0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Rafal WojczalRafal Wojczal

"Policja potraktowała obrońców klimatu jak pospolitych przestępców" - alarmuje Greenpeace Polska. 14 maja 2019 roku na krajowych centralach Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości w Warszawie działacze rozwiesili wielkie transparenty z hasłem „Polska bez węgla 2030”. W ten sposób chcieli zwrócić uwagę na to, że dwie największe polskie partie milczą w swoich programach o kryzysie klimatycznym. Policja zatrzymała 46 osób, również aktywistów z zagranicy.

"Dobrowolnie zeszłam z drabiny, nie stawiałam oporu. Mimo to policjanci skuli mi ręce kajdankami z tyłu. W kajdankach spędziłam kolejnych 12 godzin" - mówi Patrycja, jedna z uczestniczek protestu.

Z założenia, krępowanie rąk za plecami praktykuje się tylko wobec najbardziej niebezpiecznych zatrzymanych. Tymczasem niektórzy aktywiści byli wciąż skuci nawet podczas załatwiania potrzeb fizjologicznych w toalecie na komendzie. "Aktywiści nie stawiali oporu, a mimo to Policja użyła w stosunku do nich środków przymusu bezpośredniego nieadekwatnych do pokojowego charakteru protestu przeprowadzonego w ważnym społecznym celu" - komentuje obchodzenie się z manifestantami Greenpeace.

Zaglądano w miejsca intymne

Aktywistów z siedziby PO zabrano na komendę przy ul. Opaczewskiej. Tych z Nowogrodzkiej - do komendy przy ul. Wilczej. Wszystkim postawiono zarzuty naruszenia miru domowego i nielegalnego umieszczania ogłoszeń. Z pierwszego posterunku aktywistów zwolniono następnego dnia (15 maja). Ale na ul. Wilczej było już gorzej - aktywiści wyszli dopiero w czwartek 16 maja.

"Przeszłam kontrolę osobistą, sprawdzanie bielizny" - opowiada Patrycja (była na Opaczewskiej). Niektórym aktywistkom policja zaglądała w miejsca intymne.

Policja nie przekazała aktywistce informacji, że od samego początku ma prawo do obrońcy. W efekcie nie było przy niej prawnika podczas spisywania protokołu zatrzymania, dopuszczono go dopiero na przesłuchanie. Choć - zgodnie z prawem - kontakt z adwokatem powinien zostać zapewniony niezwłocznie.

"Od wielu lat biorę udział w pokojowych protestach, nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim traktowaniem" - ocenia Patrycja.

"W ciągu 50 godzin pobytu na komendzie dostałem łącznie cztery kanapki i cztery kubki herbaty, co w zasadzie było głodową porcją" - mówi Łukasz Supergan (był na Wilczej), inny uczestnik protestu, aktywista Greenpeace Polska i znany podróżnik.

Przeczytaj także:

Palce w pochwie i w odbycie

Sposób, w jaki potraktowano aktywistów Greenpeace przypomina akcję policji z 9 listopada 2017 roku, kiedy działacze Obozu dla Puszczy zablokowali Dyrekcję Generalną Lasów Państwowych w proteście przeciwko wycince w Puszczy Białowieskiej.

„Odebrano mi bieliznę, bo według policjantki zachodziło prawdopodobieństwo, że powieszę się w areszcie. Sprawdzano również ręką, czy nie ukrywam żyletek i innych ostrych narzędzi w pochwie lub odbycie” – opowiadała „Wyborczej” jedna z aktywistek.

Wtedy również utrudniano aktywistom dostęp do prawników. Podczas zatrzymania wleczono ich po ziemi, kajdankami skuwano ręce za plecami, a podczas przesłuchań niektórym ich nie zdjęto. „Biorąc pod uwagę te wszystkie działania policji, można zadać pytanie, czy nie chodziło po prostu o zastraszenie aktywistów, by już nigdy nie zrobili takiej akcji. I odstraszenie wszystkich tych, którzy chcieliby ewentualnie pójść w ich ślady” – mówił OKO.press adwokat Paweł Osik, obrońca aktywistów z Obozu dla Puszczy.

Dziś można to pytanie ponowić i zastanowić się, czy i tym razem nie chodziło o osiągnięcie tzw. efektu mrożącego, o którym mówił blisko dwa lata temu mec. Osik?

Tajniacy i "pluskwy"

Policja już nie raz pokazywała, że nie przepada za Greenpeace. Pomijając ostatni protest z 14 maja, utrudniała życie organizacji i jej aktywistom m.in. podczas ostatniego szczytu klimatycznego COP24, który w grudniu 2018 roku odbywał się w Katowicach. Opisała to Ewa Siedlecka w artykule "Greenpeace pod specjalnym nadzorem" w "Polityce" (22 stycznia 2019).

Przykładowo, pod swoimi samochodami aktywiści znaleźli "pluskwy" (geolokalizatory).

"Fachowcy powiedzieli nam, że to nie są urządzenia, jakie można kupić teraz w sklepach z artykułami detektywistycznymi, ale jakieś starszego typu" - mówił Krzysztof Cibor z Greenpeace Polska.

Policja zablokowała też legalny i zgłoszony na 14 grudnia 2018 lot balonem pod hasłem „Rescue the climat”. "Kiedy wreszcie wyruszyliśmy na miejsce startu, utworzyła się kawalkada około 20 pojazdów, bo za każdym naszym jechały dwa oznakowane i nieoznakowane policyjne. Na miejscu policjanci stwierdzili, że nie mamy zgody właściciela obiektu na start. Postanowiliśmy więc skorzystać z leśnej polany, która była ustalona jako miejsce awaryjne. Chcieliśmy wyruszyć, ale radiowóz zablokował nam drogę. Gdy w końcu ruszyliśmy, jechał środkiem drogi z prędkością piechura, blokując kolumnę" - opowiadał Piotr Dankowski, aktywista organizacji.

Za Greenpeace chodzili też tajniacy.

Doświadczyła tego Ewelina Kycia, która w organizacji zajmuje się pracą z wolontariuszami. Jedna z wolontariuszek zaprosiła ją do swojej szkoły w Gliwicach - by opowiedziała o Greenpeace i o tym, co NGO robi dla klimatu. Nieumundurowani funkcjonariusze udający ojców szukających swoich dzieci przyszli za nią do budynku, skąd w końcu wyprosił ich dyrektor placówki. "Po spotkaniu okazało się, że tajniacy czekali na nas pod szkołą i jechali za nami w drodze powrotnej" - opowiadała Kycia.

Na rękę władzy

Podczas COP24 Policja robiła problemy nie tylko działaczom Greenpeace, ale również innym ekologom, co było bezprecedensowe w dotychczasowej historii szczytów klimatycznych.

Celowo zatrzymywano autokary, które wiozły pasażerów na Marsz dla Klimatu. Przeprowadzano długotrwałe kontrole, byleby tylko opóźnić przyjazd uczestników do Katowic. Podczas samej imprezy policja sprowokowała awanturę z anarchistami. Służby mundurowe uniemożliwiły też wjazd do Polski działaczom międzynarodowej organizacji „350” i Climate Action Network.

Nadgorliwość policji względem Greenpeace i innych ekologów jest na rękę władzy PiS.

Jej przedstawiciele wielokrotnie podkreślali swój negatywny stosunek do eko-NGO i ich działań. I nic w tym dziwnego, bo rząd nie ma ochrony przyrody na swoich sztandarach. Dowiodły tego choćby niszczycielskie wycinki w Puszczy Białowieskiej, rzeź dzików, próby zniesienia moratorium na odstrzał łosi, czy pierwsze prace nad przekopem Mierzei Wiślanej.

W manifestacyjnej niechęci do ekologów przodował przede wszystkim były minister środowiska Jan Szyszko.

Zaliczał ekologów do "nurtu lewicowo-libertyńskiego Europy Zachodniej", oskarżał o "zielony nazizm" i niszczenie Puszczy Białowieskiej. Ma godnych kontynuatorów.

Niedawno minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski - przy okazji odebrania przez animalsów cieląt z instytutu rolniczego w Falentach - mówił, że organizacje ekologiczne są "nadmiernie upoważnione do ingerowania w proces hodowlany w polskim rolnictwie". Minister żeglugi Marek Gróbarczyk podkreślał kilka tygodni temu, że ekolodzy sprzeciwiając się budowie przekopu przez Mierzeję Wiślaną "ulegają rosyjskiej narracji". Czyli - mówiąc wprost - działają przeciwko rzekomemu interesowi państwowemu.

Niniejsza publikacja powstała dzięki współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie. Zawarte w niej poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.

;
Na zdjęciu Robert Jurszo
Robert Jurszo

Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.

Komentarze