0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Wyborcza.plFot. Grzegorz Celeje...

Anton Ambroziak, OKO.press: Ile godzin na nogach ma pan za sobą?

Dominik Komorowski, Ogólnopolskie Porozumienie Ochotniczych Straży Pożarnych: Od czwartku 12 września działamy w zasadzie non stop: czwartek, piątek, sobota, niedziela, poniedziałek. Wczoraj wróciłem z Opolszczyzny do Warszawy. Człowiek jest trochę zmęczony, ale dalej działam. Potrzeby są duże, sytuacja zmienia się diametralnie. W poniedziałek byliśmy w Nysie. Było ciężko, ale miasto funkcjonowało w miarę normalnie. Pojechaliśmy do okolicznych gmin z pomocą materialną. Wróciliśmy po kilku godzinach, a tam Nysa zalana, walczy z przerwanym wałem.

Jak od kuchni wygląda koordynacja służb? Pan przecież na co dzień działa w Warszawie. Skąd wiedzieliście, że trzeba jechać akurat do Nysy czy Prudnika?

Jakiś czas temu mieliśmy przyjemność prowadzić dla Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Prudniku szkolenie z bezpiecznej jazdy wozami pożarniczymi w trudnym terenie. Dlatego pojechaliśmy do nich jako do zaufanej jednostki oraz instytucji państwowej, która wie najlepiej, co się dzieje na podległym terenie. Zostaliśmy skontaktowani z Centrum Zarządzania Kryzysowego, gdzie działał cały sztab. W uzgodnieniu z tamtejszym starostą ustaliliśmy punkt przyjęcia pomocy materialnej, którą gromadzimy na miejscu, na terenie okolicznych powiatów warszawskich, a także w Chełmie, Włocławku, Żyrardowie, czy Kłodzku. Staramy się porozumieć tak, żeby pomoc trafiała do najbardziej potrzebujących.

To brzmi jak oddolna inicjatywa.

Bo tak jest. Mając doświadczenia po Ukrainie, po organizowaniu zbiórek, postanowiliśmy działać jeszcze zanim sytuacja eskalowała. Mieliśmy informacje, że sytuacja w niektórych gminach może być krytyczna, że potrzebne są pierwsze rzuty pomocy. Wiemy dobrze, że zanim cały aparat samorządowy czy wojewódzki się ruszy, to trochę się zejdzie. Tym bardziej że zaczęło się w piątek, później przyszedł weekend, a wszystkie sztaby zaczęły na poważnie organizować się dopiero w poniedziałek 16 września.

Czy to znaczy, że reakcja była spóźniona?

Nie można mówić, że była spóźniona. Na pewno nie na poziomie samorządów. Gminy i powiaty miały swoją pracę analityczną do wykonania. Można powiedzieć, że działaliśmy równolegle. Oni robili swoje, a my staraliśmy się pomóc, organizując zbiórkę rzeczy dla osób, które muszą się ewakuować z terenów zagrożonych powodzią.

Przeczytaj także:

Czyli najpierw przez cztery dni zbieraliście pomoc, a w poniedziałek pojechaliście do Nysy. I co pan tam zobaczył?

Poruszenie lokalnej społeczności i służb, ale sytuacja była pod kontrolą. Usłyszeliśmy, że są miejscowości na terenie powiatu, odcięte od świata, które pilnie potrzebują pomocy. Najpierw pojechaliśmy z pierwszą partią pomocy, ustaliliśmy punkt odbioru, gdzie można ją hurtem dostarczać pojazdami ciężarowymi.

Czyli magazyn?

Dokładnie, z centralnego magazynu lokalne władze mogą dalej odbierać środki dla potrzebujących: ludzi albo instytucji. Punktami tymczasowego zakwaterowania na zalanych terenach są szkoły albo urzędy.

I co dalej?

Po wizycie w sztabach kryzysowych udaliśmy się bezpośrednio w miejsca, które są odcięte, pozbawione infrastruktury drogowej. Udało nam się pokonać przeszkody, wjechać i dostarczyć pomoc.

Jak wygląda przedzieranie się do miejsc, które są odcięte od świata?

To jest duże ryzyko, bo większość trasy zalana jest wodą i błotem. Nie wiemy, co jest pod spodem, jaka jest nośność dróg, które nawierzchnie są podmyte, czy zdeformowane. Jedziemy samochodem terenowym i co chwilę pilot wychodzi z auta, żeby sprawdzić, czy faktycznie możemy dalej przejechać. Po takim rozpoznaniu ruszamy dalej.

Jak reagowali mieszkańcy, gdy was widzieli?

Cieszyli się. Chyba można powiedzieć, że to, co mieli już wypłakać, to wypłakali. Podwinęli rękawy i wzięli się do sprzątania, porządkowania swojego dobytku. Nie wiem, czy to dobrze zabrzmi, ale byli wdzięczni, że nie zostali sami. Większość z nich nie była mobilna: ich auta były zalane albo przeparkowali je wcześniej na wzniesienia. A my przyjechaliśmy i przywieźliśmy im potrzebne rzeczy, żeby mogli kontynuować swoją pracę. Była to żywność z długim terminem ważności, która nie wymaga długiej obróbki termicznej.

Przywieźliśmy też środki czystości, rękawice, buty ochronne – wszystko to, co jest potrzebne przy usuwaniu skutków powodzi. Domy były zalane ogromną ilością błota –

często sięgało powyżej kolan, wpadało nam do kaloszy. Ludzie wyrzucali je przez okna, żeby uprzątnąć swoje mieszkania. Niewyobrażalne, ile pracy ich czeka, żeby móc tam bezpiecznie mieszkać.

I co wam opowiadali? Jak przetrwali falę?

Część ewakuowała się wyżej. Mężowie często wywozili żony do swoich rodziców, teściów, a sami zostawali w miejscu zagrożonym. Chcieli pilnować dobytku i patrzeć, jak ta fala przychodzi i odchodzi.

Czemu ludzie nie chcieli ruszać się z domów?

Od jednego mieszkańca usłyszeliśmy, że mieszka tam od dziecka i wie, czego się spodziewać. Ma piętrowy dom, strych. Dwie powodzie za nim. Rodzinę wywiózł, dobytek przeniósł na wyższe piętra, a sam zrobił sobie koczowisko na strychu. Przygotował się, że nie będzie miał prądu. Miał zapas butli gazowych.

Jak patrzycie na to jako służby, które później jednak muszą docierać z pomocą do miejsc, do których tak ciężko się dostać?

Ta pomoc jest dla nas trudniejsza po przejściu fali. Służby są bardziej obciążone ewakuacją osób, które mogły to zrobić w bezpiecznym momencie. Kosztuje nas to więcej sił i środków. To jest też ryzyko, że coś stanie się nie tylko osobie ewakuowanej, ale też ratownikom, którzy jadą udzielić pomocy.

Rozmawiacie o tym podczas patrolu? Wkurzacie się trochę?

Czy się wkurzamy? Jest tyle pracy, że nie ma się, co wkurzać. Spinamy się, robimy, co trzeba. Nie możemy sobie pozwolić na rozproszenie. Nasz brak koncentracji może się skończyć tragedią.

Jak ocenia pan współpracę z samorządem?

Bardzo dobrze. Wiadomo, że w kontakcie z nami są wolniejsi, bo mają inne priorytety.

Ale mamy numery telefonów do wójtów, burmistrzów, prezydentów i starostów, więc możemy dosyć szybko dowiedzieć się, gdzie są nowe magazyny,

bo część została np. zalana. Konkretne zapotrzebowanie zbieramy w sztabach.

Koledzy pracujący na miejscu są bardzo obciążeni?

Strażaków brakuje, w ogóle wszędzie brakuje rąk do pracy. Ale jednostki OSP nie czekają na dyspozycje, tylko biorą swój sprzęt i jadą na tereny zalewowe pomagać. Jeśli chodzi o ochotników, to mam poczucie, że cały kraj jedzie do pomocy.

Jaka jest relacja pomiędzy ochotnikami a strażakami zawodowymi?

Działamy ramię w ramię. Tak samo, jak podczas innych zdarzeń, czy to jest wypadek, czy pożar. Musimy współpracować dla dobra osób poszkodowanych. Nie możemy sobie pozwolić na jakieś dziwne animozje, że oni są zawodowi, a my jesteśmy ochotnicy.

Ale są w ogóle te animozje czy nie?

Tak jak w rodzinie, różnie to bywa. Mamy ten sam sprzęt, te same wytyczne, działamy razem.

O co moglibyście się sprzeczać?

Nie wiem, który ma wziąć drabinę?

Kto będzie większym bohaterem?

Nie, my już tak nie gwiazdorzymy. Nie możemy sobie pozwolić na to w trakcie akcji. Później, jak emocje opadną i wrócimy na koszary, możemy się pośmiać, możemy przeanalizować, co się stało. Ale podczas działań nie wolno się rozpraszać.

Samorządowcy mówią, że jesteście spoiwem wielu społeczności.

W niemal każdej miejscowości jest jakaś remiza, która jest punktem koncentracji lokalnego życia. Mieszkańcy mają do nas zaufanie, bo część z nich, w tej małej społeczności, jest strażakami. Działamy na swoim terenie, doskonale się znamy i dlatego nasza służba cieszy się zaufaniem społecznym. Nie dość, że jesteśmy „sami swoi”, to jeszcze można na nas liczyć, gdy coś się dzieje. Pożar, powódź, wypadki. Strażacy są gotowi do niesienia pomocy o każdej godzinie dnia i nocy.

A czego wam dziś najbardziej brakuje?

Rąk do pracy. Zadań jest dużo, potrzebujących jest dużo, a nas nie ma tak wielu. Nie narzekamy oczywiście, zawsze robimy tyle, ile jesteśmy w stanie.

Dlaczego został pan ochotnikiem?

Bo chciałem pomagać drugiej osobie.

Można to robić w różny sposób. Dziś wszyscy pomagamy: ktoś przekaże paczkę, ktoś wpłaci 100 zł, ktoś pójdzie układać worki. Ale to nie to samo, co służba w OSP.

Wielu z nas marzyło o tym, żeby zostać strażakiem od dzieciaka. To jest spełnienie młodzieńczych marzeń.

I pewnie był pan harcerzem?

No oczywiście. Od małego chodziło o kształtowanie świadomości, empatii i charakteru. Zainteresowania mogą się zmieniać, ale chęć pomocy drugiej osobie nie znika.

Mówił pan, że wiele was nauczyła organizacja pomocy dla osób w Ukrainie.

Chodzi o umiejętność działania podczas zrywu narodowego. Wiele ludzi dziś pomaga ad hoc, ale to nie znaczy, że ta pomoc trafia tam, gdzie powinna.

Nauczyliśmy się strategicznego myślenia: organizowania głównego magazynu, mapowania potrzeb, dystrybucji, współpracy z lokalnymi służbami,

które najlepiej znają swoich mieszkańców. I tak samo działamy dziś.

A gdyby nasi czytelnicy i nasze czytelniczki chciały przekazać pomoc dla powodzian przez OSP to, co muszą zrobić?

Na naszej stronie internetowej i profilu na Facebooku jest lista potrzebnych rzeczy. Można je dostarczyć do nas do biura albo wysłać za pomocą operatora pocztowego, czy paczkomatu. Można nas też wesprzeć finansowo w internetowej zbiórce. My doskonale wiemy, gdzie tę pomoc dostarczyć. Co drugi dzień transport wyjeżdża do miejsc ogarniętych powodzią. Jutro znów ruszamy do Nysy i Prudnika, a potem dalej w okoliczne gminy.

;
Na zdjęciu Anton Ambroziak
Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze