Tragedia, która wydarzyła się w ubiegłym tygodniu, nie zwalnia nas z obowiązku szukania racjonalnego i pokojowego wyjścia z politycznego konfliktu grożącego eskalacją. Nigdy nie jest na to za późno. W interesie wielu polityków jest podsycanie negatywnych emocji i podziałów, bo to gwarantuje im utrzymanie władzy. Nie ma powodu, by im w tym pomagać
W OKO.press przyjęliśmy konwencję pisania tekstów w pierwszej osobie liczby mnogiej. Tym razem będę jednak pisał wyłącznie we własnym imieniu, bo każdy i każda z nas – dziennikarzy i dziennikarek OKO.press – patrzy na to, co dzieje się w Polsce trochę inaczej. To pochodna różnych doświadczeń, temperamentów i poglądów politycznych. Zgadzamy się co do tego, że dzieje się źle.
W czwartek 19 października 2017 przed Pałacem Kultury w Warszawie podpalił się 54-letni Piotr S. Był to dramatyczny protest przeciwko sposobowi sprawowania władzy przez PiS i niszczeniu przez tę partię polskiej demokracji. List, który napisał, nie pozostawia wątpliwości: mężczyzna chciał wezwać społeczeństwo do oporu przeciw agresywnej, odbierającej wolność polityczną władzy. Napisał, że od 8 lat cierpi na depresję, ale jego czyn należy rozumieć jako przemyślany i świadomy akt polityczny.
Piotr S. z ciężkimi oparzeniami trafił do szpitala, jest w ciężkim stanie.
Zawodowi posiadacze poglądów jak zwykle nie stanęli na wysokości zadania. Jan Hartman z trudem powstrzymywał satysfakcję - opozycja wreszcie będzie mieć swojego świętego. Taki komentarz stawia go poza marginesem cywilizowanej debaty. Gości tam zresztą nie pierwszy raz.
Pojawiły się też odwrotne głosy, by nie robić ze zdarzenia sprawy politycznej, ze względu na wieloletnią depresję mężczyzny. Taka postawa jest dla mnie zrozumiała, choć jej nie podzielam, depresja, na jaką cierpi Piotr S. nie odbiera jego czynowi ogromnej politycznej wagi. Z drugiej strony pozostaje kontekstem, o którym trzeba pamiętać. Piotr S. sam pisze o tym, że "widzi rzeczywistość w dużo czarniejszych barwach niż większość 'normalnych' ludzi", dzięki czemu "potrafi lepiej dostrzec niepokojące sygnały".
Nie będę już pisał o samym czynie Piotra S. i motywach, które za nim stały. Nie interpretuję go. Pomimo listu, jaki zostawił, brakuje mi do tego wiedzy. To, co się stało, to niewyobrażalna tragedia.
Chcę natomiast zastanowić się nad reakcjami na ten akt, bo wiele mówią one o tym, gdzie się znajdujemy jako społeczeństwo zaangażowane w politykę. I mówią coś niedobrego.
Rozumiem poruszenie, smutek czy przerażenie. Nie mogę się jednak zgodzić z próbami uwznioślenia tego czynu, jak robi to Agnieszka Holland pisząc o "ogniu, który niszczy, ale też oświetla" i bohaterach, "których lubi historia, a współczesność się ich boi". Radykalne, grożące śmiercią akty przemocy są granicą, której nie można przekraczać i każdy, kto zabiera w tej sprawie głos, ma obowiązek powtarzać to do znudzenia. Nawet jeśli jest to przemoc skierowana – w ramach protestu - na siebie samego.
Staram się zrozumieć media, które nie radzą sobie z komentowaniem tej tragedii i ograniczyły się do chłodnych relacji. To nie spisek, raczej ostrożność i bezradność. Może lepiej nie powiedzieć nic, niż powiedzieć za dużo i mieć na sumieniu eskalację konfliktu.
Bo jesienią 2017 roku znów znaleźliśmy się na granicy, poza którą jakakolwiek racjonalna polityka jest niemożliwa i następuje wyłącznie spirala agresji.
Powinniśmy się zatrzymać, zastanowić się, gdzie jesteśmy, i zrobić wszystko, by tej granicy nie przekroczyć.
Tak rozumiem też wydźwięk listu, jaki wystosowali do rządu i opozycji zagraniczni przedstawiciele emigracyjnych organizacji prodemokratycznych. To odpowiedzialny apel o dialog. Ważny, nawet jeśli władza nie jest w tej chwili do dialogu zdolna.
Dwa lata rządów PiS to dla opozycyjnie nastawionej części społeczeństwa czas ciężkiej próby. Od zamachu na Trybunał Konstytucyjny, przez próby zaostrzenia ustawy aborcyjnej, po skandalicznie przeprowadzoną reformę edukacji i ostatnie zakusy na niezależność sądownictwa. Do tego rehabilitacja nacjonalizmu i rasizmu, dewastacja polskiej przyrody i TVP zmieniona bezmyślną propagandową maszynkę. Wszystko to robione bez jakiejkolwiek próby dialogu, z przekonaniem, że władza nie musi słuchać nikogo, bo jak się ktoś z nią nie zgadza, to jest z definicji wrogiem. PiS nie tyle przejął państwo, co je podbił. A część obywateli czuje się coraz bardziej wciągana w ten konflikt.
Dlaczego politycy to robią? Bo angażowanie społeczeństwa w konflikt jest skuteczną formą sprawowania władzy. Rządzący dostają za tę walkę z częścią społeczeństwa nagrodę w postaci wysokiego poparcia w sondażach. To deprymujące, bo podważa wiarę w możliwość sporu politycznego bez agresji i walki na wyniszczenie. Emocje tworzone na zimno przez technologów władzy ogarniają społeczeństwo.
Przestają działać tradycyjne mechanizmy obronne nakazujące dystans do wszelkiej polityki. Zresztą trudno, by para planująca dziecko z dystansem patrzyła na zamiar wyjęcia z ustawy aborcyjnej możliwości usunięcia płodu z wadami genetycznymi. Albo, by początkujący lekarz spokojnie słuchał kłamstw na temat luksusowego życia rezydentów, jakie sączą się z TVP. Zwykli obywatele, którzy czują, że władza ich atakuje, cierpią na tym najbardziej.
PiS nie jest jedyną partią, która to robi. Przypomnijmy sobie spot wyborczy PO z 2011 roku („Oni pójdą na wybory. A Ty?”). Wyborcy PiS są tutaj przedstawieni jak bezrozumny motłoch. Bo poprzednia władza też próbowała wtłoczyć społeczeństwo w ostry, zdefiniowany przez nią konflikt.
Gdy doszło do tragedii - śmierci Lecha Kaczyńskiego w katastrofie smoleńskiej, zabójstwa Marka Rosiaka w łódzkim biurze PiS - najbardziej pryncypialna grupa przeciwników rządu Tuska przestała dostrzegać możliwość porozumienia z kimkolwiek spoza wąskiego grona wyznawców swojej sekty. Mniejsza o to, kto właściwie zaczął ten błędny krąg, ważne jak to się skończyło. Politycy PiS cynicznie wykorzystali nastroje radykalnej części swojego elektoratu. Przejęli i udoskonalili retorykę obrońców oblężonej twierdzy, bo rezonowała wśród wyborców. Do dziś jakakolwiek forma dialogu z ludźmi z zewnątrz jest w tym obozie politycznym traktowana jak zdrada. Z konsekwencjami zmagamy się na co dzień.
Obecnej ideowej antypisowskiej opozycji grozi podobny proces. Okopie się w przekonaniu o własnej wyższości moralnej, doskonale odporna na zmianę poglądów. Pogrąży się w spiskowym myśleniu, które nie wymaga autorefleksji. I będzie w gruncie rzeczy zadowolona z tego stanu rzeczy, bo to zdejmie z niej odpowiedzialność za walkę o władzę. Koło się domknie: wszyscy będą jednakowo odporni na dialog.
Jeśli tego nie zatrzymamy, grozi nam ostateczna utrata racjonalności w polityce. Walka na wyniszczenie prowadząca donikąd, nie rozwiązująca żadnych problemów, wiecznie grożąca przemocą.
Tymczasem w Polsce dzieją się rzeczy, które – jakkolwiek zaskakująco nawet dla mnie samego to zabrzmi – pozwalają wierzyć, że nasza polityka wyjdzie z błędnego koła i wreszcie zacznie służyć do tego, do czego powinna: do rozwiązywania problemów.
To tylko kilka przykładów. Pod wieloma względami społeczeństwo staje się coraz bardziej demokratyczne - nie czeka na to, aż władza łaskawie się nim zainteresuje, tylko domaga się od niej konkretnych rzeczy. A zorganizowana opozycja powinna szukać sposobu, by przełożyć roszczenia obywateli na program wyborczy. Finansowa i medialna dominacja prawicy bardzo to utrudnia, ale nie usprawiedliwia kapitulacji.
Regres w romantyzm w reakcji na tragedię to ostatnie czego nam trzeba, gdy wciąż można po prostu przegłosować złą władzę w wyborach.
A przekonanie, że z jakiegoś powodu już nie można, to narcystyczna poza, którą w Polsce przyjmuje się zbyt łatwo. Wydarzyła się straszna tragedia, ale nie unieważnia ona normalnej polityki - która trwa i daje nadzieję na zmianę.
Redaktor OKO.press. Współkieruje działem społeczno-ekonomicznym. Czasem pisze: o pracy, podatkach i polityce społecznej.
Redaktor OKO.press. Współkieruje działem społeczno-ekonomicznym. Czasem pisze: o pracy, podatkach i polityce społecznej.
Komentarze