0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.plFot. Sławomir Kamińs...

Choć w piątek 13 września premier przywoływał powodzie z roku 1997 oraz 2010 i mówił, że obecnej sytuacji nie można więc lekceważyć, jego ton był uspokajający: „Dzisiaj nie ma powodu, aby przewidywać zdarzenia w jakiejś skali, która by powodowała zagrożenie na terenie całego kraju. Jeśli można się czegoś spodziewać, na to chcemy być przygotowani, to oczywiście lokalnych podtopień czy tzw. powodzi błyskawicznych” – mówił premier podczas konferencji prasowej.

Premier podkreślał też, że Polska jest „bez porównania” lepiej przygotowana niż w poprzednich latach: „Nie ma dzisiaj powodu do paniki. Jest powód, żeby być w pełni zmobilizowanym, aby w tych miejscach, gdzie może wystąpić jakiś dramat, żeby wszyscy mogli liczyć na możliwie szybką i skuteczną pomoc” – stwierdził Tusk.

Rzeczywistość przerosła tę prognozę.

Skoro miało nie być tak źle, to dlaczego jest tak fatalnie?

Bagatelizowanie

Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej na bieżąco modelował przewidywaną ilość opadów. Z każdą aktualizacją prognozy coraz bardziej wskazywały, że opady będą one naprawdę potężne. Ostatecznie prognozy potwierdziła rzeczywistość. Dzień przed konferencją premiera we Wrocławiu IMiGW szacował, że przez kolejne dni w zlewni Nysy-Kłodzkiej spadnie 250-400 mm deszczu. Spadło 420 mm.

„Prognozy były bardzo trafne. Oczywiście na tyle, na ile mogły być. Należy pamiętać, że mamy bardzo ograniczone doświadczenie z tego typu zjawiskami” – komentuje dla OKO.press prof. Szymon Malinowski z Uniwersytetu Warszawskiego, fizyk atmosfery i współzałożyciel portalu Nauka o Klimacie.

Co prawda, w poprzednich latach gigantyczne ulewy również się w Polsce zdarzały, ale dochodziło do tego na bardzo lokalną skalę. Dlatego zdaniem Malinowskiego politycy mogą kierować się rozumowaniem „jakoś to będzie”: „Bo skoro wiele razy nie było tak źle, to tym razem przecież też nie będzie” – ocenia profesor.

Podobnego zdania jest dr Sebastian Szklarek, ekohydrolog i autor bloga „Świat wody”:

"Nie wiem, z czego wynikały pierwsze spokojne komunikaty podawane w momencie, gdy IMiGW wydawał ostrzeżenia o rosnącym ryzyku powodziowym. Można uznać, że cały system monitorowania zadziałał, ale inne komunikaty – nie. Podejrzewam, że to efekt bagatelizowania przez polityków tego typu zjawisk. I to niezależnie od tego, czy są one naturalne, czy wzmacniane przez zmianę klimatu.

Jeśli dotyczy to zagrożeń związanych ze środowiskiem i naturą, regularnie są one traktowane mało poważnie"

- mówi Szklarek w rozmowie z OKO.press.

Podejście to przypomniało naukowcowi sytuację z początków katastrofy ekologicznej na Odrze w 2022 roku: „Co prawda mówimy o różnych sytuacjach i innej władzy, ale początkowe podejście było właściwie bardzo podobne. I na pewno nie polegało ono na tym, by słuchać ekspertów” – komentuje Szklarek.

Przeczytaj także:

Katastrofa małych kroków

Pytanie „skoro miało nie być tak źle, to dlaczego jest tak fatalnie?” zadaliśmy też prof. Malinowskiemu. W odpowiedzi przywołuje słowa osiołka Kłapouchego z „Kubusia Puchatka”:

„Bo wypadek to dziwna rzecz. Nigdy jej nie ma, dopóki się nie wydarzy”.

Malinowski kilka lat temu został bohaterem filmu dokumentalnego „Można panikować”, którego tematem są skutki globalnego ocieplenia i katastrofy klimatycznej. Jego pierwsza wypowiedź to analogia do tego, jak przebiegają katastrofy lotnicze. Ostatecznie doprowadza do nich nie jedno, konkretne wydarzenie, lecz szereg drobnych zdarzeń, które po zsumowaniu coraz bardziej komplikują sytuację. Aż katastrofa staje się nieunikniona.

Co prawda analogia ta ma służyć zobrazowaniu konsekwencji globalnych zmian klimatu, ale zdaniem Malinowskiego pasuje też do opisu innych katastrof. W tym obecnej powodzi na południu Polski: „Jeżeli nie widzimy całości, to nie jesteśmy w stanie pojąć różnych zależności elementów, które potem okazują się istotne” – tłumaczy naukowiec.

A zależności te mogą być naprawdę przeróżne.

Procenty, awarie i koparka

I tak po pierwsze – większość bardzo wysokiego opadu spadła w zlewni Odry, a nie Wisły

„Proporcje te można oszacować gdzieś na poziomie 80 do 20 proc., choć dokładnie tego jeszcze nie sprawdzaliśmy. Gdyby były rozłożone bardziej równomiernie, sytuacja na Dolnym Śląsku czy na Opolszczyźnie byłaby o wiele spokojniejsza. Za to mieszkańcy Warszawy spaliby mniej spokojnie” – tłumaczy OKO.press dr hab. Mateusz Grygoruk, profesor SGGW i wiceprzewodniczący Państwowej Rady Gospodarki Wodnej.

Po drugie – infrastruktura czasami nie wytrzymywała naporu wody i ulegała awarii

„Tak było na przykład w Kłodzku, gdzie w 1997 roku najwyższe przepływy wody osiągnęły 1500 metrów sześciennych na sekundę, a tym razem wyniosły prawie 1800 metrów sześciennych na sekundę. Było to spowodowane chwilową awarią zbiornika powyżej w zlewni” – mówi Grygoruk.

Takich przypadkowych, wręcz niemożliwych do przewidzenia składowych, jest więcej

  • Na przykład fakt, że w poniedziałek w czeskiej Ostrawie woda przerwała wały powodziowe, obniży o ok. 1-2 metry falę powodziową płynącą do Wrocławia.
  • Wycinka drzew, wymieranie niedostosowanych do zmiany klimatów świerków i coraz większe ingerowanie człowieka w krajobraz górski sprawia zaś, że woda nie zatrzymuje się w terenie, tylko szybko spływa niżej.

„Z badań dr. hab. Andrzeja Affeka wynika, że sieć sztucznych traktów i przecinek w górach może przyczyniać się do zwiększenia maksymalnego spływu o kilkanaście procent. A przy takich opadach to naprawdę dużo. To ważny element ochrony przeciwpowodziowej, a nadal poświęca się mu mało uwagi. Podobnie zresztą jak naturalnej mikroretencji leśnej. Powalone pnie leżące w poprzek stoku, wykroty, śródleśne bagienka, przytamowane rowy, mimo że to drobne elementy ekosystemu leśnego, to w skali zlewni potrafią znacząco spowolnić spływ wód” – mówił „Wyborczej” prof. Krzysztof Świerkosz, przyrodnik z Uniwersytetu Wrocławskiego i członek Państwowej Rady Ochrony Przyrody.

Tego typu rzeczy nie przewidzi żadna prognoza pogody.

Przywołując myśl Kłapouchego: poszczególne kropki prowadzące do katastrofy stają się zrozumiałe dopiero wtedy, gdy się wydarzą.

Z żywiołem nie wygrasz…

Warto przy tym odnotować, że zdaniem ekspertów służby podjęły odpowiednie działania, by przygotować się na kryzysową sytuację: „Powołano sztab kryzysowy i pracowano naprawdę intensywnie. Nie wyciągałbym więc zbyt daleko idących wniosków z tego, co któryś polityk powiedział na konferencji” – komentuje prof. Malinowski.

Prof. Grygoruk zauważa zaś, że wszystkie budowle hydrotechniczne były przygotowane do przyjęcia wody, bo wcześniej zostały opróżnione. A choć opady były nieco większe niż w roku 1997, to przepływy w rzekach mieściły się w podobnych granicach, co wtedy: „I proszę zobaczyć, ile tragedii mimo to doświadczyliśmy” – mówi ekspert.

Według niego w związku z tym ciężko mówić więc o zaniedbaniach: „Ulewy z ostatnich dni były po prostu zjawiskiem, które statystycznie powinno zdarzać się raz na 500 czy 1000 lat. A w ciągu ćwierć wieku zdarzyło się już dwukrotnie. Jeżeli powódź tysiąclecia mamy dwa razy na 25 lat, to powinno dać nam to do myślenia” – zauważa Grygoruk.

… podobnie jak z klimatem

Prof. Grygoruk przypomina też, że w ostatnich latach na gospodarowanie wodą, w tym głównie ograniczanie ryzyka powodzi i suszy, wydano ponad 20 mld zł. Mimo to zbudowana infrastruktura techniczna nie zapobiegła ani powodzi na południu Polski, ani suszy, która w tym samym czasie wciąż nęka znaczną część północnej, a zwłaszcza północno-wschodniej Polski.

Jeśli susza i powódź we wrześniu brzmią dziwnie, to dlatego, że są dziwne. Lub inaczej: były dziwne w czasach sprzed zmiany klimatu.

Globalne ocieplenie sprawiło, że Morze Śródziemne było jak na tę porę roku wyjątkowe ciepłe i odparowywało wyjątkowo dużo wody. W rezultacie ciągnący przez Europę niż genueński „zassał” ogromne ilości wody. Sam niż mógł zaś powstać na taką skalę prawdopodobnie dlatego, że rozpada się prąd strumieniowy, który reguluje warunki pogodowe na naszym kontynencie. Prąd ten rozpada się zaś dlatego, że Arktyka jest najszybciej ogrzewającym się miejscem na świecie, przez co napędzające go różnice temperatur i ciśnienia między Arktyką a Europą stopniowo ulegają zatarciu.

Dlatego zdaniem naukowców obecna sytuacja w Polsce jest brutalnym dowodem na to, że zmieniający się klimat nie jest problemem wyłącznie przyszłych pokoleń, lecz także naszym. I dotyczy zarówno biedniejszych krajów afrykańskich czy azjatyckich, jak i bogatszych państw europejskich.

„Tak wysokie sumy opadów i w takiej cyrkulacji powietrza w tym okresie roku nie występowały u nas nigdy. Nigdy nie budowano też budowli hydrotechnicznych, mających odgrywać rolę przeciwpowodziową, zorientowaną na przyjęcie takiej ilości opadów – ale można to zrozumieć, bo takie opady były zwyczajnie nieprawdopodobne. Dlatego nie mam wątpliwości, że zmiana klimatu jest bezpośrednią przyczyną powodzi” – podsumowuje prof. Grygoruk.

Brutalna lekcja pokory?

Większość omówionych przyczyn powodzi można ułożyć w liniowy ciąg przyczynowo-skutkowy.

Być może w tle tego wszystkiego próbuje jednak przedrzeć się przyczyna najważniejsza. To poczucie wyższości człowieka nad światem natury i przekonanie, że możemy go sobie podporządkować.

Wznosimy więc budynki na terenach zalewowych, regulujemy i betonujemy rzeki, osuszamy mokradła, wycinamy lasy na zboczach gór, a do tego emitujemy ogromne ilości gazów cieplarnianych. Kolejne raporty, badania, apele, stanowiska i alarmy naukowców ledwie przedzierają się przez medialny szum. I tak to się kończy.

;
Na zdjęciu Szymon Bujalski
Szymon Bujalski

Redaktor serwisu Naukaoklimacie.pl, dziennikarz, prowadzi w mediach społecznościowych profile „Dziennikarz dla klimatu”, autor tekstów m.in. dla „Wyborczej” i portalu „Ziemia na rozdrożu”

Komentarze