Pogrzebania żywcem bali się Chopin, Poe, Andersen, Waszyngton i Nobel. Dlatego pojawiły się wynalazki, które miały im przyjść z pomocą…
„Konsul Aviola ożył na stosie pogrzebowym, jednak nie można było mu pomóc z powodu zbyt silnego ognia, więc spłonął żywcem” – pisał ze zgrozą Pliniusz Starszy w I wieku, zaś po podaniu jeszcze kilku podobnych przypadków konstatował, że „nawet śmierci wierzyć nie można”.
Takie obawy dzieliło wielu starożytnych mędrców. Nie uleczyło z tych lęków średniowiecze, a przez kolejne epoki mnożyły się mrożące krew w żyłach opowieści o przedwcześnie pogrzebanych nieszczęśnikach.
W XIV wieku tylko łut szczęścia ocalił przed tragedią sławnego poetę Francesco Petrarkę, gdy wpadł w długi trans kataleptyczny, z którego wytrąciła go dopiero zmiana pogody.
W XVIII-wiecznej Warszawie niejaka Anna Regina Kilemann, żona introligatora, ponoć urodziła już pod ziemią dziecko, a przynajmniej taka krąży legenda.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Nie tylko wśród sławnych i bogatych umacniał się lęk, który naukowo nazwano tafefobią (od gr. taphos, czyli grób).
Gdy coraz mniej wierzono w cuda, do działania zaprzęgnięto naukę. Medycy aż do 1816 roku pozbawieni byli jednak choćby tak podstawowego narzędzia jak stetoskop.
Na osobliwy pomysł wpadł francuski anatom Jacques-Benigne Winslow.
„W 1740 roku zasugerował, że jedyną naprawdę niezawodną oznaką śmierci jest początek rozkładu zwłok i zalecił lekarzom, w celu upewnienia się, że denat naprawdę nie żyje, np. wsypywanie do nosa i nacieranie dziąseł zmarłego takimi specyfikami jak papryka, tabaka, sok z cebuli lub czosnku.
Winslow zalecał też, co dziś może budzić grozę, a z pewnością zniesmaczenie, wlewanie do ust zmarłym ciepłego moczu i lewatywę z dymu tytoniowego” – piszą Krzysztof Schoeneich i Adam Tyszkiewicz z Muzeum Historii Medycyny WUM w artykule „Na granicy życia i śmierci, czyli rzecz o pochówkach nie do końca zmarłych, porodach trumiennych i tafefobii” („MDW. Medycyna. Dydaktyka. Wychowanie” nr 10/2020).
Niezwykłe pomysły Winslowa nie zmieniają faktu, że w Oświeceniu faktycznie uznano, że jedynym pewnym dowodem śmierci jest rozkład ciała – a skoro tak, to należało poczekać z pogrzebem, póki nie pojawią się oznaki gnicia.
Pomysł stworzenia domów przedpogrzebowych (kostnic-poczekalni, domów dla zmarłych) narodził się we Francji, aczkolwiek największą popularność zyskał na terenie sąsiednich Niemiec.
Jako pierwszy przeforsował tam taki pomysł dr Christoph Wilhelm Hufeland w Weimarze, w 1791 roku. Zaprojektował on Vitae Dubiae Asylum, czyli „Azyl Wątpliwego Życia”.
Był to prosty budynek z izbą z ośmioma pryczami na zwłoki, które mogła obserwować przez okna obsługa tego przybytku. Jak pisze lekarz i popularyzator nauki Jan Bondeson w książce „Buried Alive: The Terrifying History of Our Most Primal Fear”, Hufeland dużą wagę przykładał do doboru owej kadry.
Uznawał, że w staromodnych kostnicach obsługę stanowią ignorantki, które trupa zdradzającego oznaki życia biorą za szatańską sprawkę i okładają zwłoki miotłą. Zamiast nich w Vitae Dubiae Asylum pracować mieli ludzie wykształceni, o zdrowych zmysłach.
Pomysł popierał światły Karol August, władca księstwa Saksonii-Weimaru-Eisenach. Wieść o „Azylu Wątpliwego Życia” się rozniosła. Po sukcesie w Weimarze Hufeland przeniósł się do Berlina i pod tym miastem wzniósł kolejny ośrodek.
Tym razem nie ufał tylko oczom obsługi. Do palców zmarłych przywiązywano sznurki połączone z dzwonem. Gdyby któryś z nieszczęśników się obudził i poruszył, trudno byłoby tego nie usłyszeć. Pomysł się spodobał.
Hufeland znalazł kolejnego protektora w osobie króla Prus Fryderyka Wilhelma III. Na terenie całych Niemiec powstawały nowe placówki.
Najbardziej luksusową wzniesiono w Monachium w 1808 roku. Jednak już tam widać było, jak szlachetna idea Hufelanda zaczyna gnić. W monachijskim ośrodku były sale dla ubogich i bogaczy. Po tych drugich krążyły istne wycieczki.
Nie tylko, by przyjrzeć się kwiatom i posągom zdobiącym łoża śmierci, ale i marniejącym doczesnym szczątkom bogaczy. Jakby tego było mało, żyłkami połączono palce u rąk i nóg zmarłych z... wielką harmonią. Sęk w tym, że wydawała ona upiorne dźwięki, gdy gnijące zwłoki pęczniały.
We Frankfurcie nad Menem placówkę podzielono na część męską i żeńską, a zamiast harmonii ponownie postawiono na dzwon. Ośrodek miał centralne ogrzewanie, wentylację, kuchnię, łazienkę, a nawet aptekę.
Popularność placówek nie ograniczała się do Niemiec. Pojawiły się także m.in. w Kopenhadze, Pradze, Wiedniu. Początkowy entuzjazm jednak osłabł. Dało się to odczuć nawet w Niemczech, gdzie uczniowie Hufelanda wciąż traktowali jego dzieło jako świętość, jednak konflikty były nieuniknione.
Po pierwsze, powstał spór, kto właściwie powinien finansować takie ośrodki: państwa czy kościoły. Duchowni nie zamierzali brać tego dodatkowego obciążenia na własne barki.
Po drugie, ludzie przestawali wierzyć, że pobyt w kostnicach-poczekalniach cokolwiek daje. Ba, wśród biednych zaczęły krążyć teorie spiskowe, jakoby zwłoki wykorzystywano do eksperymentów medycznych.
Nic dziwnego, że poznański „przysionek śmierci” funkcjonował tylko od 1848 do 1852 roku. Zaś we Wrocławiu lekarz i historyk Karl Ludwig Klose szacował w 1830 roku, że przez 29 lat funkcjonowania tamtejszego ośrodka, trafiło tam tylko... 19 osób. Wszystkie były zamożne.
To rzecz najciekawsza. Badacze dowodzili w połowie XIX wieku, że praktycznie w żadnym z ośrodków na terenie ówczesnych Niemiec nie doszło do wyczekiwanego „przebudzenia”!
Idea Vitae Dubiae Asylum umierała. Aczkolwiek, jak pisze Bondeson, niektóre pomysły wykorzystywano przez kolejne dekady. Na przykład jeszcze w latach czterdziestych XX wieku w głównej kostnicy w Strasburgu dłonie zwłok łączono z elektrycznym dzwonkiem alarmowym.
Niemal równolegle z „Azylami Wątpliwego Życia” pojawił się jednak i rozwijał konkurencyjny pomysł. Była to tzw. trumna bezpieczeństwa (trumna ratunkowa).
Jako pierwszy kazał ją sobie przygotować, bojąc się pogrzebania żywcem, kontrowersyjny manchesterski duchowny Robert Robinson w 1791 roku. Jego wyłożona w mauzoleum trumna miała szklaną część, którą rodzina zobowiązała się sprawdzać. Gdyby zauważyła ślady kondensacji pary wodnej, natychmiast miała otworzyć trumnę.
W 1792 roku własną wersję wymyślił niemiecki książę Ferdynand Brunszwicki. Jego trumna ratunkowa miała okno (by nie zabrakło światła), otwór wentylacyjny (by władca się nie udusił) oraz wieko niezabijane gwoźdźmi, lecz zamykane na klucz (który zostawiano przy zwłokach).
Ferdynand nie musiał z niego skorzystać, ale równie spokojni chcieli być inni. Pewien wiejski proboszcz z Niemiec wpadł na pomysł, by z pogrzebanych trumien wyprowadzać na zewnątrz rurkę ze sznurkiem w środku, połączonym z pobliskim dzwonem kościelnym.
Inni sugerowali tuby, trąbki, syreny, a nawet petardy.
Niejaki Adolf Gutsmuth, lekarz z Seehausen, dał się w roku 1822 pogrzebać żywcem w trumnie bezpieczeństwa własnej konstrukcji, mającej dostęp do świeżego powietrza i rurkę, przez którą można było nakarmić „przebudzonego” zmarłego, zanim zostanie odkopany. Podczas trwającego kilka godzin eksperymentu wynalazca skonsumował w ten sposób zupę, kiełbasę i piwo.
Pojawiły się oczywiście głosy krytyki. Bo jak pociągać za sznurki, uruchamiać skomplikowane mechanizmy lub wspinać się po drabinkach ratunkowych (takie pomysły też się pojawiły), gdy człowiek przebudzony z letargu jest słaby, wycieńczony i półprzytomny?
Mimo to powstawały kolejne konstrukcje, m.in. działającego w USA wynalazcy ze Świdnicy Richarda Straussa (1884) oraz poznańskiego ogrodnika Wojciecha Kwiatkowskiego (1892).
Żaden z tych wynalazków nie narobił jednak takiego szumu jak konstrukcja pochodzącego z Warszawy carskiego szambelana Michała Karnickiego (znanego też jako Michel de Karnice-Karnicki).
Opowiadał, że podczas licznych podróży po Europie był świadkiem pogrzebu pewnej młodej Belgijki, która nagle przebudziła się w trumnie. Jej wrzask tak prześladował arystokratę, że postanowił się poświęcić budowie trumny bezpieczeństwa przeznaczonej do masowego użycia.
Epatował liczbami: twierdził, że od czasów Chrystusa pogrzebanych żywcem mogło być aż cztery miliony ludzi. Dlatego w 1897 roku zbudował i opatentował swoje dzieło, zwane Le Karnice. Była to trumna z rurą przypominająca peryskop. Z dostępem świeżego powietrza, uruchamianym przy najmniejszym ruchu klatki piersiowej i ramion pogrzebanego. A także połączona na powierzchni z dzwonkiem oraz chorągiewką sygnalizacyjną wyglądającą jak amerykańska skrzynka pocztowa.
Po prezentacji na paryskiej Sorbonie, przed licznymi oficjelami i badaczami, trumna zebrała pozytywne recenzje. Uznano ją za lepszą niż jakakolwiek wcześniejsze konstrukcje, a Karnickiego wychwalał słynny francuski lekarz Charles Richet (późniejszy laureat Nagrody Nobla w roku 1913 za badania nad wstrząsem anafilaktycznym).
Szambelan ruszył w tournée ze swoim wynalazkiem. Niestety, podczas kolejnej prezentacji mechanizm zawiódł. Prasa zaczęła wyśmiewać Karnickiego, także część ekspertów zmieniła swoje pozytywne zdanie. Lecz wynalazca nie dał za wygraną. 17 grudnia 1898 roku zorganizował w Turynie pokaz specjalny.
78-letni Włoch Faroppo Lorenzo zgodził się, by pochowano go żywcem w Le Kamice. Odkopano go, żywego i tylko zniesmaczonego smrodem panującym pod ziemią, 26 grudnia. Sukces!
A jednak trumna Karnickiego się nie przyjęła. Naukowcy wskazywali, że obrzęki towarzyszące zmianom gnilnym w zwłokach łatwo uruchamiałby sygnalizację bezpieczeństwa w trumnie. Grabarze odkopywaliby trumny – sądząc, że przychodzą z pomocą człowiekowi pogrzebanemu przedwcześnie – a tymczasem wydobywaliby martwe, gnijące zwłoki.
Le Karnice była więc niepraktyczna. Na dodatek, jak wskazuje Jan Bondeson, nie dało się przezwyciężyć lęku przed zawodnością urządzenia. A co by było, gdyby człowiek obudził się wewnątrz, miał dostęp do powietrza i miotał się, usiłując uruchomić wadliwą sygnalizację – zacinającą się lub uszkodzoną złośliwie z zewnątrz? Jak długo mogłyby trwać takie katusze?
Ponadto od czasów pierwszych trumien bezpieczeństwa do roku 1900 bardzo rozwinęła się medycyna, zapewniając lepszy wgląd w sprawy życia i śmierci.
Aczkolwiek na wyobraźnię zawsze działać będzie opowiadanie ewidentnego tafefoba Edgara Alana Poego „Przedwczesny pogrzeb” (1844), czy słowa Fryderyka Chopina, który prosił przed śmiercią w 1849 roku: „Kiedy ten kaszel mnie zadusi, zaklinam Was, każcie otworzyć me ciało, by mnie nie pochowano żywym”…
Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.
Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.
Komentarze