Czy wybory w czerwcu lub lipcu są zgodne z prawem? A jeśli nie, to dlaczego politycy różnych ugrupowań jednak chcą je przeprowadzić? OKO.press wyjaśnia o co chodzi w nowym sporze o datę wyborów prezydenckich
Jeszcze kilka dni temu wydawało się, że Senat, zgodnie z zapowiedziami, poświęci na prace nad nową ustawą wyborczą nie więcej niż dwa tygodnie. W tym czasie odbył się zorganizowany przez Lewicę Okrągły Stół ws. wyborów. Prawo i Sprawiedliwość upierało się przy dacie 28 czerwca, ale opozycja złagodziła ton w sprawie głosowania i jasno deklarowała, że weźmie w nim udział i do tego samego będzie nakłaniała swoich zwolenników.
Spodziewano się, że obie strony będą negocjować zarówno sprawę ostatecznego terminu wyborów, jak i m.in. warunki i widełki czasowe zbierania podpisów przez nowych kandydatów. Na tym ostatnim zależało szczególnie Koalicji Obywatelskiej, która zgłosiła nowego kandydata - Rafała Trzaskowskiego.
Tymczasem we wtorek 26 maja spór wyborczy rozgorzał na nowo.
Marszałek Senatu Tomasz Grodzki odwołał posiedzenie izby wyższej parlamentu przewidziane na ten tydzień. Przyczyną mają być wątpliwości, czy w obecnej sytuacji ogóle można przeprowadzić wybory przed upływem kadencji Andrzeja Dudy. Jedną z poprawek, jakie ma zgłosić Senat, jest wprowadzenie przepisu, że ustawa wejdzie w życie dopiero po 6 sierpnia - w tym dniu prezydent zakończy urzędowanie.
W reakcji na te działania marszałek Sejmu Elżbieta Witek zwołała konferencję prasową, podczas której mówiła, że marszałek Senatu ponownie ją oszukał, a opozycja ucieka się do obstrukcji dla politycznych zysków. Jednoznacznie potępiła także pomysł, że wybory mogłyby się odbyć po 6 sierpnia.
Po 6 sierpnia, gdyby wybory się nie odbyły, jesteśmy bez głowy państwa. To byłby przypadek bez precedensu, bardzo szkodliwy, bardzo niebezpieczny dla ustroju państwa i dla jego przyszłości.
Marszałek Witek nie miała racji w kluczowej sprawie swojego wystąpienia. Jak wyjaśniała OKO.press Ewa Łętowska, działanie za prezydenta na wypadek „bezprezydencia” jest kompetencyjnie wyczerpująco określone w art. 131 ust. 2 i 3. Wiadomo, kto ma przejąć jego obowiązki. Nie groziłby więc Polsce paraliż państwa, którym straszy PiS, by uzasadnić swój polityczny plan, by wybory przeprowadzić jak najszybciej.
Pytanie, czy jest sens czekać z nowymi wyborami aż do wygaśnięcia kadencji prezydenta. Choć byłby to krok najprostszy w sensie prawnym i prawidłowy z punktu widzenia konstytucyjnego, w sensie politycznym sytuacja nie jest już taka prosta. OKO.press wyjaśnia, na czym polegają argumenty zwolenników przeprowadzenia wyborów po 6 sierpnia i z jakich względów politycy (nie tylko PiS) gotowi są je ignorować.
Wszystkie nasze kłopoty wzięły się z tego, że przed wyborami 10 maja rząd PiS nie chciał wprowadzić stanu klęski żywiołowej, który pozwala zgodnie z Konstytucją przełożyć wybory ze względu na siłę wyższą: powódź, huragan, czy jak obecnie w Polsce - ogólnokrajową epidemię choroby zakaźnej. Tymczasem obóz władzy parł do wyborów, których ze względów organizacyjnych nie udało mu się przeprowadzić. I tak znaleźliśmy się na konstytucyjnej ziemi nieznanej.
"Nieodbyte wybory" to sytuacja bezprecedensowa. Konstytucja nie przewidywała, że w wyniku woli politycznej można ich tak po prostu nie przeprowadzić. Państwowa Komisja Wyborcza wydała więc 10 maja uchwałę w której stwierdzono, że głosowanie się nie odbyło. Dodano również, że wg Komisji ten stan analogiczny jest do sytuacji, gdyby kandydatów w ogóle nie było. Taki wypadek regulują przepisy Kodeksu wyborczego:
art. 293. głosi, że PKW stwierdza taki fakt w drodze uchwały, a marszałek Sejmu zarządza nowe wybory na zasadach określonych w art. art. 289 § 2 i art. 290 Kodeksu wyborczego.
Zgodnie z tym scenariuszem Marszałek Sejmu powinna zarządzić wybory nie później niż w 14 dniu od dnia ogłoszenia uchwały Państwowej Komisji Wyborczej w Dzienniku Ustaw. Data wyborów powinna zostać wyznaczona w dniu przypadającym w ciągu 60 dni od zarządzenia wyborów.
Wielu prawników krytykowało uchwałę PKW, zaznaczając, że analogia zastosowana przez Komisję, jest po prostu zbyt daleko posunięta.
"Wybory, które się nie odbyły z powodu braku kandydatów to coś innego niż wybory, które się nie odbyły, bo po prostu państwo sobie ich nie przeprowadziło. Nie można stawiać znaku równości między tymi sytuacjami" - komentowała dla OKO.press prof. Anna Rakowska-Trela.
Pomimo takich uwag, drogą podsuniętą przez PKW zamierzały iść komitety wyborcze wszystkich kandydatów. Uznano, że zostaną rozpisane nowe wybory i teraz jedyną kwestią do ustalenia jest to, jaki kształt przybierze nowa ustawa wprowadzająca m.in. poprawki do kodeksu wyborczego.
Jak mówił w wywiadzie OKO.press senator KO Marek Borowski: "Konstytucja nie przewidywała takiego idiotyzmu, w który nas wpakował Kaczyński (...) W związku z tym trzeba było znaleźć rozwiązanie najbliższe konstytucji. PKW szukała w konstytucji podobnej sytuacji. I porównano to do przypadku, gdy wszyscy kandydaci się wycofali. Czyli: mamy termin wyborów, ale nic się nie odbywa, bo nie mamy na kogo głosować.
Oczywiście to nie jest sytuacja tożsama, bo nikt się nie wycofał. Ale szukano tu najbliższej analogii. Klasyfikujemy taki przypadek i dalej idziemy zgodnie z konstytucją. Marszałek ma 14 dni na rozpisanie nowych wyborów, SN się nie wypowiada, bo nie ma takiej potrzeby".
Zdaniem części prawników Konstytucja (jak również kodeks wyborczy) nie przewiduje wyborów przyspieszonych w momencie, w którym prezydent cały czas urzęduje. Konstytucyjny termin na przeprowadzenie takich wyborów (zgodnie z art. 128 ust. 3) minął bowiem 23 maja. Oznacza to, że podejmując działania w celu przeprowadzenia wyborów w czerwcu, czy lipcu, działamy niezgodnie z prawem, a wybory będą nieważne.
Przedstawicielką tego stanowiska jest przede wszystkim prof. Ewa Łętowska: "Po 10 maja (wybory odwołane mocą woli politycznej dwóch szefów partii, a nie na podstawie prawa) żadna nowa ustawa dotycząca wyborów nie będzie zgodna z konstytucją. Żadna. W konsekwencji zwycięstwo każdego (czy dawny prezydent czy którykolwiek z jego konkurentów) - jest naznaczone tym błędem i daje bardzo slaby mandat".
Wskazywano, że zamiast szukać dalekich analogii do wyborów bez kandydatów i przeprowadzania kolejnej procedury poza konstytucyjnymi terminami, należy szukać rozwiązania w opróżnieniu urzędu prezydenta.
Takie opróżnienie według konstytucji następuje w pięciu przypadkach: zrzeczenia się urzędu, śmierci prezydenta, stwierdzenia nieważności wyboru, złożenia z urzędu przez Trybunał Stanu, uznania przez Zgromadzenie Narodowe o trwałej niezdolności do sprawowania urzędu.
Z przyczyn oczywistych prawnicy wskazywali, że przede wszystkim Andrzej Duda może zrzec się urzędu. Taki krok byłby całkowicie zgodny z prawem, cała dalsza procedura jest jednoznacznie opisana. Zrzeczenie się urzędu jest wprost przewidziane przez konstytucję w art. 131 par. 2. Wtedy marszałek Sejmu rozpisuje wybory i do czasu ich przeprowadzenia wykonuje obowiązki prezydenta.
Politycy PiS byli pytani o możliwość zrzeczenia się przez Andrzeja Dudę urzędu i z ich wypowiedzi wynika, że całkowicie taki scenariusz wykluczają.
Ale prawnicy podsuwają inną możliwość wyjścia z sytuacji, czyli oparcie się na analogii do przypadków wymienionych w art. 131 konstytucji, czyli zaczekania do 6 sierpnia, aż kadencja Andrzeja Dudy po prostu upłynie.
Wtedy zgodnie z art. 289 par. 2 marszałek w ciągu 14 dni zarządza wybory, a ich datę wyznacza na dzień wolny od pracy przypadający w ciągu 60 dni. Wybory odbyłyby się wówczas w październiku.
Część ekspertów, między innymi prof. Łętowska, wskazuje też, że skoro ten rodzaj opróżnienia urzędu nie jest wymieniony w art. 131 ust. 2 konstytucji, to zgodnie z ustępem 3 obowiązki prezydenta przejąć powinien Marszałek Senatu.
Zaczekanie z rozpisaniem wyborów do 6 sierpnia miałoby chronić nas przed procedurą wyboru nowego prezydenta podczas kadencji urzędującego prezydenta z pogwałceniem konstytucyjnych terminów.
Przede wszystkim - wszyscy prawnicy zgadzają się co do tego, że 10 maja doszło do bezprecedensowej sytuacji, której nie przewidziała nasza konstytucja.
Wszyscy prawnicy stoją też na stanowisku, że właściwie jedynym zgodnym z prawem wyjściem z tego prawnego zamieszania byłoby zrzeczenie się urzędu przez Andrzeja Dudę.
Tylko ten krok nie zmuszałby do stosowania żadnych analogii prawnych, a pozwoliłby iść po prostu zgodnie z przepisami konstytucji i kodeksu wyborczego.
Nie wszyscy prawnicy są jednak tak jednomyślni w kwestii tego, czy powinniśmy iść ścieżką przyspieszonych wyborów wytyczoną przez PKW. Część zdaje się akceptować taką próbę załatania wyborczego chaosu, jeśli tylko wybory będą przeprowadzone z poszanowaniem demokratycznych standardów. Inni uważają jednak, że nie należy przymykać oka na łamanie prawa, że wybory te będą z gruntu skażone, a zwycięzca głosowania będzie miał słaby mandat.
Kto będzie jednak ostatecznie decydował o sile mandatu?
Z jednej strony będzie to instancja opinii publicznej, która musi mieć poczucie, że procedura, w której wyłoniono prezydenta była, jeśli nie bez zarzutu, to co najmniej akceptowalna. Tu prawnicy będą pewnie kierować się bardziej wyśrubowanymi standardami niż ogół społeczeństwa.
Drugą, bardziej formalną instancją, jest w końcu Sąd Najwyższy, który rozpatrzy protesty wyborcze i orzeknie co do ważności wyborów.
To, w jakich warunkach były rozpisane wybory, będzie jednym z wielu czynników, które Sąd Najwyższy, a dokładnie sędziowie Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, będą brać pod uwagę przy wydawaniu decyzji. I nie jest pewne, czy będzie to czynnik rozstrzygający.
Ważnym elementem układanki jest status uchwały PKW. Zgodnie z kodeksem wyborczym uchwała ta podlega publikacji w Dzienniku Ustaw, a od tego momentu marszałek Sejmu ma 14 dni na rozpisanie nowych wyborów.
Rząd do tej pory nie opublikował uchwały PKW, by odciągnąć w czasie kodeksowy termin na rozpisanie wyborów. Dlaczego? Ze względu na to, że nie zakończył się proces legislacyjny nowej ustawy wyborczej.
Jeśli marszałek Witek rozpisałaby wybory przed wejściem w życie nowej ustawy o wyborach hybrydowych, to musiałyby się odbywać według reżimu wyborów kopertowych oraz obowiązującego kodeksu wyborczego.
Oznaczałoby to m.in., że w momencie rozpisania wyborów formalnie wszyscy startujący są "nowymi kandydatami", muszą rejestrować komitety i zbierać podpisy.
Obowiązują też terminy kodeksowe, które przewidują, że:
Przykładowo jeśli marszałek Witek rozpisałaby wybory we wtorek 27 maja, to najwcześniejszym terminem wyborów mogłaby być sobota 25 lipca. Przy każdym wcześniejszym lipcowym terminie nie zostałyby dochowane kodeksowe terminy wyborcze.
Zapisy nowej ustawy wyborczej procedowanej obecnie w Senacie pozwalają marszałek Sejmu wytyczać nowe terminy na zbieranie podpisów. Czyli w praktyce je skrócić. Zacznie też obowiązywać przepis o ponownej rejestracji "starych kandydatów" bez konieczności zbierania na nowo podpisów.
Ostatni dzień Senatu na zajęcie stanowiska w sprawie ustawy wyborczej to 11 czerwca. Załóżmy więc, że 12 czerwca Sejm będzie głosował nad poprawkami senackimi, a ustawa wejdzie w życie 13 czerwca.
Jeśli Senat postanowi wykorzystać cały przysługujący mu czas, to termin wyborów 28 czerwca staje się nierealny, bo marszałek Witek będzie musiała zarezerwować jakiś czas (jeśli nawet niewielki) na rejestrację starych i nowych kandydatów. Do tego czasu nikt nie będzie ryzykował kolejnego wydruku błędnych kart i pakietów wyborczych.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Komentarze