Polska tak pomaga, że Ukraina musi spełnić nasze oczekiwania – takie twierdzenie to nieetyczne wymuszanie wdzięczności wobec kraju, który broni także nas przed rosyjskim imperializmem. A teza Tuska, że wyznanie historycznych win jest unijnym warunkiem akcesji, jest co najmniej naciągana. Winy są po obu stronach
Wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz rzeczowo tłumaczy, czemu nie przekażemy Ukrainie dodatkowych MIG-29. Ale dodaje: „Polska już i tak bardzo dużo zrobiła dla Ukrainy. Daliśmy tyle, ile mogliśmy, i oczekuję docenienia tego przez stronę ukraińską”. Jako przykład braku wdzięczności cytuje ministra spraw zagranicznych Ukrainy Dmytra Kułeby na Campusie Polska w Olsztynie.
Dzień wcześniej, 28 sierpnia 2024, minister Kułeba (odwołany na początku września) dostaje pytanie uczestniczki Campusu, kiedy Polska będzie mogła wreszcie przeprowadzić ekshumację ofiar mordu wołyńskiego. Kułeba (nie) odpowiada pytaniem, czy ona wie, czym była akcja Wisła i czy wie, że Ukraińcy zostali wtedy przymusowo wysiedleni „z terytoriów ukraińskich”. I że lepiej „grzebanie w historii” zostawić historykom. Określenie „terytoria ukraińskie” budzi oburzenie, jakby Kułeba już zagarnął polskie ziemie, podobnie jak jego ping-pong wzajemnych win.
Kosiniak-Kamysz dalej: "Bez ekshumacji naszych ofiar nie ma mowy o dobrej przyszłości.
To nie jest sprawa historii, to sprawa zabliźniania rany.
Bez uszanowania i upamiętnienia ofiar nie ma mowy o wejściu Ukrainy do Unii Europejskiej".
Dzień później, 30 sierpnia, Donald Tusk reaguje, jakby Kosiniak-Kamysz ukradł mu show: "Pan wicepremier nie odkrył Ameryki, Ukraina nie będzie członkiem UE bez polskiej zgody. Ukraina musi spełniać standardy, a to nie tylko kwestia handlu, granicy, standardów prawno-ekonomicznych, ale także standardów kulturowo-politycznych. Nie byłoby Unii Europejskiej bez prawdy i pojednania między Niemcami i Francuzami czy Niemcami i Polakami. Przy naszym wielkim szacunku i wsparciu ich wysiłków zbrojnych, Ukraińcy muszą zrozumieć, że wejście do UE to także wejście w obszar standardów politycznej i historycznej kultury. Dopóki nie będzie respektu dla tych standardów, to
Ukraina nie stanie się częścią rodziny europejskiej".
Obie wypowiedzi mają postać klasycznego szantażu, czyli wymuszania zachowania (Ukraina ma przyjąć polską interpretację historii i umożliwić ekshumację ofiar) przy pomocy groźby, że inaczej nie wejdzie do UE. Jedną z form groźby – kodeks karny nazywa ją – bezprawną, jest „rozgłoszenie wiadomości uwłaczającej czci zagrożonego”, co jest karane niezależnie od tego, czy wiadomość jest prawdziwa, czy nie.
Premierzy grożą zatem Ukrainie, że jeśli nie ustąpi w sprawie Wołynia, to nie wejdzie do UE i zarazem utraci cześć, bo Polska ogłosi wszem i wobec, że nie spełniła europejskich standardów.
Generalnie, szantaż jest tym skuteczniejszy, im groźba bardziej dotkliwa. Tak jest tym razem: perspektywa wejścia do Unii Europejskiej jest dla Ukrainy nie tylko szansą na rozwój, ale nadzieją na zapewnienie bezpieczeństwa narodu, który desperacko walczy o przeżycie.
Co więcej, aspiracje unijne były i są dumą ukraińskiego narodowego zrywu.
Euromajdan z 2013 roku, który wypędził z kraju prorosyjskiego prezydenta, był bezpośrednią reakcją na to, że Wiktor Janukowycz nie podpisał umowy stowarzyszeniowej z Unią. Ludzie protestowali (i ginęli) nie tylko pod żółto-niebieską, ale także pod niebieską flagą z 12 gwiazdkami. Trudno o bardziej bolesną groźbę.
Polski szantaż jest przy tym ubrany w formę podwójnej oczywistości, (1) moralnej zapłaty za polskie zasługi i (2) obowiązującej normy unijnej.
Według premierów zadośćuczynienie za zbrodnie na Wołyniu jest żądaniem w 100 procentach moralnie uzasadnionym. Decyduje o tym skala zbrodni, jakie 81 lat temu popełnili Ukraińcy, ale eksponowany jest raczej ogrom obecnej polskiej pomocy, zarówno politycznej i militarnej, jak i wsparcia udzielonego uchodźcom i uchodźczyniom z Ukrainy.
Polska tak pomaga, że Ukraina po prostu nie może nie spełnić naszych oczekiwań. Rozliczenie z historią staje się obligatoryjnym wyrazem wdzięczności, moralnego zadośćuczynienia.
Po drugie, Ukraina – według Donalda Tuska – musi spełnić „standardy politycznej i historycznej kultury” Unii Europejskiej.
W UE miałaby zatem obowiązywać zasada „akcesja pod warunkiem pogodzenia się z prawdą historyczną”. Rozliczenie ze złą przeszłością byłoby warunkiem członkostwa w Unii.
Dodajmy od razu, że rodzi się pytanie, jaką prawdę historyczną, czy raczej czyją prawdę Unia powinna brać pod uwagę. W ujęciu obu premierów odpowiedź jest prosta: prawdą jest polska wersja historii, nasze rozumienie win, zbrodni i bohaterstwa.
O ile oczywistość ukraińskiej wdzięczności należy oceniać w kategoriach etycznych, o tyle teza o wymogach unijnych podlega sprawdzeniu. Czy naprawdę UE stosuje takie kryteria?
Ale zanim zrobimy jedno i drugie, cofnijmy się do 2010 roku.
„Jeśli Ukraina myśli o członkostwie w Unii Europejskiej, powinna zastanowić się nad rolą Stepana Bandery w swojej historii” – powiedział Paweł Zalewski 13 marca 2010 kijowskiemu tygodnikowi „Dzerkało Tyżnia”.
Zalewski, wtedy już eurodeputowany PO (wcześniej w PiS, dziś w Polsce 2050 wiceminister obrony narodowej) był jednym z polskich członków PE, którzy zainicjowali rezolucję z 25 lutego 2010. Ogłoszono ją tuż po wyborach prezydenckich, które dało zwycięstwo Wiktorowi Janukowyczowi. Siły prodemokratyczne w Ukrainie poniosły bolesną porażkę.
Ustępując już z urzędu Wiktor Juszczenko, zwycięzca poprzednich wyborów dzięki „pomarańczowej rewolucji” 2004 roku, podpisał dekret Nr 46/2010, nadając Stepanowi Banderze pośmiertnie tytuł Bohatera Ukrainy „za niezłomność ducha w obronie idei narodowej, za bohaterstwo i poświęcenie w walce o niezależne Państwo Ukraińskie”.
Za sprawą „europolaków” w generalnie przychylnej wobec Ukrainy rezolucji znalazła się groźna deklaracja:
"Parlament Europejski wyraża głębokie ubolewanie z powodu decyzji ustępującego prezydenta Ukrainy, Wiktora Juszczenki, który nadał pośmiertnie Stepanowi Banderze, przywódcy współpracującej z nazistowskimi Niemcami Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, tytuł Bohatera Ukrainy; w związku z tym
wyraża nadzieję, że nowe władze ukraińskie ponownie rozważą takie decyzje i potwierdzą swoje przywiązanie do europejskich wartości".
Jak pisała wtedy „Gazeta Wyborcza”, „do tej pory Polska samodzielnie radziła sobie z relacjami z Ukrainą i ich tragiczną spuścizną. Dziś przyzwała na pomoc nieco zdumioną Europę. Do debaty na temat przeszłości nasi eurodeputowani wciągnęli Unię, przemówili językiem ultimatum i cofnęli dialog polsko-ukraiński do stanu sprzed 1989 roku. Zadziałali unisono z Rosją i prorosyjskimi siłami na Ukrainie. Na Ukrainie zawrzało, nie tylko w skrajnej prawicy”.*
Rezolucja PE wywołała zachwyt na Kremlu.
Władimir Putin uderzył w prodemokratyczną opozycję: „honorując Banderę przywódcy pomarańczowego ruchu splunęli swoim sponsorom politycznym w twarz”. I powtórzył propagowaną w ZSRR narrację: „nie tylko współpracował z nazistami, ale i wyróżniał się szczególnym okrucieństwem w rozprawach z Żydami i Polakami”. Podobnie widzi to dzisiaj wielu „polskich patriotów”.
Znamienne, że 19 marca 2010 Paweł Kowal oświadczył w dyskusji o rezolucji PE zorganizowanej we Lwowie, że „nie popiera punktu o Banderze”. Rozwiał jednak nadzieje na odwołanie go przez europarlament. Był wtedy członkiem PiS, a jako przewodniczący komisji PE ds. współpracy parlamentarnej z Ukrainą czuł się – i słusznie – za rezolucję odpowiedzialny.
Na stanowisko PE deputowani Rady Najwyższej odpowiedzieli listem do Jerzego Buzka, wtedy przewodniczącego PE:
"Rezolucja ws. Stepana Bandery odbiera Ukraińcom prawo do samostanowienia i zmniejsza popularność idei integracji europejskiej na Ukrainie. (...) Bandera nie współpracował z nazistami; jego dwaj bracia zginęli w Auschwitz, a on sam lata II wojny światowej spędził w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen. (...) Dla kilku pokoleń Ukraińców Bandera jest symbolem patriotyzmu i niezależności państwowej Ukrainy. (...)
»Zbrodniarza« i »satelitę« Hitlera uczyniła z niego komunistyczna propaganda, której celem było skłócenie Ukraińców z Polakami i Rosjanami".
Aby jeszcze skomplikować sprawę rozliczeń z przeszłością, dodajmy, że mit Bandery jako narodowego herosa rozkwita także po inwazji Rosji w lutym 2022. Kolejne ulice dostają jego imię; jest ich już ponad 500 (więcej niż w Polsce ulic Piłsudskiego, choć dwa razy mniej niż ulic, rond i placów Jana Pawła II).
Jak mówi mi badaczka relacji polsko-ukraińskich, „najgorętsze polsko-ukraińskie spory historyczne wszczynane są Polsce akurat w momencie najkrwawszych bitew, które toczą Ukraińcy o swoje prawo do istnienia. Tak było, kiedy tropiono »banderowców« na Majdanie 2013 roku, a następnie po rosyjskiej inwazji wiosną 2014 roku na Krym, świadomie lub nieświadomie polscy politycy grali na jedną nutę z Moskwą. Tak jest i dziś”.
Proukraińskie nastroje i nasza empatia z narodem ukraińskim po ataku Rosji w lutym 2022, z której – jako Polacy i Polki – możemy być dumni, słabną. Wiosną 2023, w czasie trwającego prawie 9 miesięcy sporu o eksport ukraińskiej żywności, pojawiła się antyukraińska retoryka o “zatrutym zbożu”, powtarzały się oskarżenia o niewdzięczność. I wróciła sprawa Wołynia. Zwycięstwo koalicji w wyborach 15 października 2023 roku nie przyniosło tu istotnych zmian.
Nie podejmiemy się tutaj przeprowadzenia rachunku wzajemnych polsko-ukraińskich krzywd, oceny wielowymiarowej postaci Bandery, a także zasadności zarzutu, że strona ukraińska odmawia uhonorowania polskich ofiar na Wołyniu (Kułeba temu zaprzeczył, w cytowanym niższej tekście pokazane są realia sporu).
Wydaje się jednak bezsporne, że winy są po obu stronach. Ukraińskie ludobójstwo z 1943 roku poprzedzał okrutny wyzysk klasowy (swego rodzaju polski kolonializm wobec chłopów), antyukraińska polityka II Rzeczpospolitej, zwłaszcza w latach 30. i wreszcie przeprowadzona z bezwzględnością akcja Wisła (1945-1946).
Dla zobrazowania złożoności problemu załączam obszerny fragment wyważonego artykułu z ukraińskiego portalu „Europejska prawda” (z 3 września 2024) pt. „W tym sporze idzie nie tylko o historię: jak konflikt między Ukrainą a Polską wszedł w nową spiralę”.
„W obecnej patowej sytuacji obie strony muszą znaleźć odwagę, by cofnąć się o krok w swoich sporach: Polska musi zdać sobie sprawę, że w historii z Ukrainą popełniła czyny kryminalne i nie bać się tego głośno powiedzieć, podobnie jak Ukraina musi zaakceptować fakt, że Ukraińcy byli nie tylko ofiarami, ale i przestępcami. Jeśli oba kraje będą w stanie wykazać się taką odwagą, znacznie osłabi to wpływ wspólnego wroga Rosji na nasze stosunki” – pisze Olga Popowycz, historyczka i analityczka, aktywna w portalu dla Ukraińców w Polsce „Nasz wybór”.
„To przypomina mówienie komuś, kto prosi o schronienie przed zbójcami, że otworzy mu się drzwi, jak przeprosi. No, małoduszność” – oceniał w OKO.press słowa Tuska i Kosiniaka-Kamysza prof. Andrzej Leder. Tłumaczył, że „nacjonalistyczne ukąszenie” polskich liberałów wynika z dominacji w polskiej narracji endeckiej tożsamości narodowej. "Tusk używa wrogości, także wobec Ukrainy, żeby budować swoją pozycję, jako tego, który potrafi odpowiedzieć twardo. Odwołując się do krzywd doznanych w przeszłości, sięga po figurę polskiej martyrologii, która jest szczepionką na empatię.
Skrzywdzeni mają kamienne serca".
Jak mówi mi znajoma Ukrainka, „kiedy w Polsce trwają wyścigi, kto mocniej przyłoży, my – Ukraińcy i Ukrainki – zwyczajnie nie potrafimy tego zrozumieć. Codziennie opłakujemy kolejne ofiary, codziennie na nowo zbieramy siły na walkę z wrogiem i zmagamy się z problemami, o których się nie śniło społeczeństwom żyjącym w pokoju. I na przekór wrogowi – pracujemy, uczymy się, żyjemy”.
Figura wymuszonej wdzięczności jest podwójnie nieetyczna. Po pierwsze, w rachunku polskich i ukraińskich zasług nie bierze pod uwagę wartości politycznej i moralnej ukraińskiej walki z wrogiem.
To my jesteśmy obdarowanym w tej relacji. To Ukrainie należy się od Polski i Europy wdzięczność.
Także wsparcie, jakie okazujemy uchodźcom, w dłuższej perspektywie może okazać się ratunkiem dla naszego rynku pracy i katastrofy demograficznej (oby tak się nie stało i ukraińskie rodziny wróciły do domu!). Już w tej chwili trudno sobie wyobrazić polską gospodarkę bez setek tysięcy ukraińskich pracowniczek i pracowników.
Jak pisał Immanuel Kant, „wdzięczność jako stan ducha”, czyli „poczucie wdzięczności płynie z wrażliwej i serdecznej postawy”, jaką odczuwa obdarowany i stanowi „święty obowiązek o szczególnym wymiarze”. Nie wymaga chyba specjalnego dowodu, że
wymuszanie wdzięczności, żądanie jej, czy wypominanie jej braku, niszczy tę „wrażliwą i serdeczną postawę”, bo podważa szczerość tego, który coś dawał.
W naszej narodowej narracji dominuje metafora „Polski jako adwokata Ukrainy na arenie międzynarodowej”. Pomijając wspomniane wyżej kontrprzykłady, stanowi to ryzykowne moralnie podejście do innego narodu. Ukraińscy politycy woleliby posługiwać się pojęciem partnerstwa i nie dlatego, że są przeczuleni na swoim punkcie. To kwestia zasadnicza we wszystkich relacjach, od zwykłych międzyludzkich do międzynarodowych.
Wyobraźmy sobie, że Niemcy przedstawiają się dzisiaj jako adwokat polskich interesów (co było prawdą w trakcie akcesji i na początku naszego członkostwa w UE) i z tego tytułu oczekują koncesji w ocenie przeszłości, np. przyznania się do okrutnego czasem prześladowania jeńców niemieckich w powojennych obozach pracy. Poczulibyśmy oburzenie także dlatego, że zachwiana zostałaby zasada partnerstwa równych podmiotów.
Domaganie się wdzięczności może też bezpośrednio naruszyć polskie interesy w tym sensie, że psuje pozytywny stosunek Ukrainek i Ukraińców do Polski, co jest przecież kapitałem politycznym. Komunistyczna propaganda straszyła Polakami (jak nasza Niemcami), a jednak staliśmy się najbardziej lubianym przez Ukraińców narodem, symbolem sukcesu i skoku cywilizacyjnego.
Lepiej więc nie używać metafory adwokata, który na dodatek wysoko wycenia swoje usługi.
Czy rację ma Tusk, że europejskie narody wchodząc do UE, przechodziły obowiązkowy proces rozliczania swojej paskudnej przeszłości? Opowieść premiera kontynuują publicyści, np. Jacek Pawlicki w „Newsweeku”: „Ukraińcy muszą się zmierzyć z własną historią, muszą ją przepracować, uwzględniając wrażliwość innych narodów, w tym Polaków. Taką historioterapię przeszły – lepiej lub gorzej – wszystkie narody wchodzące w skład Unii Europejskiej”.
W jakimś sensie przykładem „historioterapii” jest akcesja Chorwacji, która weszła do UE w ostatnim do tej pory, siódmym rozszerzeniu UE w 2013 roku. Jednym z warunków było podjęcie współpracy z Międzynarodowym Trybunałem Karnym dla byłej Jugosławii (tzw. haskim), który schwytał i skazał emerytowanych generałów Ante Gotoviny i Mladena Markača za zbrodnie na Serbach. W Chorwacji uważano ich za bohaterów narodowych, więc zakłóciło to proces akcesji. Sprawa ucichła, gdy w 2012 roku obaj wojskowi zostali przez tenże Trybunał uniewinnieni.
Unia Europejska stara się wpływać na proces rozliczania i pojednania na Bałkanach. Kraje partnerskie z UE – Albania, Bośnia i Hercegowina, Kosowo, Czarnogóra, Macedonia Północna i Serbia – uczestniczą w specjalnym procesie stabilizacji i stowarzyszenia (SAP).
Taka polityka UE wobec Chorwacji (i innych krajów byłej Jugosławii) wpisuje się w rozliczenie niedawnej wojny na Bałkanach (1992-1995) i wciąż żywych napięć z sąsiadami.
To nie tyle „grzebanie w historii”, ile „grzebanie w polityce”.
Oczywiście europejskie narody dokonują „historioterapii”, jak choćby – proszę pozwolić na wielki rozrzut przykładów – słynny list „Przebaczamy i prosimy o wybaczenie” biskupów polskich wręczony niemieckim na Soborze Watykańskim II (1965) czy „Przepraszam w imieniu swoim i tych Polaków, których sumienie jest poruszone tamtą zbrodnią” prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z 2001 roku, w 60 rocznicę polskiej zbrodni na Żydach w Jedwabnem.
Ale pytanie brzmi przecież inaczej: czy akcesja jest uzależniona od rozliczeń własnej historii, zwłaszcza odległej.
Czy ktokolwiek oczekiwał od Holendrów (we wspólnocie europejskiej od początku w 1958 roku) rozliczenia się z przeszłości kolonialnej, czego zresztą do dziś nie zrobili? Czy Czesi stawiali jako warunek wspólnego z Polską wejścia do UE nasze wyznanie win za inwazję na Czechosłowację w 1968 roku, czy zajęcie Zaolzia w 1938 roku (w tej drugiej sprawie dopiero pięć lat po akcesji prezydent Lech Kaczyński oczyścił polskie sumienia, uznając to za „narodowy grzech”).
Rumunia, Bułgaria, Słowacja i Chorwacja nie musiały się tłumaczyć z przystąpieniem do Państw Osi, a Francja Vichy z prowadzonego na własną rękę prześladowania Żydów. Unia Europejska nie reagowała na protesty środowisk żydowskich przeciwko opieszałości rozliczeń przez węgierski wymiar sprawiedliwości strasznych zbrodni miejscowych faszystów.
Ciekawy jest przykład Austrii, która po Anschlussie w 1938 roku do końca wojny współdziałała z hitlerowskimi Niemcami. Do niedawna obowiązywał tu „mit pierwszej ofiary Hitlera”, skruszony – i to tylko trochę – dopiero gdy w 1986 roku wybuchła tzw. afera Kurta Waldheima i wyszła na jaw jego nazistowska przeszłość. Waldheim, jako sekretarz ONZ (1972-1981) był narodową chlubą, dowodem na to, jak świat docenia austriacką neutralność. Popularna był też opowieść o Austrii jako spadkobierczyni tradycji „dobrych, starych czasów” Austro-Węgier, gdzie pokojowo zamieszkiwało 12 narodów. Jak w tym dowcipie o austriackim rekordzie świata, jakim jest przekonanie świata, że Hitler był Niemcem, a Mozart Austriakiem.
W 1995 roku Austria weszła do UE, ale trudne negocjacje nie obejmowały przeszłości i skupiały się na tym, co zawsze, czyli np. interesie rolników. Szczególne znaczenie dla austriackiej dumy narodowej miało wynegocjowanie protokołu 10, zawierającego listę 23 austriacyzmów, czyli określeń typowych dla odmiany języka niemieckiego używanych w Austriii. Na przykład na fasolkę szparagową, po niemiecku „Grüne Bohnen” w Austrii mówi się „Fisolen”, a zamiast „Kartoffeln” – „Erdäpfel”.
Problemy z postawami Austriaków wyszły na jaw, ale dopiero gdy na czele rządu stanął w 2000 roku Wolfgang Schüssel z Partii Wolności, a symbolem tego, co najgorsze w Austrii, stał się Jörg Haide ze swoim faszystowskimi sympatiami. Ratując swój wizerunek na arenie europejskiej, Austria utworzyła w 2000 roku Fundusz „Pojednanie, Pokój i Współpraca”, którego celem była wypłata odszkodowań dla robotników zatrudnionych przymusowo w Austrii w czasie II wojny światowej. To był przykład gry politycznej z udziałem rozliczeń z przeszłością, ale nie powiązany z akcesją.
Na koniec, pozostaje nam marzyć o pojawieniu się polityka formatu i wyobraźni Jerzego Giedroycia, rysującego w połowie XX wieku politykę przyszłej wolnej Polski wobec odzyskujących niezależność narodów ukraińskiego, białoruskiego, litewskiego, a także rosyjskiego. Giedroyc, „człowiek wschodni”, zakładał pojednanie ponad urazami przeszłości i aktywne działanie na rzecz wciągnięcia sąsiadów w krąg geopolityczny świata zachodniego, z takimi gestami, jak szokujące wtedy na emigracji oddanie Litwie Wilna a Ukrainie Lwowa. Z zachowaniem szacunku dla ich wrażliwości i punktów widzenia.
„Polska może odzyskać i utrzymać byt niepodległy tylko w ramach sfederalizowanej całej Europy. Twierdzimy, że prawo do udziału w przyszłym europejskim federacyjnym związku mają nie tylko narody, które tworzyły niepodległe państwa w 1939 roku, lecz również Ukraińcy i Białorusini. Z uwagi na niebezpieczeństwo imperializmu rosyjskiego obecne i przyszłe – powstanie niepodległej Ukrainy i jej uczestnictwo w europejskim związku federacyjnym – dla Polski jest sprawą pierwszorzędnego znaczenia”.
Historia
Nacjonalizm
Jan Paweł II
Parlament Europejski VIII kadencji
Polska 2050
Unia Europejska
Austria
Białoruś
Chorwacja
Immanuel Kant
Jerzy Giedroyc
Ukraina
wojna w Ukrainie
Założyciel i redaktor naczelny OKO.press (2016-2024), od czerwca 2024 redaktor i prezes zarządu Fundacji Ośrodek Kontroli Obywatelskiej OKO. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".
Założyciel i redaktor naczelny OKO.press (2016-2024), od czerwca 2024 redaktor i prezes zarządu Fundacji Ośrodek Kontroli Obywatelskiej OKO. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".
Komentarze