Bez Trzaskowskiego w Pałacu Prezydenckim Koalicja 15 Października może zapomnieć o utrzymaniu władzy po następnych wyborach parlamentarnych. Bez Trzaskowskiego w Pałacu Prezydenckim te wybory mogą zaś nastąpić wcześniej, niż się spodziewamy
Z perspektywy Koalicji 15 Października te wybory to naprawdę wszystko albo nic. Wygrana Rafała Trzaskowskiego dawałaby koalicji wciąż całkiem realną szansę na nowy start i odbudowę przez resztę kadencji poparcia utraconego przez jej pierwsze półtora roku. Z Trzaskowskim w Pałacu Prezydenckim rząd i tworzące go partie miałyby warunki do doprowadzenia do końca – czyli ustawowych rozwiązań – swoich kluczowych zobowiązań z okresu wyborów 15 października 2023 roku. Miałyby też szanse na stworzenie nowej, przekonującej oferty dla wyborców – i tych własnych, i tych nowych.
Przegrana Trzaskowskiego byłaby natomiast dla koalicji i jej wyborców wyrokiem. Już bowiem półtoraroczna kohabitacja z Andrzejem Dudą okazała się wystarczająco kosztowna dla partii koalicji i rządu Donalda Tuska. Kolejnych 2,5 roku w takich samych – lub gorszych warunkach – z Karolem Nawrockim jako prezydentem przyniosłoby koalicji wyłącznie dalsze straty.
Scenariusz, w którym to Karol Nawrocki okazałby się zwycięzcą wyborów prezydenckich, oznaczałby de facto koniec marzeń o realnej naprawie Polski po ośmioletnim okresie rządów PiS. Nawrocki natychmiast po zaprzysiężeniu w najlepszym dla koalicji rządzącej razie wszedłby w buty Andrzeja Dudy, wetując lub odsyłając do Trybunału Przyłębskiej (a obecnie Święczkowskiego) niemal każdą ustawę przygotowaną przez koalicyjny rząd lub posłów, a następnie przyjętą przez parlament. Ta prosta jak budowa cepa taktyka stosowana przez ostatnie półtora roku przez prezydenta z PiS okazała się wręcz nadspodziewanie skuteczna.
Dudzie udało się zarówno zablokować wszystkie poważniejsze próby przeprowadzenia w Polsce głębszych zmian (choć skądinąd nie było ich wiele), jak i skutecznie stłumić w politykach koalicji zapał do przygotowywania nowych inicjatyw ustawodawczych w trakcie jego kadencji. Wpływało to rzecz jasna zarówno na coraz gorsze notowania koalicyjnego rządu, jak i na nastroje wyborców partii koalicji, co ostatecznie skutkowało niższymi od zakładanych wynikami ich kandydatów w I turze wyborów prezydenckich. Koalicyjny rząd ma przy tym oczywiście niemało za uszami, jeśli chodzi swoje własne zaniechania – i tak jednak skuteczność Dudy w roli podcinacza koalicyjnych skrzydeł pozostaje niekwestionowana.
Nawrocki – a wiele wydaje się wskazywać, że w jego wykonaniu byłoby to jak najbardziej możliwe – jako prezydent mógłby też jednak okazać się dla koalicji jeszcze cięższą kulą u nogi, niż to było w wypadku Dudy.
Wystarczyłoby do tego nieograniczanie się – na czym głównie poprzestawał Duda – do roli blokera, ale przyjęcie również pozycji napastnika, w czym pomagałoby Nawrockiemu obok jego cech osobistych także to, że wciąż ma znacznie lepsze niż Duda relacje ze swym politycznym zapleczem, czyli Prawem i Sprawiedliwością.
Z Nawrockim w Pałacu Prezydenckim Koalicja 15 Października stanęłaby w każdym razie wobec raczej bezalternatywnej perspektywy trwania w dalszym bezruchu przez czas, który upłynie do wyborów parlamentarnych. Z całą pewnością prędzej czy później w takich warunkach pojawiłaby się wśród klasy politycznej myśl o skracaniu kadencji Sejmu. Przez partie koalicji motywowana chęcią ograniczania strat wynikających z trwania w klinczu, dla partii prawicowych stanowiąca szanse na szybsze przejęcie pełni władzy. Wektory, które rysują się nam obecnie na podstawie wyników pierwszej tury wyborów, wskazują dość jasno, że wygrana Nawrockiego byłaby wstępem do odzyskania w kolejnych wyborach parlamentarnych władzy przez Prawo i Sprawiedliwość, które musiałoby się tą władzą dzielić z partiami skrajnej prawicy.
Tak, to jedynie zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego dałoby Koalicji 15 Października sytuację, w której nadal realnie byłoby o co grać. Wprawdzie notowania rządu Donalda Tuska przypominają obecnie oceny gabinetu Mateusza Morawieckiego niedługo przed utratą władzy, a partie koalicji straciły jedną piątą swego łącznego poparcia z momentu wyborów 15 października 2023 roku, ale wyrwanie się z kohabitacji z prezydentem PiS tworzyłoby koalicji całkowicie nowe warunki do działania.
W sensie stricte politycznym możliwe więc byłoby zarówno wypełnienie obietnicy naprawy państwa po rządach PiS, jak i rozpoczęcie nowych własnych inicjatyw, które mogłyby odcisnąć trwalsze piętno zarówno na najnowszej historii kraju, jak i na nastrojach społecznych przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi.
Na to pierwsze koalicja pomysły ma. Z tym drugim jest znacznie gorzej. A sam Trzaskowski w Pałacu Prezydenckim ani koalicji, ani jej wyborcom tego wszystkiego nie zapewni, gdyż zmiana prezydenta nie działa jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki i nie wyłania nowych bytów z niebytu.
Pierwsza tura wyborów prezydenckich okazała się dla partii prodemokratycznych żółtą kartką i sygnałem alarmowym.
Choć Rafał Trzaskowski jako kandydat odrobinę poprawił wynik KO z 2023 roku, mierzone tą samą miarą Trzecia Droga i Lewica wypadły już wręcz katastrofalnie. Na trójkę kandydatów partii tworzących rząd Donalda Tuska (Trzaskowski, Biejat, Hołownia), głosy oddało jedynie 40,82 procent wyborców. Te same partie w wyborach 2023 roku otrzymały łącznie 53,7 głosów. To różnica, która zmienia rządzących w przyszłą opozycję.
Samo uzyskanie przez Trzaskowskiego prezydentury to wciąż za mało, by odwrócić taki trend, jednakże bez zwycięstwa kandydata KO, o zmianie trendu można po prostu zapomnieć.
Koalicja znalazła się więc w momencie, w którym musi się wymyślić na nowo, dać swym wyborcom nową nadzieję i stworzyć potencjał do realnego poszerzania poparcia. Przedstawiona przez nią wyborcom oferta musi być atrakcyjna, spójna i co chyba najważniejsze – konsekwentnie realizowana. Prezydentura Trzaskowskiego jest do tego warunkiem niezbędnym, ale zdecydowanie nie warunkiem wystarczającym.
Wyzwanie odwrócenia trendu wciąż stoi nie przed Trzaskowskim, lecz przed Donaldem Tuskiem, Szymonem Hołownią, Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem i Włodzimierzem Czarzastym – czyli liderami partii tworzących rząd i jego parlamentarne zaplecze. Żaden z nich na to wyzwanie jeszcze w czytelny sposób nie odpowiedział – niemniej, gdyby ta odpowiedź miała w końcu nastąpić, jej realizacja nie będzie możliwa bez Trzaskowskiego jako prezydenta.
Przy tym wszystkim dość gruntownej przemianie podlega polityczne otoczenie, w którym działają rząd i tworząca go koalicja. Koalicja ma naprzeciw siebie już nie tylko PiS, na którego flance kręciła się agresywna, choć niezbyt silna Konfederacja, jak było jeszcze w październiku 2023 roku.
Pierwsza tura wyborów prezydenckich była nie tylko dzwonkiem alarmowym dla Koalicji 15 Października. Ona bardzo znacząco zmieniła realia polskiej polityki. Wśród kandydatów, którzy nie weszli do tury drugiej, są aż cztery postacie, które bardzo znacząco wzmocniły swą pozycję na scenie. Dwie z nich reprezentują prawicę twardszą niż Prawo i Sprawiedliwość, trzecia – wzmocniona wyłącznie medialnie – jest symetrystą z wyraźnymi prawicowymi inklinacjami i tylko czwarta z nich może być w przyszłości potencjalnym partnerem dla partii koalicji rządzącej, choć na razie jest jej konsekwentnym krytykiem. Wszyscy czterej będą mieli swój wpływ na sposób, w jaki w tym długim okresie między wyborami prezydenckimi a przypadającymi w roku 2027 wyborami parlamentarnymi postrzegana będzie przez wyborców Koalicja 15 Października. A sposób, w jaki spożytkują swoje polityczne uzyski z ostatniej kampanii wyborczej, będzie miał znaczący wpływ na układ sił przed następnymi wyborami parlamentarnymi.
Zacznijmy od Sławomira Mentzena. Ze swoimi 14,8 głosów w pierwszej turze wyborów lider Konfederacji osiągnął znacznie więcej niż tylko pozycję zwycięzcy wśród przegranych. Mentzenowi udało się bardzo znacząco, bo aż ponad dwukrotnie poprawić wynik Konfederacji z wyborów parlamentarnych 2023 roku (7,16 proc. głosów). To on też okazał się niekwestionowanym zwycięzcą pierwszej tury wyborów wśród jej najmłodszych uczestników – a zatem wyborców z kohorty wiekowej 18-25 lat. Daje mu to – przynajmniej teoretycznie – pewien potencjał wzrostu na przyszłość, czy tego chcemy, czy nie, to on bowiem obecnie trafia najlepiej do grupy elektoratu, która w kolejnych latach będzie się rozszerzać i zyskiwać coraz większy wpływ na wyniki wyborów.
Przed drugą turą musieli – udając się po głosy jego wyborców – pielgrzymować do Mentzena obaj jego najsilniejsi rywale. Obaj stawili się w jego studiu, by tam ogólnie rzecz biorąc pokornie (z czego Nawrocki znacznie bardziej pokornie) poddać się przygotowanemu przez Mentzena rytuałowi przejęcia. Rytuał ten – z punktu widzenia Mentzena – służył przede wszystkim jego pełnej autoryzacji przez Platformę Obywatelską i PiS w roli kluczowego polityka mainstreamu, jednego z głównych rozdających na scenie.
Mentzen został oficjalnie uznany przez swych rywali z PO i PiS za polityka współdecydującego o wyniku drugiej tury – i tym samym o politycznej przyszłości kraju na najbliższe lata.
Zarazem Mentzen osiągnął coś nienotowanego dotąd w polskiej polityce, jeśli chodzi o budowanie osobistych zasięgów w internecie. Jego rozmowy z Nawrockim i Trzaskowskim obejrzało na YouTube do momentu pisania tego tekstu po prawie 5 mln widzów (4,8 mln rozmowę z Trzaskowskim, 4,7 mln rozmowę z Nawrockim). Wszystko to odbywało się nie na kanale Konfederacji ani nie na kanale kampanii wyborczej jej kandydata, tylko w jego prywatnym, osobistym formacie „Mentzen Grilluje”, w którym Mentzen zachowuje się jak paradziennikarz, pozostając jednak politykiem, nie podlegając prawu prasowemu i nie będąc ocenianym przez pryzmat choćby elementarnej dziennikarskiej etyki.
Zbudowane w tej kampanii zasięgi na YouTube i TikToku czynią Mentzena być może najsilniejszą pod względem siły oddziaływania w sieci postacią w polskiej polityce. W nadchodzących miesiącach i latach będzie konsekwentnym przeciwnikiem partii Koalicji 15 Października, walcząc jednocześnie o miejsce na prawicy z Prawem i Sprawiedliwością i o wpływy we własnej partii z narodowcami i zwolennikami współpracy z PiS w rodzaju Przemysława Wiplera.
Krzysztof Stanowski z kolei wcale nie startował w tych wyborach dla samego tylko happeningu. W pierwszych tygodniach swej kampanii dość konsekwentnie pozował również na kandydata buntu, by dopiero po serii sondaży dających mu śladowe poparcie ograniczyć się do roli nieco stańczykowskiego momentami satyrycznego uczestnika i recenzenta w jednej osobie. Choć jego poparcie i ostateczny wynik od początku do końca były mikroskopijne, Stanowski bardzo skutecznie osadził się w roli postaci zawieszonej gdzieś w połowie drogi między polityką a mediami. W jego Kanale Zero stawiali się bez większego szemrania wszyscy liczący się kandydaci wraz z urzędującym prezydentem.
Choć nie zyskał żadnego realnego znaczenia jako polityk, znacząco poszerzył swoje wpływy w roli szefa nowego internetowego medium. Medium – czy tego chcemy, czy nie – opiniotwórczego w niemal dosłownym tego słowa znaczeniu, choć pozostającego kompletnie poza tradycyjnym medialnym mainstreamem. Niebawem możemy zobaczyć erę, w której wizyta w Kanale Zero będzie dla polityków ważniejsza od wystąpienia na antenie którejś z największych polskich telewizji.
Adrianowi Zandbergowi i partii Razem natomiast niewątpliwie opłaciło się zarówno opuszczenie koalicji rządowej i klubu Lewicy, jak i wystawienie własnego kandydata w wyborach prezydenckich. Choć poparcie dla Razem w momencie, w którym partia ta wyszła z układu rządowego, można było szacować na poziomie między 1 a 2 pkt procentowymi, Zandberg zdołał poprawić ten wynik do 4,8 procent. Jeśli taki kapitał udałoby mu się utrzymać do wyborów parlamentarnych, partia Razem mogłaby myśleć o wejściu do nowego Sejmu. Pewne, na razie iluzoryczne, szanse na lepszą przyszłość rysuje też Razem fakt, że to Zandberg uzyskał w pierwszej turze drugi po Mentzenie wynik wśród najmłodszych wyborców. Wszystko to razem może skłaniać Razem i Zandberga do pozostawania w roli raczej krytyków i recenzentów poczynań koalicji niż jej choćby doraźnych sojuszników.
Ostatnim wielkim beneficjentem kampanii przed wyborami prezydenckimi i ich pierwszej tury jest zaś Grzegorz Braun. Jego wynik słusznie budzi osłupienie wśród komentatorów i uczestników polskiej polityki. Kompletnie wbrew sondażom, otoczony względnie szczelnym w ostatnim czasie kordonem sanitarnym przez bardziej odpowiedzialne media i liczące się partie parlamentarne, ten prorosyjski polityk skrajnej prawicy uzyskał ostatecznie więcej głosów niż Szymon Hołownia i Magdalena Biejat, plasując się na czwartym miejscu w całości stawki. Na skrajnej prawicy wyrósł w tych wyborach gracz silniejszy od Ruchu Narodowego. A ten ostatni – co nawet zaskakujące – okazał się podatny na obejście od prawej flanki.
***
Koalicja 15 Października walczy w tej chwili nie tylko o to, by przegraną z prawicą z pierwszej tury zamienić w choćby nieznaczne, ale skutkujące prezydenturą Rafała Trzaskowskiego zwycięstwo. Stawką tych wyborów wydaje się liczona w perspektywie kilku lat przyszłość całego obozu demokratów, bo warunki, które zaistnieją po drugiej turze wyborów prezydenckich, będą już obowiązywać w polskiej polityce aż do wyborów parlamentarnych. Z rosnącą w siłę prawicą i Karolem Nawrockim jako prezydentem, Koalicja 15 Października będzie się musiała skupić wyłącznie na trwaniu i przetrwaniu. Natomiast Rafał Trzaskowski w Pałacu Prezydenckim dawałby jej pozycje startowe do tego, by utrzymać zwycięstwo sprzed półtora roku i w kolejnych wyborach je powtórzyć.
Opozycja
Władza
Wybory
Grzegorz Braun
Szymon Hołownia
Władysław Kosiniak - Kamysz
Sławomir Mentzen
Karol Nawrocki
Krzysztof Stanowski
Rafał Trzaskowski
Donald Tusk
Adrian Zandberg
Koalicja 15 października
Koalicja Obywatelska
Prawo i Sprawiedliwość
Wybory prezydenckie 2025
Dziennikarz, publicysta, rocznik 1978. Pracowałem w "Dzienniku Polska Europa Świat" (obecnie „Dziennik Gazeta Prawna”) i w "Polsce The Times" wydawanej przez Polska Press. W „Dzienniku” prowadziłem dział opinii. W „Polsce The Times” byłem analitykiem i komentatorem procesów politycznych, wydawałem też miesięcznik „Nasza Historia”. Współprowadziłem realizowany we współpracy z amerykańską fundacją Democracy Council i Departamentem Stanu USA cykl szkoleniowy „Media kontra fake news”, w ramach którego ok 700 dziennikarzy mediów lokalnych z całej Polski zostało przeszkolonych w zakresie identyfikacji narracji dezinformacyjnych i przeciwdziałania im. Wydawnictwo Polska Press opuściłem po przejęciu koncernu przez kontrolowany przez rząd PiS państwowy koncern paliwowy Orlen. Wtedy też, w 2021 roku, wszedłem w skład zespołu OKO.press. W OKO.press kieruję działem politycznym, piszę też materiały o polityce krajowej i międzynarodowej oraz obronności. Stworzyłem i prowadziłem poświęcony wojnie w Ukrainie cykl „Sytuacja na froncie” obecnie kontynuowany przez płk Piotra Lewandowskiego.
Dziennikarz, publicysta, rocznik 1978. Pracowałem w "Dzienniku Polska Europa Świat" (obecnie „Dziennik Gazeta Prawna”) i w "Polsce The Times" wydawanej przez Polska Press. W „Dzienniku” prowadziłem dział opinii. W „Polsce The Times” byłem analitykiem i komentatorem procesów politycznych, wydawałem też miesięcznik „Nasza Historia”. Współprowadziłem realizowany we współpracy z amerykańską fundacją Democracy Council i Departamentem Stanu USA cykl szkoleniowy „Media kontra fake news”, w ramach którego ok 700 dziennikarzy mediów lokalnych z całej Polski zostało przeszkolonych w zakresie identyfikacji narracji dezinformacyjnych i przeciwdziałania im. Wydawnictwo Polska Press opuściłem po przejęciu koncernu przez kontrolowany przez rząd PiS państwowy koncern paliwowy Orlen. Wtedy też, w 2021 roku, wszedłem w skład zespołu OKO.press. W OKO.press kieruję działem politycznym, piszę też materiały o polityce krajowej i międzynarodowej oraz obronności. Stworzyłem i prowadziłem poświęcony wojnie w Ukrainie cykl „Sytuacja na froncie” obecnie kontynuowany przez płk Piotra Lewandowskiego.
Komentarze