0:00
0:00

0:00

"Rząd nieudolnie próbuje zamaskować własną indolencję, wprowadzając obostrzenia, które łamią prawa kobiet" - mówi Ewa* o obowiązującym w czasie epidemii COVID-19 zakazie porodów rodzinnych. To jedna z sześciu bohaterek tekstu, które poznaliśmy na grupie kobiet w ciąży udzielających sobie na Facebooku pomocy i rad. Wszystkie chciały rodzić z partnerem, co jest obecnie zakazane.

Przeczytaj także:

Trzy z nich opowiadają o doświadczeniu aborcji, dwie ze względu na ciężką chorobę płodu. "Kiedyś byłam zwolenniczką całkowitego zakazu aborcji. Ale los jest złośliwy. Nie wiesz, jak się zachowasz, dopóki dramat nie spotka cię bezpośrednio" - mówi Magda.

Legalna aborcja w polskim szpitalu oznaczała odarcie z godności. "Kiedy doszło do poronienia, z bólu nie byłam w stanie zawołać pielęgniarki. Dziecko wyjęłam z siebie około 2 w nocy. Było zamknięte w worku owodniowym, razem łożyskiem".

Wszystkie są oburzone tym, że Sejm odesłał do dalszych prac w komisji projekt Kai Godek zakazujący aborcji z przesłanki embriopatologicznej, co oznacza de facto całkowity zakaz legalnego przerywania ciąży (98 proc. wszystkich przypadków - zobacz wykres). Prezydent Andrzej Duda jest za :„Zabijanie dzieci z niepełnosprawnością jest po prostu morderstwem. Jeżeli projekt znajdzie się na moim biurku, to z całą pewnością zostanie przeze mnie podpisany".

*Imiona bohaterek zostały zmienione. Na zdjęciu brzuch Joanny, wysłany z myślą o publikacji w OKO.press.

Magda, 29 lat, rolniczka: Mąż jest załamany, że nie zobaczy, jak córka przychodzi na świat

Magda ma 29 lat, jest rolniczką. Ma męża i dwuletniego syna, w maju urodzi córkę. Mieszkają w maleńkiej wsi na Mazowszu.

"Ze względu na zespół policystycznych jajników (PCOS) miałam problemy z zajściem w ciążę. Pomoc z NFZ była marna. Zalecano mi picie ziół, przepisywano suplementy. Po wielu nieudanych próbach zdecydowałam się na prywatne leczenie. Dostałam lek na wzrost pęcherzyków i pobudzenie ich pęknięcia, co umożliwiło zapłodnienie. Po narodzinach Kacpra od razu zdecydowaliśmy się na drugie dziecko. Chcieliśmy szybko przejść przez etap pieluch i nieprzespanych nocy.

W 22. tygodniu ciąży lekarz zasugerował, że płód ma ubytek w przegrodzie międzykomorowej. Czytałam o tym, wiedziałam, że to niegroźna wada.

Kolejny zauważył, że aorta nie rozwija się prawidłowo.

Trzeci mówił o źle rozwiniętym pniu płucnym.

Czwarty, do którego poszłam prywatnie, od razu postawił diagnozę: zespół Digeorga, tetralogia Fallota, hipoplazja grasicy. Potwierdziła to amniopunkcja. Na początku nie rozważaliśmy terminacji ciąży, mimo sugestii lekarza. Jednak gdy zaczęłam czytać o 180 różnych schorzeniach, które w różnych wariacjach może mieć moje dziecko, o ciągłym bólu i skomplikowanych operacjach – zrozumiałam, że nie mam wyjścia".

W 23. tygodniu ciąży Magda trafiła do Szpitala Bielańskiego. Na wypadek, gdyby odmówiono jej aborcji, zaplanowała wyjazd do Szwecji, gdzie terminacja ciąży w przypadku stwierdzenia ciężkich wad płodu nie jest ograniczona czasowo.

"Z perspektywy czasu żałuję, że zdecydowałam się na aborcję w Polsce. Czułam się odarta z godności. Pielęgniarki nie okazały mi empatii. Gdy podczas sztucznie wywołanego porodu zwijałam się z bólu, jedna z nich powiedziała, że mam przestać krzyczeć.

Malutka umarła na moich rękach, kochana, utulona. Pochowaliśmy ją kilka dni później. Nikomu nie życzę wybierania maleńkiej, białej trumny.

Początkowo czułam głównie ciężar. Miałam wyrzuty sumienia, że nie podjęłam próby udźwignięcia choroby. Kobiety, które się na to decydują, są dla mnie jak Jezus w spódnicy. Ja nim nie jestem. Dziś poczucie winy zastąpił spokój. Wiem, że kontynuacja ciąży oznaczałaby zaniedbanie starszego syna, który kiedyś stanąłby przed wyborem – poświęcić życie opiece nad siostrą czy oddać ją do domu opieki? Nie mogłam mu tego zrobić. Mam nadzieję, że kiedy dorośnie, zrozumie moją decyzję.

Kiedyś byłam zwolenniczką całkowitego zakazu aborcji. Myślałam: Nick, ten sławny Amerykanin, nie ma rąk ani nóg, a jest spełnionym człowiekiem. Ale los jest złośliwy. Nie wiesz, jak się zachowasz, dopóki dramat nie spotka cię bezpośrednio.

Minął rok, odkąd musiałam podjąć najtrudniejszą decyzję w swoim życiu. Niedługo urodzę zdrowe dziecko. Czuję, że postąpiłam najlepiej, jak mogłam – dla siebie i dla swojej rodziny. Czytam komentarze kobiet, które mają zdrowe dzieci i siedząc na wygodnej kanapie deklarują, że nigdy nie usunęłyby ciąży. Chciałabym im powiedzieć - nigdy nie wiesz, co zrobisz, jeśli dostaniesz tydzień na zdecydowanie o życiu kilku osób i będziesz musiała wybrać mniejsze zło".

W związku z pandemią koronawirusa rząd wprowadził zakaz porodów rodzinnych. Dla wielu ciężarnych to dramat.

Magda: "Wciąż mam przed oczami łóżko, na którym poddałam się terminacji. Mąż był tam ze mną, przeżywaliśmy to wspólnie. Teraz jest załamany, że nie zobaczy, jak córka przychodzi na świat. Personel jest przeciążony. Pacjentki po porodach wymagają dwukrotnie więcej uwagi, bo to, co w normalnych warunkach robi partner, musi zrobić położna. W takiej sytuacji nie da się bez przerwy być miłym, cierpliwym.

Boję się, że zostanę potraktowana tak, jak rok temu. W moim szpitalu ze względu na wirusa zrezygnowano ze znieczuleń. Brakuje anestezjologów, wszyscy dyżurują przy respiratorach. Cofnęliśmy się do lat 90. I właśnie w tym momencie Sejm i prezydent chcą zmusić kobiety, by rodziły dzieci z wadami letalnymi".

Joanna, 26 lat, pracowniczka korporacji: Mój syn będzie walczył o prawa kobiet

"Ze względu na niestandardową wielkość płodu zostałam skierowana na cesarskie cięcie. Przez kilka dni po zabiegu będę zupełnie sama. Kto pomoże mi wstać, pójść do łazienki? Czy poradzę sobie z opieką nad noworodkiem? Doceniam pracę położnych i pielęgniarek, ale zdaje sobie sprawę, że są przeciążone. Brakuje im czasu, by odpowiednio zająć się każdą kobietą, zwłaszcza, jeśli jest niedoświadczona i potrzebuje dodatkowego wsparcia przy dziecku".

O ciąży Joanna dowiedziała się we wrześniu 2019 roku. Pierwsza myśl? Usunąć.

"Mam stałego partnera, oboje pracujemy, ale dwie kreski na teście wywołały we mnie panikę. Napisałam do koleżanki, która ma znajomości wśród działaczek aborcyjnych. W 15 minut zorganizowała tabletki poronne i wytłumaczyła mi, jak ich użyć. Panika nieco opadła.

Zanim zdążyłam je odebrać, zaświtała mi w głowie myśl, że lepszego czasu na dziecko może nie być. Mam 26 lat, na co czekać? Zdecydowałam, że urodzę. Miałam wybór. Większość kobiet go nie ma.

Nie jestem w stanie wyobrazić sobie sytuacji, w której byłabym skazana na przymusowe urodzenie ciężko chorego dziecka, które umrze zaraz po przyjściu na świat. Nie wyobrażam sobie, bym musiała spędzić życie na opiece nad sparaliżowanym, cierpiącym dzieckiem, które wymaga ciągłych operacji. A tych państwo nie sponsoruje.

Joanna jest w 9. miesiącu ciąży. Korzysta z prywatnej opieki medycznej, ale mimo to natrafia na wywołane pandemią komplikacje.

"Rozumiem potrzebę wprowadzenia zakazu porodów rodzinnych i odwiedzin, ale skutkuje on ogromnym stresem i niepewnością ciężarnych kobiet, co może odbić się na ich psychice i zwiększyć liczbę depresji poporodowych. W placówce, w której mam wykupiony pakiet medyczny, wprowadzono konsultacje online. Kiedy ostatnio, na zlecenia lekarza prowadzącego, chciałam zrobić badanie krwi – muszę kontrolować poziom hemoglobiny i podnosić go farmakologicznie – od położnej dowiedziałam się, że ma odgórne zalecenie, by przyjmować tylko nagłe przypadki.

Kolejna rozmowa zakończyła się po dwóch minutach. W trakcie próby wyjaśnienia, dlaczego potrzebuję badania, zostałam poinformowana, że przekroczyłam czas. Nie winię lekarzy i położnych, ale to jeden z tysięcy przykładów trudnej sytuacji kobiet, które rodzą w cieniu pandemii.

Projekt ustawy o zakazie aborcji ze względu na wady płodu, który zamierza podpisać prezydent, to pozostawienie kobiet bez głosu, skazanie na niewyobrażalne cierpienie. W normalnych warunkach te, które mogą sobie na to pozwolić, przerywałyby ciąże za granicą. Ale co w sytuacji, kiedy granice są zamknięte?

Początkowo miałam nadzieję, że urodzę dziewczynkę. Wiem jednak, że chłopiec będzie miał łatwiejsze życie, zwłaszcza w Polsce. Zrobię wszystko, co mogę, by w przyszłości walczył o prawa kobiet. W końcu to mężczyźni mają w tym kraju najwięcej do powiedzenia.

Ewa, 28 lat, studentka: Gdyby nie tamta decyzja, związek by nie przetrwał

"Półtora roku temu zakończyłam leczenie depresji i proszę mi wierzyć, że to, co się teraz dzieje, jest dla mnie gwoździem do trumny. Poród najpewniej skończy się dla mnie traumą. Jestem w stałym kontakcie z wieloma kobietami, które czują to samo".

Ewa ma 28 lat, studiuje na Uniwersytecie Warszawskim. 8 lat temu przerwała ciążę.

"Nie byłam na nią gotowa. Decyzję podjęliśmy wspólnie z partnerem. Zamówiliśmy tabletki przez stronę Women on Web. Przyszły po kilku dniach, chyba z Indii. Zapłaciliśmy 90 euro. Wtedy był to dla nas majątek. Bałam się. Partner był przy mnie, kiedy zwijałam się z bólu, wywołanego skurczami macicy. Po wszystkim poczułam ulgę.

Niedługo będziemy mieć pierwsze, chciane dziecko. Wiem, że gdyby nie tamta decyzja, bylibyśmy dziś w zupełnie innym miejscu. Nie skończylibyśmy studiów, możliwe, że nasz związek by tego nie przetrwał".

Ewa korzysta z pakietu firmowego w warszawskim Luxmedzie. Ministerstwo Zdrowia do tej pory nie podało szczegółowych wytycznych ws. opieki nad ciężarnymi. Ogólne zalecenia przychodnie interpretują według własnego uznania.

"W zeszłym tygodniu wszystkie ciężarne posadzono w jednej kolejce do wykonania badań krwi. Czekałam ponad godzinę. Od miesiąca mam problem z dostępem do badań. Przychodnia podważa zasadność ich wykonywania i generuje dodatkowe telewizyty, które mają potwierdzić, czy faktycznie ich potrzebuję. Polegają na wypełnieniu ankiety dotyczącej koronawirusa i pytaniu, jakie badania zlecił lekarz prowadzący. Następnie powielane są skierowania lub podważana jest ich zasadność, również w przypadku USG. Podczas ostatniej takiej wizyty dowiedziałam się, że przychodnia nie pobiera wykazów GBS, których potrzebuję ze względu na powikłania cukrzycowe. Zadzwoniłam do prywatnej placówki i umówiłam potrzebne badanie. Mogłam sobie na to pozwolić, mam pieniądze. Co z kobietami, które nie mają?"

Ministerstwo Zdrowia wskazuje, że poród rodzinny wiąże się ze zwiększoną liczbą osób w szpitalach, to zaś stwarza większe ryzyko transmisji COVID-19. Jednak według Światowej Organizacji Zdrowia korzyści płynące z takich porodów są większe niż ryzyko zakażenia COVID-19.

Ewa: "Transmisja wirusa pomiędzy partnerami jest bardzo wysoka. Płynące z całej Polski przykłady pokazują, że zakażenia na oddziałach położniczych wynikają przede wszystkim z braku odzieży ochronnej.

Rząd nieudolnie próbuje zamaskować własną indolencję, wprowadzając obostrzenia, które łamią prawa kobiet.

Niektóre szpitale wpadły ostatnio na pomysł, by kobiety rodziły w materiałowych maseczkach. Mnie jest duszno i słabo, gdy wychodzę w takiej do sklepu! Brakuje jeszcze, żeby nas pasami do łóżek przywiązali.

Sara, 30 lat, artystka: Współczuję kobietom, którym zbliża się termin porodu. W olbrzymim stresie, zdane wyłącznie na siebie.

Sara ma 30 lat, zajmuje się sztuką wizualną. W sierpniu zostanie mamą. Rok temu, będąc w pierwszej ciąży, dowiedziała się, że jej dziecko urodzi się z hipoplazją lewej komory serca, a więc jej niedorozwojem lub całkowitym brakiem. Była w 20. tygodniu.

"Razem z partnerem zaczęliśmy szukać informacji na temat schorzenia. Czytaliśmy o dzieciach, które przeżyły pół roku, dwa lata, a kilkoro na świecie nawet 20 lat. Ta wada w niektórych krajach Europy nie jest w ogóle leczona, po jej zdiagnozowaniu dokonuje się terminacji ciąży. W Polsce jest możliwość leczenia, polega przede wszystkim na trzech poważnych operacjach, pierwszej tuż po urodzeniu. Jeśli dziecko ją przeżyje, ma szansę na kolejne miesiące życia. Dzieci z HLHS są bardzo słabe i mało odporne, muszą przebywać w sterylnych warunkach, odcięte od innych dzieci, dorosłych, zwierząt. Zwykły katar stanowi dla nich śmiertelne zagrożenie. Dowiedzieliśmy się też, że depresja jest jedną z najłagodniejszych konsekwencji psychicznych bycia rodzicem dziecka z HLHS. W 21. tygodniu, podczas badania echa serca, diagnoza została potwierdzona. Pani doktor narysowała nam zdrowe serce i serce naszego dziecka.

Mieliśmy tydzień, by zdecydować o terminacji, legalnej do 22. tygodnia ciąży. To była najtrudniejsza decyzja w moim życiu.

Lekarka powiedziała, że na kontynuowanie takiej ciąży decydują się głównie kobiety, które wiedzą, że nie zajdą w kolejną. Robią to z potrzeby posiadania dziecka. Ja nie miałam przeciwwskazań dla kolejnej ciąży. Wspólnie z partnerem zdecydowaliśmy o terminacji.

Najbardziej zabolała mnie reakcja mojej mamy. Zaproponowała, byśmy w rodzinie mówili, że dziecko "samo zmarło" . To obrazuje, czego w takich sytuacjach boją się osoby z małych, religijnych miasteczek - łatwiej skłamać niż przyznać, że postanowiło się oszczędzić cierpienia sobie i dziecku.

W połowie 22. tygodnia ciąży Sara trafiła do szpitala, gdzie przez dwa dni otrzymywała tabletki wywołujące skurcze macicy.

"Kiedy doszło do poronienia, z bólu nie byłam w stanie zawołać pielęgniarki. Dziecko wyjęłam z siebie około 2 w nocy. Było zamknięte w worku owodniowym, razem łożyskiem.

Pielęgniarka szybko je zabrała i zawiozła mnie na łyżeczkowanie. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że wiek ciąży zobowiązuje nas do zarejestrowania córki w Urzędzie i zorganizowania pochówku. Byliśmy w szoku. Nie planowaliśmy tego. Dzień po porodzie załatwialiśmy akt zgonu, napisaliśmy wniosek o zasiłek pogrzebowy i wybieraliśmy trumnę. Opłaciliśmy grabarza i możliwość pochówku na najbliższym cmentarzu, w grobie babci mojego partnera. W domu pogrzebowym nie udało się znaleźć tabliczki bez znaku krzyża i skrótu ś. p., ale pogrzeb był świecki.

Dziś mamy niejasne, sprzeczne odczucia. Z jednej strony nie chcemy wracać do tej historii, choć oczywiście nigdy o niej nie zapomnimy, z drugiej mamy grób, na którym stoi tabliczka z imieniem i nazwiskiem naszej córki. Czujemy się zobowiązani, by odwiedzać to miejsce. Choć naprawdę nie wiem, czy wypływa to z naszej szczerej potrzeby, czy presji społecznej, również ze strony rodziny.

Co bym zrobiła, gdyby aborcja ze względu na wady płodu była nielegalna? Na pewno szukałabym opcji nielegalnych albo legalnych w innym kraju.

Myślę, że psychicznie mogłabym nie być w stanie unieść tak ciężkiej wady u mojego dziecka, nawet gdyby żyło rok czy dwa. Ciągłego lęku, czy na pewno oddycha, czy dożyje kolejnego dnia. To się wiąże ze zmianą wszystkiego w życiu obojga rodziców, z permanentną kwarantanną.

I z kasą, która skądś musi płynąć - na leczenie, rehabilitację, jedzenie, a w mojej branży ciężko o regularne dochody. Wiem, że gdyby sytuacja się powtórzyła, po raz drugi zdecydowałabym o terminacji.

Na szczęście obecna ciąża przebiega bez komplikacji. Niestety z lekarką prowadzącą nie widziałam się od początku marca, jestem skazana na konsultacje telefoniczne. Na badanie połówkowe zapisałam się do prywatnej kliniki. Ze względu na pandemię, nie mógł wziąć w nim udziału mój partner. Nie wiem, jak wyglądałaby nasza sytuacja, gdyby wada się powtórzyła. Poprzednim razem udało nam się zareagować w ostatniej chwili.

Współczuję wszystkim kobietom, które przechodzą teraz przez komplikacje ciążowe i tym, którym zbliża się termin porodu. Wiem, że są w olbrzymim stresie, zdane wyłącznie na siebie.

Mogę mieć tylko nadzieję, że do mojego porodu sytuacja ulegnie poprawie".

Katarzyna, nie pracuje, 28 lat:

Katarzyna po raz pierwszy rodziła w 2011 roku. Miała 19 lat, kończyła technikum.

"Ze względu na zagrożenie przedwczesnym porodem od dwóch tygodni przebywałam na patologii ciąży. W 36. tygodniu okazało się, że nie da się dłużej powstrzymywać rozszerzania szyjki macicy. Zawieziono mnie na porodówkę. Był ze mną mąż. Wcześniej przez kilka dni miałam skurcze, ale w momencie porodu ustały. Lekarz musiał podać mi oksytocynę, która wywołała niewyobrażalne bóle krzyżowe. Bolało tak bardzo, że zapominałam o oddychaniu. Dusiłam się, rzucałam po łóżku. Przywiązano mnie do niego pasami. Mąż prosił położną, by mi jakoś ulżyła, podała znieczulenie. Śmiała się tylko. Podczas parcia zarówno ona, jak i lekarz, krzyczeli na mnie i męża. Chcieli go wyprosić, ale wybłagałam, by tego nie robili. Po porodzie okazało się, że łożysko nie wyszło w całości. Wyproszono mojego męża i przeprowadzono łyżeczkowanie. Bez znieczulenia. Po wszystkim zostałam sama. Dopiero po 2h zostałam rozwiązana i zawieziona na oddział położniczy. Początkowo niewiele o tym myślałam. Ale po miesiącu zaczęły się koszmary. Śniłam o porodzie, bólu, drwinach i krzykach lekarza i położnej, poczuciu bezradności. Często płakałam, byłam osłabiona. Trafiłam do psychiatry i psychologa. Przez 2 lata brałam lek antydepresyjny i przeciwlękowy".

Katarzyna jest w 5 miesiącu ciąży. Boi się, że znów urodzi przedwcześnie, zanim wycofany zostanie zakaz odwiedzin i porodów rodzinnych.

"Znów skończy się leczeniem, niemożnością czerpania pełnej radości z macierzyństwa. Już teraz stres negatywnie wpływa na dziecko. Boję się, że znów trafię na pozbawiony empatii personel, lecz tym razem nie będzie nikogo, kto potrzyma mnie za rękę, powie „wytrzymaj, jestem obok”. Lęk jest tak wielki, że mam trudności z zasypianiem. Wraz z innymi kobietami walczę o przywrócenie porodów rodzinnych. Rozumiemy konieczność zachowania środków ostrożności, ale nie tędy droga. Rodzące mogłyby opłacić zakup odzieży ochronnej, można przeprowadzać pomiary temperatur i testy na obecność COVID-19, a nie odbierać prawo do minimum poczucia bezpieczeństwa, które zapewnia obecność partnera. Co więcej, odciąża on przepracowany personel, bo opiekuje się noworodkiem".

Klara, artystka, 36 lat: Nie mam pretensji do lekarzy. Robią co mogą, by działać w warunkach partyzantki. Problemem są politycy

"Gdyby w Polsce obowiązywał zakaz aborcji ze względu na wady płodu, prawdopodobnie nie zdecydowałabym się na dziecko lub prowadziłabym ciążę za granicą, przynajmniej do momentu wykluczenia wad letalnych. Będę mamą, bo tego chcę. Chciane dziecko to szczęśliwe dziecko" – mówi Klara, 36-letnia artystka. Jest w 9. miesiącu ciąży.

"Korzystam z prywatnej opieki medycznej, a mimo to przez ostatni miesiąc nie mogłam doprosić się o wizytę kontrolną. Udało mi się tylko dlatego, że mam znajomą ginekolożkę. Kobietom odmawia się morfologii, badania moczu, krzywej cukrowej, badań prenatalnych. Rozmawiałam z dziewczyną, której USG przesunięto na czerwiec, choć rodzić ma w maju.

Większość wizyt odbywa się online, ale na czym ma się opierać lekarz, jeśli nie są przeprowadzane podstawowe badania? Skąd ciężarna ma wiedzieć, że jej dziecko jest zdrowe, a ona bezpieczna?

Nie mam pretensji do lekarzy. Robią co mogą, by działać w warunkach partyzantki. Problemem są politycy, którzy wiedząc o nadchodzącym kryzysie nie zrobili nic, by przygotować na niego służbę zdrowia. Brakuje maseczek ochronnych, rękawiczek, kombinezonów, płynów do dezynfekcji, a przede wszystkim jasnych procedur określających, jakie świadczenia medyczne są priorytetowe i niezbędne w okresie pandemii. Cierpią na tym ciężarne, ale też inni pacjenci wymagający niezwłocznej pomocy.

I właśnie w takim momencie Sejm przegłosował i skierował do komisji bestialski projekt, który ma zmuszać kobiety do rodzenia dzieci z wadami letalnym".

Petycję ws przywrócenia porodów rodzinnych ze zdrowym partnerem można podpisać pod tym adresem.

;

Udostępnij:

Patrycja Wieczorkiewicz

Dziennikarka, feministka, współautorka książki "Gwałt polski"

Komentarze