0:000:00

0:00

Anton Ambroziak, OKO.press: O krok od zapaści - tak diagnozuje pan miejsce, w którym znalazła się polska szkoła po wiosennym eksperymencie nauczania zdalnego. Brzmi wyjątkowo ponuro, biorąc pod uwagę, że właśnie weszliśmy w kolejny maraton szkoły online.

Paweł Marczewski, ekspert forumIdei - think tanku Fundacji im. Stefana Batorego - zajmujący się nierównościami w dostępie do usług społecznych: Oczywiście nie jest tak, że przez kilka miesięcy nasz idealny system edukacji został tak przeciążony, że teraz się załamie. Chodzi o to, że kompletnie nieprzygotowana nauka zdalna obnażyła kryzys, w który od lat osuwa się polska szkoła. Stąd ta śmiała teza.

Co czyni polską szkołę tak podatną na negatywne skutki nauczania online?

Przede wszystkim musimy jasno powiedzieć, że my jeszcze nie do końca potrafimy opisać te skutki. Brakuje nam całościowych danych. Wiemy na przykład, że wiosną część dzieci w Polsce zniknęła z systemu: nie pojawiały się na zajęciach, nie kontaktowały się z nauczycielami. Ale nie wiemy, ile dokładnie było takich osób, bo nikt tego nie policzył w skali całego kraju. To nie znaczy, że automatycznie wszyscy ci uczniowie już nigdy nie wrócą do szkół. Ale możemy z dużym prawdopodobieństwem założyć, że odrobienie kilku miesięcy zaległości będzie bardzo trudne, a wręcz niemożliwe w przypadku, gdy ci uczniowie nie dostaną bardzo dużo wsparcia od rodzin i szkoły.

Jednym z najważniejszych procesów, który obserwujemy, jest rozbicie szkoły jako instytucji, która integruje; która daje szansę na spotkanie środowisk z różnym zapleczem społecznym, kulturowym i ekonomicznym.

Nie możemy już mówić, że polska szkoła ma realnie do zaoferowania jakieś wspólne minimum kompetencji, nie tylko tych ściśle związanych z przyswajaniem wiedzy czy umiejętności, ale też tych społecznych czy obywatelskich.

Przeczytaj także:

Do tego rozbicia szkolnego minimum dołożyły się też niewątpliwie reformy ostatnich lat. Z jednej strony skrócono edukację ogólną, z drugiej przyspieszono próg selekcji przy zdawaniu do szkół średnich.

Te zmiany nie tylko zatrzymały powolne procesy wyrównywania szans, ale też osłabiły jedność i morale środowiska nauczycielskiego.

Tam, gdzie zlikwidowano gimnazja, rozpadły się też zgrane zespoły pedagogiczne. Nauczyciele musieli znaleźć nową pracę, wielu z nich uczy w kilku placówkach, co naturalnie przekłada się na jakość nauczania. To nie jest tak, że chcą komuś zrobić na złość. Po prostu nie mają czasu, zasobów i wsparcia. Widzimy też, że gwałtownie spada liczba nauczycieli, którzy korzystają z dodatkowego kształcenia. I w ten sposób psuje się nie tylko system, ale ludzki kapitał.

Wiemy, że uczniowie skarżyli się na wykluczenie cyfrowe. Mamy badania, które pokazują, że wiele z nich nie ma godnych warunków lokalowych, by efektywnie uczyć się w domach. Ale czy możemy oszacować, na ile pogorszyła się jakość nauczania i jak to przełożyło się na kompetencje uczniów?

Po pierwsze, mamy anegdotyczne relacje rodziców, nauczycieli i uczniów. Po drugie, mamy dane z amerykańskiego think tanku Brookings Institution, który ocenił, że po miesiącach zdalnej edukacji dzieci wrócą do szkół z 70 proc. nowych kompetencji w zakresie czytania i rozumienia tekstu pisanego oraz 50 proc. nowych kompetencji matematycznych w porównaniu z analogicznym okresem normalnego, stacjonarnego nauczania. Nie sądzę, żeby w Polsce było inaczej.

Mamy też dane OECD z września 2020, które pokazują, że wykluczenia strukturalne, na których koncentrowaliśmy się wiosną, nie są aż tak istotne, jak kwestie miękkie, takie jak motywacja do uczenia się.

Co to oznacza? Że można mieć szybkie łącze internetowe, najnowszy komputer i wielki pokój, ale to i tak nie pomoże, jeśli dziecko nie ma wsparcia, czyli czasu i uwagi swojego środowiska.

I właśnie to wydaje się być najbardziej różnicujące w Polsce. Gdy popatrzymy na dane OECD, okazuje się, że dzieci nieuprzywilejowane i te z rodzin z lepszym zapleczem społeczno-ekonomicznym poza samymi lekcjami korzystają równie często ze sprzętu komputerowego w celach edukacyjnych. Wyraźne różnice widać właśnie w poziomie motywacji, a także osiąganych wynikach.

Ogólna tendencja jest więc taka: rodzice zamożniejsi, którzy częściej mogą pozwolić sobie na pracę z domu, częściej pomagają dzieciom. Oczywiście to jest skala makro. Na pewno są też domy, w których rodzica stać na świetny sprzęt, ale nie interesuje się dzieckiem. Są też domy z mniejszym zapleczem kulturowym, w których sto procent uwagi jest na dziecku. Ale ogólna tendencja łączy zamożność i bazę społeczną z czasem poświęcanym dziecku, a więc poziomem motywacji i wynikami.

A czy da się wyróżnić grupę uczniów, która straciła najwięcej? Dzieci ze szkół wiejskich czy z miast? A może gorzej radzili sobie uczniowie szkół podstawowych niż liceów czy techników?

Nie da się w taki prosty sposób tego ocenić. Tak samo jak przed lockdownem nie mogliśmy powiedzieć, że wiejskie szkoły podstawowe są gorsze niż te w miastach. Było i jest po prostu różnie, bo wiele zależy od zarządzania szkołą, kontaktu z rodzicami i uczniami. Problem zaczyna się w na kolejnych progach selekcji, barierą jest na przykład transport – w niektórych wsiach czy miejscowościach dzieciom dużo trudniej jest dotrzeć do dobrego liceum, bo brakuje na przykład dogodnego połączenia autobusowego czy kolejowego.

Na pewno en masse czynnikiem różnicującym jest klasa społeczna. Gdy robiliśmy w forumIdei Fundacji Batorego badania dotyczące korzystania z korepetycji, jasno wyszło nam, że większy dostęp do rynku prywatnych szkół i korepetycji mają zamożni, lepiej wykształceni oraz mieszkańcy większych miast. I w tym sensie, to uczniowie z tych rodzin lepiej radzili sobie z lockdownem. Byli przyzwyczajeni do korzystania z dodatkowego wsparcia i pracy poza lekcjami. Dotarły do mnie na przykład historie o zamożnych rodzinach zatrudniających tutorów do pomocy przy zdalnych lekcjach dziecka.

Patrząc na sytuację epidemiczną, ciężko przypuszczać, że uczniowie szybko wrócą do szkół. Czego możemy się więc spodziewać?

No cóż, fundamentalne problemy, o których rozmawiamy nie zostały rozwiązane, więc ciężko spodziewać się, że będzie lepiej. Ucieszyło mnie, że minister edukacji zapowiedział, że zostaną odchudzone podstawy programowe...

Już wiemy, że chodzi tylko o odchudzenie podstaw programowych dla klas ósmych i maturalnych, tak by zmniejszyć wymagania egzaminacyjne.

No tak, czyli jak zwykle chodzi o to, żeby uratować statystyki, a nie dostosować programy nauczania do okoliczności i możliwości poznawczych dzieci.

Widać ucieszyłem się przedwcześnie. Można też docenić nauczycielskie 500 plus, czyli bon na zakup sprzętu, choć wiadomo, że to rozwiązanie pojawia się stanowczo za późno. Ale żadne z tych rozwiązań nie zawraca nas z drogi ku zapaści.

Zapaści. czyli w zasadzie czego? Przecież nie będzie tak, że z dnia na dzień praca w szkołach stanie, nauczyciele odejdą z zawodu, a dzieci będą pozostawione same sobie. Pewnie będzie to też znacząco mniej spektakularne wydarzenie niż doprowadzenie ochrony zdrowia do niewydolności.

Ale mechanizm jest ten sam. Ochrona zdrowia chwieje się od lat, nie od dziś wiemy o luce wiekowej wśród lekarzy, o niedofinansowaniu całego systemu. Pandemia tylko przyspiesza ten proces. System edukacji oczywiście nie zapadnie się spektakularnie, raczej będzie drążony od środka. Będzie coraz więcej samoorganizacji, coraz więcej płacenia za edukację z własnej kieszeni. To samo przecież dzieje się w ochronie zdrowia, gdzie mimo powszechnego ubezpieczenia, coraz więcej osób leczy się prywatnie i kupuje coraz większe ilości leków nie na receptę.

Czyli jednak pełzająca prywatyzacja?

Tak, a to oznacza rosnące podziały - na tych, którzy mają dostęp, zasoby i tych którzy zostają w tyle. Nie będziemy już mogli mówić, że jest jakiś wspólny system edukacji.

Oczywiście już wcześniej mieliśmy przypadki obchodzenia rejonizacji dobrych szkół, ale teraz taka segregacja nie będzie się opierała na układach i układzikach, tylko stanie się rzeczywistością na skalę kraju. Znamy system edukacji, w którym jest pełna decentralizacja. Np. w Holandii placówki są prowadzone przez różne stowarzyszenia, ale tam człowiek świadomie wybiera, do jakiej szkoły idzie.

U nas będzie złudzenie równości. To nie jest tak, że ministerstwo stwierdzi, że nie daje sobie rady, więc informuje samorządy, że dostają tyle i tyle subwencji, a poza tym mogą robić, co chcą. Chcecie mieć mniejsze klasy? Proszę bardzo! Wolicie inwestować w pracownie komputerowe? To wasza decyzja! Nie, u nas dojdzie do niekontrolowanej decentralizacji, bez zostawienia szkołom i organom prowadzącym autonomii. Kuratoria i MEN będą kontrolować, pewnie jeszcze bardziej niż dotychczas, a system będzie się rozpadał.

Jest jakiś plan ratunkowy?

Pierwszy krok może być niepozorny, bo zakłada zmianę administracyjną. Wydaje mi się, że bez autonomizacji nic się nie uda. Musimy oddać większą kontrolę nad dysponowaniem środkami w ręce dyrektorów i organów prowadzących, bez dokładania im odgórnie kolejnych zadań przez ministerstwo.

W samorządach może brakować pieniędzy, ale na edukacji nikt nie będzie oszczędzał. Szczególnie, że część nauczycieli odchodzi z zawodu, reszta przechodzi do sektora prywatnego, a jeszcze inni szukają zatrudnienia w placówkach, które oferują lepsze warunki pracy.

Mobilność zawodowa w Polsce wzrosła, więc to lokalne władze będą musiały zabiegać o pracowników. O oszczędnościach na płacach nie ma więc mowy.

Wiem też, że o ile jest olbrzymia niechęć – zarówno rodziców, jak i nauczycieli – do kolejnych zmian w samym systemie edukacji, czyli np. powrotu do gimnazjów, to panuje już coraz szerszy konsensus co do konieczności zwiększenia inwestycji w nauczycieli, zarówno w podniesienie ich zarobków, jak i kompetencje. Takie inwestycje nie przyniosą oczywiście natychmiastowych rezultatów, ale są jedną z dróg naprawy polskiej szkoły i powstrzymania zapaści.

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Przeczytaj także:

Komentarze