0:000:00

0:00

Co, jeśli Ameryka nigdy nie wróci? Co się wtedy stanie? Nadejdzie czas Chin? Europa zostanie nowym przywódcą wolnego świata? A może zapanuje po prostu stara międzynarodowa anarchia?

Gdyby tylko to wyglądało jak w Sajgonie w 1975 roku. Upokorzenie USA w Wietnamie, które nastąpiło po aferze Watergate, spowodowało upadek reputacji Ameryki na świecie. Ale w ciągu dekady Stany Zjednoczone powróciły. Do 1995 roku wydawało się, że będą rządzić światem, były nazywane supermocarstwem.

Obecne problemy Stanów Zjednoczonych, wynikające z ich własnych poczynań, są dziesięć razy głębsze i bardziej strukturalne niż te z połowy lat siedemdziesiątych. Częściowo, dlatego, że zgodnie ze schematem nadmiernie rozbudowanych imperiów znanym z dziejów, wydały biliony dolarów w takich miejscach jak Afganistan i Irak, zamiast zająć się budowaniem własnego państwa.

Za granicą muszą stawić czoła nie Związkowi Radzieckiemu, chylącemu się ku upadkowi supermocarstwu rządzonemu przez leninistów, ale rosnącemu supermocarstwu rządzonemu przez leninistów, czyli Chinom. Obecnie tylko zmiany klimatyczne możemy nazwać hipermocarstwem.

Artykuł Timothy Gartona Asha równolegle z OKO.press ukazuje się w brytyjskim „The Guardian”, niemieckim „Der Tagesspiegel”, kanadyjski „Toronto Globe and Mail”. Autor jest słynnym brytyjskim intelektualistą i historykiem, profesorem na Uniwersytecie Oksfordzkim, Świadkiem i uczestnikiem przemian demokratycznych w Europie Środkowej i Wschodniej. Ostatnio po polsku ukazało się wznowione wydanie jego „Wiosny obywateli”, autor także książki „Polska rewolucja: Solidarność” oraz „Wolny świat: dlaczego kryzys Zachodu jest szansą naszych czasów”.

Realistycznie rzecz biorąc, można co najwyżej oczekiwać, że Stany Zjednoczone „powrócą” na arenę międzynarodową jako wiodąca potęga Zachodu, pierwszy wśród równych sobie w globalnej sieci demokracji. Resentymenty związane ze złym amerykańskim zachowaniem w różnych częściach świata, w tym najnowsze wydarzenia, nie powinny prowadzić do tego, że demokrata w jakimkolwiek zakątku świata nie dojrzy, że

wszystkie prawdopodobne alternatywne scenariusze są gorsze. Administracja Bidena to najlepsza szansa, jaką mamy na osiągnięcie tego celu.

Wyobraźmy sobie, że żałosny, skorumpowany, finansowany przez Stany Zjednoczone afgański rząd i jego domniemanie trzystutysięczna armia, wyszkolona przez USA, przetrwałyby kilka tygodni dłużej. Że wycofano by się stamtąd w sposób zorganizowany, bez transportowców Chinook kołujących nad płaskim dachem ambasady. Ten jeden obraz mówi więcej niż milion słów.

Z pewnością doświadczylibyśmy wiele nieszczęścia i jakiegoś poczucia porażki. Ale dostrzeglibyśmy, że doświadczony prezydent USA spokojnie realizuje twardy plan przywrócenia Ameryki na arenę międzynarodową, w strategicznej postawie lepiej dostosowanej do stawienia czoła zidentyfikowanemu przez jego administrację wyzwaniu 3C: Covid, Climate, China [Covid, Klimat, Chiny].

Nadal możliwe jest, że Stany Zjednoczone powrócą na ten kurs. Wydarzenia, podobnie jak przedmioty, z bliska zawsze wydają się większe. Nie zapomnimy scen na lotnisku w Kabulu, ale z czasem rozmyją się one w nowej perspektywie.

Niemniej jednak, jest to moment, aby zastanowić się nad alternatywą: że Stanom Zjednoczonym nigdy nie uda się „wrócić” na pozycję międzynarodowego lidera. Co wtedy?

Przeczytaj także:

Tajwanie, uważaj

Chiny prawie na pewno staną się dominującą potęgą w Azji, ale nieprzeważającą. Japonia, Indie oraz Australia, nie mówiąc już o Stanach wciąż obecnych w regionie Indo-Pacyfiku, będą starały się do tego nie dopuścić. W samych Chinach sprzeczności między coraz bardziej leninowskim systemem politycznym, w którym władza skoncentrowana jest nie tylko w rękach jednej partii, ale jednego człowieka, a złożoną, rozwinięta kapitalistyczną gospodarką i społeczeństwem, prędzej czy później doprowadzą do kryzysu wewnętrznego. Poszukiwanie wzmocnionej nacjonalistycznej legitymizacji za pomocą zagranicznych przygód może skutkować natychmiastowym działaniem: miej się na baczności Tajwanie.

Nie jest to jednak formuła „chińskiego wieku”, nie można o nim mówić, tak jak mówiono o „amerykańskim wieku” – a przynajmniej o amerykańskim dwudziestoleciu między 1989 a 2009 rokiem – czy wcześniej o „brytyjskim wieku”.

Chiny już teraz wywierają wielki wpływ na niektóre kraje europejskie, ale nie staną się wiodącą potęgą w Europie. Rosja podobnie, ale w znacznie mniejszym stopniu, choć Władimir Putin, jak i Xi Jinping, bez wątpienia będzie się napawał tym ostatnim amerykańskim niepowodzeniem.

Czas na Europę?

Oto więc bardziej optymistyczny scenariusz, taki, który sprawi, że francuskie serca zaczną śpiewać. Co powiecie na to, żeby Europa wkroczyła do akcji? UE staje się przywódcą wolnego świata!

Odwracając słynne dictum byłego brytyjskiego ministra spraw zagranicznych, George'a Canninga, wzywamy stary świat, aby przywrócić równowagę nowemu. To świetny pomysł. Jako angielski Europejczyk, bardzo chciałbym, aby coś takiego się wydarzyło. Wraz z przyjaciółmi z całego naszego kontynentu, spędziłem sporo czasu pracując w sieciowej organizacji zwanej Europejską Radą Spraw Zagranicznych właśnie po to, by promować bardziej spójną, skuteczną europejską politykę zewnętrzną. Ale nie wygląda to dobrze.

Jeden z europejskich przywódców, francuski prezydent Emmanuel Macron, ma wizję, ale nie ma środków. Prawdopodobni niemieccy następcy kanclerz Angeli Merkel, po wyborach we wrześniu tego roku, mają środki, ale brak im wizji. Wielka Brytania właśnie opuściła klub, tylko po to, by teraz czołowi brytyjscy konserwatyści głośno narzekali, że Stany Zjednoczone zostawiły nas na pastwę losu w sprawie Afganistanu. Nie jest to przepis na globalne przywództwo.

Międzynarodowa anarchia?

Pozostaje więc trzecia globalna alternatywa: międzynarodowa anarchia. Konkurujące ze sobą wielkie mocarstwa, plemiona i interesy. Świat „G-Zero”, jak nazwał to politolog Ian Bremmer. W najgorszym razie, coś w rodzaju Afganistanu w większym wydaniu.

Pomijając nieszczęście, jakie przyniosłoby to milionom ludzi, grozi to usmażeniem planety. Apokaliptyczne pożary na greckich wyspach i powodzie w Niemczech, które miały miejsce tego lata, nie wspominając o ostatnich autorytatywnych ostrzeżeniach klimatologów, wyraźnie pokazują, że potrzebujemy globalnego działania zbiorowego na bezprecedensowym poziomie, aby stawić czoła kryzysowi klimatycznemu. Jednak obecna sytuacja geopolityczna sprawia, że takie wspólne globalne działanie jest trudniejsze do osiągnięcia.

Niedawno obejrzałem amerykański film science-fiction zatytułowany Arrival [Nowy początek], w którym przypominający ośmiornice kosmici lądują w Stanach Zjednoczonych, Rosji, Chinach, Arabii Saudyjskiej i innych kluczowych światowych potęgach. Okazuje się, że ich celem jest nakłonienie walczących plemion ludzkości do współpracy, bo „będziemy was potrzebować za 3500 lat”. A ponieważ jest to amerykański film, ich misja kończy się sukcesem.

Jednak bez interwencji jasnowidzących międzygalaktycznych ośmiornic, wszystko zależy od nas.

Co jest gorszego od przywództwa USA?

Gdy popatrzymy na niego z dalszej perspektywy, ten geopolityczny moment wymaga aktywnego zaangażowania Europy i Chin, Indii, Japonii, Australii i wielu innych krajów. I nadal wymaga od USA powrotu do roli lidera w tym koncercie demokracji, już nie jako hegemona, ale pierwszego wśród równych. Pewien ekonomista specjalizujący się w rozwoju brutalnie zauważył kiedyś, że dla biednych krajów tylko jedna rzecz jest gorsza od bycia wyzyskiwanym, a mianowicie brak bycia wyzyskiwanym.

Jest tylko jedna rzecz gorsza od przywództwa Stanów Zjednoczonych: jego brak.

Tłumaczyła Anna Halbersztat

;

Udostępnij:

Timothy Garton Ash

Brytyjski historyk, profesor na Uniwersytecie Oksfordzkim, wykłada też na Uniwersytecie Stanforda. Europejczyk. Świadek i uczestnik przemian demokratycznych w Europie Środkowej i Wschodniej. Ostatnio po polsku ukazało się wznowione wydanie jego "Wiosny obywateli".

Komentarze