0:00
0:00

0:00

Kształt Ziemi budził zainteresowanie od tysięcy lat. Już wśród starożytnych Greków krążyło na ten temat mnóstwo hipotez. „Homer wyobrażał ją sobie jako dysk otoczony oceanem pod kopułą niebios; grecki filozof Anaksymander z Miletu (ok. 610–ok. 546 p.n.e.) uważał ją za cylinder; jego uczeń Anaksymenes (585–ok. 525 p.n.e.) wysnuł tezę, że to jednak dysk” – pisze Edward Brooke-Hitching w zbiorze „Atlas lądów niebyłych”.

Po upowszechnieniu się w Europie chrześcijaństwa autorytetem stała się Biblia, gdzie w Apokalipsie Św. Jana czytamy: „Potem ujrzałem czterech aniołów stojących na czterech narożnikach ziemi, powstrzymujących cztery wiatry ziemi, aby wiatr nie wiał po ziemi ani po morzu, ani na żadne drzewo”.

Dosłowne potraktowanie tych zdań doprowadziło do pseudonaukowych prób udowodnienia owego biblijnego porządku. Wraz z kolejnymi odkryciami badaczy stawało się to jednak coraz bardziej pozbawione sensu. A mimo to wciąż istnieją tzw. płaskoziemcy.

Skoro tak jest, to łatwiej zrozumieć, jak narodził się pomysł, że nawet jeśli nasza planeta jest kulą, to pod powierzchnią zawiera jakiś dodatkowy „świat wewnętrzny”. Na tym opiera się tzw. koncepcja wydrążonej Ziemi.

Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to nowa propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.

Coś lepszego niż piekło

Jej fundamenty położono w czasach, gdy nasi przodkowie wierzyli, że pod skorupą Ziemi istnieje Hades, Xibalba, piekło lub inna podziemna kraina, do której można dostać się jaskiniami i skalnymi szczelinami.

Mniej lub bardziej metaforycznie, o istnieniu takich światów wspominali wielcy myśliciele – od Platona do Dantego. Naukowe podwaliny pod absurdalną (jak dzisiaj może się nam wydawać) koncepcję wydrążonej Ziemi położył naukowiec, którego nazwisko jest doskonale znane, choć z zupełnie innego powodu.

To angielski astronom i matematyk Edmund Halley (1656-1742). Ten, od którego nazwiska nazwano słynną „złowróżbną” kometę, zbliżającą się do Ziemi co siedemdziesiąt kilka lat.

Opublikował on w 1692 roku artykuł, w którym stwierdzał, że nasza planeta składa się z trzech koncentrycznych, niestykający się ze sobą sfer, umieszczonych wokół gorącego świetlistego jądra. Czyli wygląda trochę jak matrioszka.

My żyjemy na powierzchni zewnętrznej skorupy. Pod nami są więc jeszcze dwie inne sfery. Czy zamieszkałe? Być może. Czy można się do nich dostać? Wątpliwe, aczkolwiek – zdaniem Halleya – na biegunach powinny być jakieś przejścia prowadzące do wewnętrznych sfer. Dlaczego? Bo to nimi uchodzą ze środka globu gazy, które odpowiadają za powstanie zorzy polarnej.

W to, że na biegunach są jakieś tunele lub otchłanie, wierzyło zresztą wielu badaczy. Flamandzki geograf Gerard Merkator (1512-1594), prekursor nowoczesnej kartografii, uważał, że do gardzieli obok bieguna północnego spływa woda z oceanów i dalej rozprowadzana jest wewnętrznymi korytarzami.

Podobnie sądził niemiecki erudyta Athanasius Kircher (1602-1680), którego teorie zakładały takie połączenie podziemnymi kanałami między biegunami.

Koncepcja wydrążonej Ziemi mogła więc wydawać się Halleyowi logiczna. Jednak, przynajmniej z początku, tylko jemu. Pomysł Anglika został gremialnie wyśmiany. I pewnie zniknąłby gdzieś na śmietniku historii, gdyby nie... literackie fantazje.

Rojenia Anglika zapłodniły bowiem wyobraźnię licznych XVIII - wiecznych pisarzy, u których w podziemiach naszego globu żyły tajemnicze zwierzęta i rozwijały się inne cywilizacje. Na przykład Duńczyk Ludvig Holberg (1684-1754) wydał w 1741 roku zainspirowaną przez teorię Halleya utopijną powieść „Podróż do krajów podziemnych Nielsa Klima”.

Zaś słynny wenecki awanturnik Giacomo Casanova (1725-1798) opublikował dziesięć lat przed śmiercią „Icosameron”, relacjonujący m.in. przygody przy zejściu do podziemnego świata oraz historię tejże tajemniczej krainy.

Podobnie więc jak współcześnie filmy fantastyczne Rolanda Emmericha wykorzystują rozliczne pseudonaukowe bzdury i je rozpowszechniają (ostatnio „Moonfall” wskazuje, że Księżyc jest sztucznym tworem obcego pochodzenia), tak i kilka wieków temu popularni autorzy nie przejmowali się tym, że rozsiewają banialuki.

Przeczytaj także:

Apostoł z Ameryki

Pseudonaukowe teorie, rozpowszechnione dzięki talentom ludzi kultury, mogą trafić na podatny grunt i jeszcze przybrać na sile. Tak właśnie było z koncepcją wydrążonej Ziemi.

Rozbuchał ją i rozsławił Amerykanin John Cleves Symmes Jr (1779-1829). Pochodził ze znamienitej i wpływowej rodziny polityków, był bohaterem walk z Anglikami w 1812 roku, uchodził za filozofa przyrody. To wszystko go uwiarygadniało.

W jego propagandowych działaniach i „zdroworozsądkowej” argumentacji łatwo znajdziemy odniesienia do sposobów stosowanych dzisiaj przez antyszczepionkowców i zwolenników rozmaitych teorii spiskowych.

„Napisał do wielu uczonych towarzystw i wszystkich członków amerykańskiego Kongresu, że jest gotów wskazać, iż Ziemia wewnątrz jest pusta i zdatna do zamieszkania. Twierdził, że skoro wszystko w naturze jest puste w środku, jak włosy, kości, łodygi, roślin, to tak samo winno być z naszą Ziemią.

Potrzebuję 100 dzielnych ludzi

Według Symmesa na obu biegunach znajdują się okrągłe otwory których brzegi otoczone są pierścieniem lodu. "Przekroczywszy lodową barierę, znaleźlibyśmy się w zasięgu łagodnego klimatu” – opisuje przekonania Amerykanina Umberto Eco w „Historii krain i miejsc legendarnych”.

Jak zaznacza włoski erudyta, aby rozpropagować swoje fantasmagorie, Symmes przemierzył z wykładami całe Stany Zjednoczone. Przekonywał Amerykanów, że trzeba zorganizować wyprawę na biegun południowy, a tam zejść gardzielą do wnętrza Ziemi i poznać nieznane światy.

W liście-manifeście (do którego dołączył świadectwo zdrowia psychicznego!) pisał m.in.: „Kładę swe życie dla wykazania tej prawdy i gotów jestem zbadać wnętrze Ziemi, jeśli świat wesprze mnie i pomoże w tym przedsięwzięciu (...) Proszę o stu dzielnych ludzi, dobrze wyposażonych, gotowych jesienią do wyruszenia z Syberii z reniferami i saniami na lodzie zamarzłego morza”.

Nie znalazł się jednak nikt tak przekonany, by podchwycić jego pomysł i sfinansować, chociaż sprawa oparła się już o najwyższe gremia rządowe w USA. Dzieło Symmesa kontynuował niejaki Jeremiah Reynolds (1799-1858), który nawet udał się na Antarktydę, aczkolwiek bez większych sukcesów.

Za to szum, jakiego narobił, zaowocował stricte naukową Wielką Ekspedycją Badawczą Stanów Zjednoczonych w latach 1838-1842. Przyniosła ona wiele osiągnięć w sferze kartografii, geologii, botaniki, zoologii i antropologii.

Może właśnie te realne osiągnięcia naukowe rozpaliły imaginację pisarzy, którzy nie mogli zapomnieć o fantazjach Halleya i Symmesa?

Przez kilkadziesiąt lat koncepcja wydrążonej Ziemi była chętnie wykorzystywana przez autorów takich jak mistrz powieści podróżniczych Juliusz Verne, jeden z ojców literatury amerykańskiej Edgar Allan Poe czy twórca Tarzana Edgar Rice Burroughs.

Przekrój planety Ziemia ukazujący "Wewnętrzny Świat" Atvatabar, z powieści SF Williama R. Bradshawa z 1892 "Bogini Atvatabar". Rysunek jest w domenie publicznej

Trudno było traktować ich dzieła poważnie, ale działały na wyobraźnię i podtrzymywały kontrowersyjny temat. Z czasem zaś niektórzy autorzy wypowiadający się o teorii wydrążonej Ziemi sięgali nawet po kolejne „dowody” naukowe. Przykład: odkrywane szczątki mamutów wyglądają zbyt dobrze, by mogły pochodzić sprzed tysięcy lat – ani chybi te zwierzęta jakoś wydostały się na powierzchnię Ziemię z któregoś ze światów wewnętrznych!

Blond rasa z bieguna

Swój udział w podgrzewaniu tych paranaukowych bzdur miał też słynny pisarz i podróżnik Ferdynand Antoni Ossendowski (1876-1945), w dwudziestoleciu międzywojennym jeden z najbardziej znanych i poczytnych polskich autorów na świecie.

Sławę przyniósł mu niby-reportaż „Przez kraj ludzi, bogów i zwierząt”, wydany na początku lat 20. w Stanach Zjednoczonych. Opowiadał w nim o podróży przez rewolucyjną Rosję, ogarniętą wojną domową. Pomiędzy kolejnymi przygodami wspominał o legendarnym podziemnym królestwie między Tybetem i Indiami, zwanym Agarthą.

Rozwijała się tam cywilizacja starsza i mądrzejsza od naszej. Panował nad nią na poły mityczny Władca Świata, który pewnego dnia na czele wielkiej armii wyjdzie na powierzchnię i zaprowadzi u nas porządek. Ponoć w Kraju Urianchajskim miejscowi Sojoci pokazali nawet Polakowi jaskinię wiodącą do owej krainy!

Bujda na resorach, niemniej jednak zainteresowała nazistów, m.in. Heinricha Himmlera. Już jako szef SS wysyłał on w świat speców z organizacji Ahnenerbe („Dziedzictwo przodków”), mających szukać śladów wielkości pradawnych Aryjczyków – lepszej rasy, od której pochodzili rzekomo Germanie.

W tym celu fachowcy Himmlera dotarli m.in. właśnie do Tybetu. Z drugiej strony Ahnenerbe bardzo interesowała się także mitologią nordycką i ludami Północy. Jeśli to zsumujemy, nie może dziwić, że po latach powstały plotki o nazistach, którzy przetrwali jakoby II wojnę światową w tajnych lodowych bazach na biegunie – tyle że południowym.

Operacja Highjump

Pogłoski te były podgrzewane przez opowieści o amerykańskim pionierze lotnictwa, polarniku i kontradmirale Richardzie Evelynie Byrdzie (1888-1957). W latach 1946-1947 dowodził on w Antarktyce amerykańską misją militarno-naukową znaną jako Operacja Highjump.

Oficjalnie miała poszerzyć wiedzę o rejonach podbiegunowych, jak też przygotować wojsko do ewentualnych działań w tamtej części świata. O misji powstał nawet film dokumentalny „The Secret Land”, nagrodzony Oscarem w 1949 roku.

Skąd więc teoria spiskowa? Przyczyniły się do tego rzekome dzienniki Byrda z bliżej nieokreślonej wyprawy na biegun północny. Opublikował je ufolog Raymond W. Bernard w książce „Wydrążona Ziemia” (1964).

Wynika z nich, że Byrd lecąc nad Arktyką dotarł do krainy pełnej lasów i mamutów, a potem do miasta pulsującego wszystkimi kolorami. Tam zobaczył latające spodki z „rodzajem swastyk” na kadłubach, a blond mieszkańcy oznajmili mu, że znalazł się „w domenie Arian, w Świecie Wewnętrznym”.

Następnie usłyszał od nich obietnicę – brzmiącą niczym słowa Władcy Świata z książki Ossendowskiego – że jeśli sprawy na powierzchni Ziemi pójdą w złym kierunku, to mieszkańcy wnętrza globu zainterweniują i nie dopuszczą do ogólnoświatowej katastrofy.

Stranger Things

Zmiany klimatyczne, pandemia, wojna w Ukrainie – powodów jest dziś aż za dużo, by czekać na interwencję z owego Świata Wewnętrznego. A jednak dziwnie o nim cicho. Czy możemy uznać, że nikt już nie wierzy w jego istnienie, bo badania skorupy ziemskiej i zdjęcia z kosmosu wykluczyły taką możliwość? To dopiero byłaby naiwność – wszak w internecie nie brak nawet płaskoziemców.

Ale jest szansa. Serial „Stranger Things” tak mocno eksponuje temat drugiego świata pod naszymi nogami, że – niezależnie od tego, jak filmowa wizja przesycona jest filozofią Junga i czystą fantastyką – może zaowocować nowymi „światłymi” koncepcjami. Łupieżca Umysłów z Drugiej Strony już się cieszy.

;
Na zdjęciu Adam Węgłowski
Adam Węgłowski

Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.

Komentarze