13 września, tuż przed nadejściem najsilniejszej fali opadów premier uspokajał: prognozy nie są zbyt alarmujące, spodziewamy się lokalnych podtopień. Dziś mówi, że ostrzegał przed „dramatycznymi zdarzeniami”. Cytaty pokazują jednak coś innego
Wróćmy najpierw do samego źródła. W piątek 13 września premier Donald Tusk na konferencji prasowej we Wrocławiu mówił:
„Prognozy nie są przesadnie alarmujące. Nie lekceważymy oczywiście żadnego sygnału, mamy swoje doświadczenia, tu Wrocław z 1997 roku, ja pamiętam też dokładnie 2010 rok. Więc wiadomo, że nie można lekceważyć tej sytuacji, ale chcę powiedzieć, że dzisiaj nie ma powodu, aby przewidywać zdarzenia w jakiejś skali, która by powodowała zagrożenie na terenie całego kraju. Jeśli się można czegoś spodziewać – i na to chcemy być przygotowani – to oczywiście lokalnych podtopień czy tzw. powodzi błyskawicznych, a więc zlokalizowanych w jakimś miejscu, to szczególnie w górach, ale czasem zdarza się to w miastach. Do tego będziemy chcieli być perfekcyjnie przygotowani".
Pasek, jaki wyświetlała po tej wypowiedzi telewizja TVN24 podczas konferencji brzmiał: „Tusk: możemy spodziewać się lokalnych podtopień”. Telewizja uznała, że to jest główny przekaz, który płynie ze słów premiera.
Za te wypowiedzi spadło na premiera sporo krytyki. I to one były pierwszym tematem, o którym Donald Tusk rozmawiał w środę 18 września wieczorem w wywiadzie dla TVP Info.
Premier przed zarzutami, że nieodpowiednio odczytał prognozy, broni się tak:
Tak, prognozy nie były wówczas przesadnie alarmujące
Stworzony zgodnie z międzynarodowymi zasadami weryfikacji faktów.
Mówi też: „Nie było mowy o powodzi w Polsce”.
W przypadku drugiego zdania ma rację, jeśli mówi o tym, że powodzie nie występowały jeszcze na terenie Polski. Myli się natomiast, jeśli ma na myśli, że nie mówiło się o nadchodzących powodziach.
Tusk podkreślał wczoraj wieczorem, że chociaż prognozy miały nie być „przesadnie alarmujące”, to jednocześnie dodaje: „ja dokładnie w tej samej wypowiedzi powiedziałem: niezależnie od tego, na ile te prognozy nie są przesadnie alarmujące, to musimy być zmobilizowani, bo nie ulega wątpliwości, że dojdzie do dramatycznych zdarzeń”.
Dzisiejsza lektura obu wypowiedzi – tej z piątku 13 września i tej z wieczora 18 września – sugeruje, że premier mija się z prawdą.
Tak, powiedział, że może dojść do „lokalnych podtopień” i „powodzi błyskawicznych”. Ale ton wypowiedzi był zupełnie inny, uspokajający. Nie było w nim mowy o „dramatycznych zdarzeniach”.
Dziś Tusk przyjmuje następującą perspektywę: uspokajaliśmy, ale jednocześnie szykowaliśmy się na wszystkie, również najgorsze scenariusze. Gdybyśmy tego nie zrobili, bylibyśmy w dużo gorszej sytuacji.
Czy w kwestii przygotowań ma rację – na ocenę tego przyjdzie jeszcze czas. W tym tekście skupiamy się jednak na innej perspektywie. Kluczowe pytanie brzmi w niej: czy prognozy rzeczywiście nie były „przesadnie alarmujące”?
Zwróćmy jednak uwagę na co innego: w piątek rano 13 września premier wypowiadał się w jednoznacznie uspokajającym tonie. Dziś z jednej strony podtrzymuje, że prognozy „nie były przesadnie alarmujące”, ale jednocześnie próbuje przekonać nas, że ton jego wypowiedzi był mocniejszy, niż był w rzeczywistości („można się spodziewać lokalnych podtopień” kontra „nie ulega wątpliwości, że dojdzie do dramatycznych zdarzeń”).
Nie oceniamy tutaj poziomu przygotowania służb do tego, co dzieje się od weekendowych opadów, ale komunikację. A ona w sytuacji kryzysowej jest bardzo ważna. Premier musi mieć pełną świadomość, że z wielu wypowiedzianych na konferencji zdań przebije się ledwie kilka kluczowych. Po porannej konferencji z 13 września zostaliśmy z wiedzą, że prognozy nie są zbyt alarmujące i możliwe będą lokalne podtopienia.
To mogło mieć realne konsekwencje – osoby mieszkające na terenach zalewowych mogły poczuć się bezpieczniej, niż w rzeczywistości powinny wobec nadchodzącego zagrożenia. Jednak te konsekwencje jest bardzo trudno zmierzyć. Donald Tusk wspomina też, że nie lubi oceniania słów po fakcie, na podstawie późniejszej wiedzy. „Wtedy każdy jest mądry” – mówił w TVP Info. I tutaj można się w pełni zgodzić. Dlatego spróbujmy teraz spojrzeć na wiedzę, którą posiadaliśmy rano w piątek 13 września. I na jej podstawie spróbujmy ocenić, jak alarmujące były wówczas prognozy.
Spójrzmy na oficjalny komunikat IMGW z 12 września:
„W okresie 12-16.09.2024 r. w efekcie prognozowanego rozwoju sytuacji meteorologicznej przez cały okres prognostyczny należy spodziewać się bardzo szybkich i niebezpiecznych wzrostów stanów wody. Pomimo aktualnie niskich stanów i ostrzeżeń przed suszą – intensywny opad deszczu w dość krótkim czasie nie będzie miał możliwości infiltrowania w głąb gleby, przez co zamieni się w odpływ powierzchniowy”.
Na mapie dołączonej do komunikatu widzimy, że dla dużej części województwa dolnośląskiego i całego województwa opolskiego obowiązuje trzeci, najwyższy stopień ostrzeżenia meteorologicznego. Co oznacza trzeci stopień? Spójrzmy na stronę IMGW:
„Przewiduje się wystąpienie groźnych zjawisk meteorologicznych powodujących bardzo duże szkody lub szkody o rozmiarach katastrof oraz zagrożenie życia. Groźne zjawiska meteorologiczne lub skutki ich wystąpienia uniemożliwią prowadzenie działalności. Bądź przygotowany na znaczące zakłócenia w codziennym funkcjonowaniu. Zalecana najwyższa ostrożność, konieczność częstego śledzenia komunikatów i rozwoju sytuacji pogodowej. Przestrzegaj wszystkich zaleceń wydanych przez służby ratownicze w sytuacji zagrożenia. Dostosuj swoje plany do warunków pogodowych”.
W tekście Wojciecha Kościa z 12 września w OKO.press na temat nadchodzących opadów wypowiadał się Krzysztof Drozdowski, dziennikarz i popularyzator wiedzy o pogodzie:
“Mamy realne ryzyko powodzi, bo prognozowane sumy opadów są porównywalne do tych z 1997 roku, na dodatek w tych samych miejscach, czyli np. na Ziemi Kłodzkiej czy Opolszczyźnie” – mówił.
„Istnieje realne zagrożenie pojawienia się lokalnych powodzi od piątku do niedzieli. Na Dolnym Śląsku na metr kwadratowy może spaść nawet 350 litrów wody w ciągu trzech dni” – to portal TVP Info z 12 września.
Tego samego dnia, dzień przed konferencją premiera, synoptyk Grzegorz Wasilewski z jednej strony uspokajał widzów Polsat News, którzy zastanawiali się, czy czeka nas powtórka z 1997 roku:
„To była inna Polska i inne opady. Wtedy sumy przekraczały w krótkim czasie 500, nawet miejscami 600 milimetrów. Były też troszeczkę inne warunki wyjściowe niż mamy teraz, inne nawilgotnienie gleby itd.”.
Z drugiej strony mówił:
„Myślę, że możemy śmiało powiedzieć, że dojdzie do podtopień i powodzi. Tak duże opady to realne zagrożenie przynajmniej lokalnymi powodziami. Może nie aż tak dużymi, jak 1997 roku, czy 2010, ale będą na pewno”.
Obrońcy premiera zwracają uwagę na słowa o tym, że nie ma dzisiaj powodu, by przewidywać zagrożenie na terenie całego kraju. I Tusk oczywiście ma tutaj rację, niemniej są to słowa niejako obok tematu. Bo Polska nie ma w ogóle doświadczenia, w którym powodzie groziłyby całemu krajowi. I nikt tego nie przewidywał ani przed tym nie ostrzegał. Od początku było jasne, że chodzi przede wszystkim o Polskę południowo-zachodnią.
Podsumujmy: 12 września jasne było, że nad Polskę w wyniku działania niżu genueńskiego zbliżają się chmury, które przyniosą bardzo duże ilości opadów, choć być może nie tak duże, jak w 1997 roku. Ale jasne było, że wielu miejscom grozi powódź. Nie wiedzieliśmy, ile dokładnie spadnie deszczu, nie można było wiedzieć, że pęknie tama w Stroniu Śląskim. Ale co może grozić południowo-zachodniej Polsce – było jasne.
„Nie wiem, z czego wynikały pierwsze spokojne komunikaty podawane w momencie, gdy IMiGW wydawał ostrzeżenia o rosnącym ryzyku powodziowym. Można uznać, że cały system monitorowania zadziałał, ale inne komunikaty – nie. Podejrzewam, że to efekt bagatelizowania przez polityków tego typu zjawisk. I to niezależnie od tego, czy są one naturalne, czy wzmacniane przez zmianę klimatu. Jeśli dotyczy to zagrożeń związanych ze środowiskiem i naturą, regularnie są one traktowane mało poważnie” – mówił w rozmowie z OKO.press dr Sebastian Szklarek, ekohydrolog i autor bloga „Świat wody”
Nie wiemy, czy słowa premiera z piątkowego poranka były spontanicznym wyrazem jego odczuć, czy przemyślanej wcześniej strategii. Na podstawie dostępnych wówczas danych można było skonstruować inne komunikaty. Jest w pełni zrozumiałe, że premier nie chce rozbudzać paniki. Ale pomiędzy panikarstwem a udowadnianiem, że nic się nie dzieje, jest całe spektrum możliwych postaw i komunikatów.
Premier mógł zaznaczyć, że sytuacja jest poważna; że grożą nam powodzie; że być może konieczne będą ewakuacje. I dodać, to, co przecież powiedział: mamy nadzieję, że nie będzie tak źle, szykujemy się na wszystkie scenariusze. Wybrał jednak inną drogę. Dziś tamten komunikat wygląda źle, ale nie dlatego, że później wydarzyła się tragiczna w skutkach powódź, ale dlatego, że już wtedy dane były alarmujące.
Tłumaczenia po fakcie pokazują, że premierowi nie jest wygodnie z tym, co powiedział przed nadejściem fali powodziowej. Jednak jego linia obrony jest wizerunkowym niewypałem.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Komentarze