowy KAB, to żadna piwnica by ich nie uchroniła. A dalej nie zdążyliby dobiec.
Romka uważnie obchodzi cały budynek, w końcu nurkuje z latarką w gruzowisko i wyciąga karton pełen świec okopowych, podarowanych pewnie kiedyś przez wolontariuszy. Znajduje jeszcze nienaruszoną składaną kanadyjkę. I cały czas nasłuchuje zastygając co chwilę, czy jakiś kolejny świst dochodzący z daleka nie jest przeznaczony dla niego.
Czy nic nie leci w to samo miejsce.
Czekamy aż się ściemni. Za dnia wystawianie się w drodze na pozycje na oko obserwatora artylerii i dronów jest bardziej ryzykowne, niż po zmierzchu.
W końcu czwórka chłopaków pakuje się do wysłużonego T4, popularnego wzdłuż całego frontu “teczika”. Na znak ruszamy ile gazu pod maską. Jedni wkładają hełmy jeszcze przed wejściem do samochodu, inni dopiero po minięciu punktu wyznaczającego granicę ryzyka. Dla mnie niewidocznego. Gdzieś w połowie drogi, gdy mijamy pas drzew, jak na komendę sięgają po hełmy.
Parkujemy tuż obok “Zozulki”, innego auta ukrytego w zaroślach. Widzę, jak na pakę wskakuje kilku żołnierzy sąsiedniej jednostki, a “Zozulka” wali światłami po uruchomieniu. Wszyscy syczą, światła błyskawicznie gasną i samochód rusza pośpiesznie ze zdradzonej pozycji.
My pędzimy gęsiego w stronę okopu.
- Dobrze trafiliście, niedawno pracował po naszej pozycji czołg. Ale już dał sobie spokój – słychać z zarośli, w które nurkujemy po kilkunastominutowym marszu.
Na dnie okopu przycupnęło kilka ciemnych sylwetek.
Przedstawiają się po kolei: Dziad, Dziad i Dziad. Najwyraźniej nie trzeba finezji w wymyślaniu pseudonimów potrzebnych do siedzenia w tym okopie.
Jeden z Dziadów odwraca się w stronę niewielkiego daszku. Osłania ręką płomień palnika, na którym szykuje kawę. Ci, dla których starcza miejsca, tłoczą się na wąskim siedzisku wykopanym w ścianie okopu. Reszta w kucki otacza ich z obu stron. Kiedy słychać złowieszczy świst, schylają się jeszcze bardziej, wszyscy, poza żołnierzem pilnującym wrzątku.
- E tam, wystrzału nie słyszałem, woda kipiała – wzrusza ramionami.
- I to jest właśnie samo piekło – dodaje drugi. Wszyscy milkną na dłuższą chwilę. Nie mogę przyjrzeć się ich twarzom, widzę tylko zgarbione sylwetki i słyszę znużone głosy. Piechota to dla wielu ślepa uliczka, profesja, z jakiej trudno się wyrwać.
- Pracowałem wcześniej w artylerii, na sauszce [SAU, sowieckiej haubicy samobieżnej].
- Ja tak samo.
- Ja służyłem jako łącznościowiec – dodaje trzeci z Dziadów. Wszystkich ostatecznie rzuciło do piechoty, bo piechoty nigdy nie starcza, za duże tu straty. Do piechoty nigdy nie ustawia się kolejka chętnych.
- Towar rozchodny, ta piechota – Dziad zapewne unosi brew w ciemności. – Nikt też nie jest bardziej narażony na wzięcie do niewoli przez Rosjan. Jesteśmy z samego przodu. Artylerzyści z drugiej linii zawsze zdążą uciec.
Kolejny świst, kolejne schylenie i znów milczymy.
- Wiem, że zwykle słyszy się co innego – przerywa ciszę jeden z żołnierzy.
– Ale wroga trzeba poważać i doceniać.
- To tylko obrona terytorialna, ale dobrze się biją – słyszę od człowieka, który daje mi namiary na jedną z brygad. Stacjonują na skrajnym odcinku frontu ciągnącego się wzdłuż granicy obwodu ługańskiego, w lesie pod Kreminną.
Dogadujemy się i na miejsce spotkania w przydrożnej „kafeszce” za Słowiańskiem podrzuca mnie karetka, jakich mnóstwo przemierza donieckie drogi.
Z umówionego miejsca zgarnia mnie trzech starszawych oficerów z brygady terytorialsów. Ruszamy w stronę Łymania.
- Niedawno odwiedzili nas dziennikarze “NYT” – opowiadają po drodze. – Przyjechali pancernym samochodem za ćwierć miliona baksów, kilkuosobową ekipą z tłumaczem, ochroną, fikserem i operatorami.
- Ale kiedy zobaczyliśmy, jak ktoś gramoli się z wielkim plecakiem w drzwiach karetki, od razu wiedzieliśmy, że to ty – uśmiecha się drugi oficer.
Las wokół Kreminnej był do niedawna popularnym miejscem wypoczynku, teraz w ocalałych po poprzedniej rosyjskiej okupacji domkach letniskowych mieszkają terytorialsi.
Chroniony las otaczający bazę, kryje dziesiątki zagrożonych teraz gatunków, od chabra donieckiego po dominującą sosnę, teraz ścinaną na potrzeby umocnień.
- Endemiczna sosna, rośnie tylko tutaj – mówi Jaroslaw, kierowca terenówki, kiedy jedziemy na pozycje. Przed wojną był leśniczym.
- Zanim się obejrzysz, Jaro zrobi rundkę wokół bazy i będzie miał pełne kieszenie grzybów. Nie mam pojęcia, skąd je wyczarowuje. A chodzi tylko tam, gdzie nie ma min – mówi z uśmiechem dowódca, grzebiąc butem w piachu.
Mamy odwiedzić pozycje na drugiej linii, czyli ostatnie, na jakie można się dostać w ciągu dnia. I ostatnie, do których można zbliżyć się terenówką.
- Las podobny do wołyńskiego – mówią między sobą z rozczuleniem żołnierze w pędzącym samochodzie. Cała brygada uformowana jest z ochotników z Wołynia leżącego przy granicy z Polską. Mieli służyć tylko w granicach administracyjnych ojczystego obwodu. Teraz los ich rzucił tysiąc kilometrów na wschód.
– Najwięcej wołyniaków ginie tutaj, daleko od domu – słyszę.
- Tu jest sucho, a zimy sroższe. Zupełnie inny klimat niż u nas na Wołyniu – opowiadają. -Kiedy tu przyjechaliśmy, kilka miesięcy temu, zaczęliśmy chorować.
Jedziemy już długo, a ja cały czas czuję unoszący się w powietrzu swąd. Mijamy zaryte w piachu wraki spalonych wozów bojowych, rosyjskich i ukraińskich, świeżych i trafionych kilka miesięcy temu.
Widok otwiera się tu rzadko, czasem mignie horyzont, widzę wtedy słupy dymu. Kremińska Puszcza płonie.
- Dawali nam dwa tygodnie, myśleli, że zostawimy pozycje i pouciekamy, bo w końcu jesteśmy „tylko obroną terytorialną”. A trzymamy już pół roku. I jako jedyna jednostka na tym odcinku utrzymaliśmy powierzone nam pozycje i nie cofnęliśmy się – opowiada żołnierz o pseudonimie Sokół.
Samochód ukryliśmy starannie pod dachem z ciętych gałęzi sosnowych i przemierzyliśmy szybko płytki okop. Teraz siedzimy w blindażu, ziemiance z kilkoma legowiskami pełniącej funkcję schronu. Choć daszek z drewnianych żerdzi nie uchroniłby przed precyzyjnym uderzeniem dużego pocisku, sprawdza się jako ochrona przed odłamkami.
W środku trójka żołnierzy: Kamaz, Wiśnia i Dziad. Twarze mają zmęczone, ręce czyste. Trwa nieduża, może kilkudniowa przerwa, mogli opuścić okop na “zerówce” i odetchnąć.
Dołączają do opowieści Sokoła o tym, co leży na sercu prostemu piechocińcowi.
- Taka jest charakterystyka piechoty, że nie masz się jak schować – mówi Wiśnia.
Jesteśmy na drugiej linii, a wciąż widać spalone miejsca po pożarze, który przypełzł tu z pierwszej linii, prawie dwa kilometry. Tam intensywna wymiana ognia zmiotła drzewa.
- Rosjanie chcą spalić las nad nami, walą pociskami zapalającymi. Drzewa nad nami płoną, ale nie wyjdziesz przecież z okopu, bo zaczną w ciebie strzelać. Siedzisz w okopie i powoli się dusisz – dodaje któryś w półmroku.
Pociski zapalające kierowane przeciw piechocie to w dużej mierze amunicja fosforowa. Jej używanie jest zakazane międzynarodowymi konwencjami, powoduje poważne oparzenia i zatrucie. Kaskada płonących cząsteczek widoczna po odpaleniu pocisku do złudzenia przypomina sztuczne ognie. Opadające z nieba drobinki przylepiają się do ubrania, skóry i wciąż płoną wżerając się w żywą tkankę.
- Jak mi ktoś po wojnie powie: „Chodź do lasu na grilla”, to odpowiem „Dziękuję, zjem w domu”. A na wakacje mogę jechać co najwyżej nad morze, najlepiej all inclusive, żeby nic nie robić.
- Ile tego lasu się pali. Ekologiczna katastrofa. A my to wszystko wdychamy – dodaje Wiśnia.
- Czy deszcz, czy śnieg, czy myszy. Trzeba cały czas trzymać pozycje.
- Oni zawsze wiedzą, gdzie stoimy. Rozglądają się z dronów za artylerią i wozami bojowymi schowanymi w krzakach, po prostu za jakimś cenniejszym celem. Bo nas zawsze mają jak na talerzu.
- A my ich. Kilkadziesiąt, czasem kilkaset metrów od naszego okopu.
- Blisko. Słychać jak śpiewają i jak krzyczą ranni.
- “Rum, wódka na stole...”, jakoś tak – próbuje sobie przypomnieć Wiśnia.
- Słuch to w ogóle najważniejsza sprawa, nasz pierwszy zmysł. Słyszysz “swój” świst.
Pod Awdijiwką oficer 110-tej brygady piechoty opowiadał mi, że zawsze wiedzą, kiedy w ruskich okopach jest rotacja, bo nowi żołnierze podczas oddawania wystrzału krzyczą "Postril! Starzy weterani milczą, gdy strzelają.
- A najlepszy przyjaciel piechocińca to łopata. Bez łopaty w okopie ani rusz – dodaje Kamaz, a reszta się ożywia.
- O tak, piechociniec zawsze jest obwieszony.
- Nosisz ze sobą dwadzieścia kilogramów, bo do pozycji dwa kilometry, a samochodem nie dojedziesz.
- Ale jacy wytrwali od tego jesteśmy! – szczerzy zęby Sokół. – Niech sobie dziewczyny wśród nas szukają. I poczucie humoru mamy wyśmienite, bo bez tego można zdechnąć.
- I bardzo ładni, tacy brodaci – wyliczają chłopaki, aż humory im się poprawiają na chwilę, czoła wygładzają.
- A soli nie używamy tu w ogóle. Jak coś uderzy obok, to piasek pada na kanapkę. Czyścimy tym zęby.
- Blend-a-Med! – wybucha śmiechem Wiśnia.
- Wiesz, tu każdy jak nie ranny, to durny – głos Sokoła poważnieje. Potem w oku zakręci się łza, troszkę, tu nie wolno płakać.
- A kiedy wracamy do domów, nie umiemy się dostosować. Klniemy i krzyczymy. Jest w nas skumulowana agresja. Tu na froncie jest naturalna, ułatwia przetrwanie. Ale w domu to zupełnie coś innego – dodaje Kamaz.
- Może lepiej nie wracać do domów w ogóle. Przepustka za krótka, nie pozwala przyzwyczaić się do normalnego życia, bo już trzeba wracać. Zdążymy tylko liznąć zabranej nam normalności i potem tęsknimy jeszcze bardziej.
- Mi zostało dziesięć miesięcy – mówi nagle Dziad i zanosi się chichotem. Ukończenie sześćdziesiątego roku życia zwolni go ze służby.
- A mi… – Wiśnia liczy w pamięci i wydłuża mu się mina.
Sokół ma szklane oczy, gdy znowu się odzywa.
- Te nasze żarciki to śmiech przez łzy, zawsze. Piechota to zimno, strach i nieprzespane noce. To największe straty w ludziach wśród wszystkich formacji. To wynoszenie z pozycji naszych rannych i zabitych, bo nikt po nich nie przyjedzie tak blisko.
Tylko piechotnik pomoże piechotnikowi.
To wszystko nam się potem śni… Trauma na całe życie, z której nie wyleczy żadna rozmowa.
Kiedy wróciłem ostatnio do domu na odpoczynek, pierwszą fraza, jaką usłyszałem od rodziców było: „Zmieniłeś się”. A przecież śmiałem się, tak jak wcześniej, przed wojną, i zachowywałem się tak samo…. W nocy śniło mi się uderzenie pocisku moździerzowego. Odłamki przeszywały kamizelkę. Obudziłem się i już nie mogłem zasnąć.
Znowu jestem na frontowym końcu świata wśród najbardziej szarej piechoty TRO.
Trudno dzisiaj jeździć autostopem w tym rejonie, wszystkie przeprawy mostowe w Kupiańsku zostały zniszczone. Ta w miejscu głównego mostu łączącego dwa brzegi miasta, która prowadzi prosto z frontowych pozycji do Charkowa i cywilizowanego świata, była regularnie ostrzeliwana i odbudowywana. Ale zwykle, gdy jestem w Kupiańsku, przeprawę trafiał szlag. Raz zginęło tu kilku ukraińskich wolontariuszy wracających do Charkowa z cywilami ewakuowanymi z prawego brzegu. Żeby przedostać się na drugą stronę rzeki Oskil, pozostaje ten sam most koło wsi Senkowe, pod którym cięgle śpi półtonowy KAB.
„Co tam wspominają o naszym kierunku?” – zagaduje mnie na komunikatorze Teren z 103. brygady TOR. „Że ciszyna i nic się nie dzieje? Jeżeli w ogóle cos wspominają. A codziennie odpieramy na tym cichutkim kierunku rosyjskie szturmy, zbieramy cięgi od ich czołgów i nasilone uderzenia FPV, dronów kamikadze”.
Teren jakby marnieje. Z każdą dziennie wypalaną paczką grubych fajek w jego wiadomościach jest coraz mniej o ukochanych górach, po których lubił się włóczyć przed wojną, a coraz więcej goryczy.
„Nawet na przepustce do Drohobycza nie ma jak uciec od frontu. Trzeba koordynować wszystko zdalnie. I robić zbiórki na drony, bo nie będziemy mieli czym walczyć”.
Wiem już, że wiele dni potem, jak wyjechałam z bazy 103. brygady, usłyszeli swój świst. Stało się. Przecież liczyli się z tym codziennie żyjąc pod ciągłym spojrzeniem Orlanów, dronów zwiadowczych dalekiego zasięgu produkowanych przez rosyjskie Specjalne Centrum Technologiczne. I kiedy każdy wystrzał artylerii jest dla wroga „pinezką” wysłaną z lokalizacją działa.
Nikt w bazie nie zginął, ale dwóch chłopaków zostało rannych. A Terenowi głęboko w głowie kołacze kontuzja wywołana wybuchem.
Pochodzi z Bielska Białej, rocznik 2001, studiuje psychologię na SWPS w Katowicach, pisze reportaże z Ukrainy, publikuje w Tygodniku Powszechnym.
Pochodzi z Bielska Białej, rocznik 2001, studiuje psychologię na SWPS w Katowicach, pisze reportaże z Ukrainy, publikuje w Tygodniku Powszechnym.
Komentarze