Karabachski kod w dowodzie nas dyskredytuje. Dla całego świata jestem Ormianinem i obywatelem Armenii, ale nie dla Armenii. Tu z takimi papierami nie mogę głosować, zatrudnić się na państwowej posadzie, zarejestrować samochodu ani opuścić kraju
Artur w ciągu dnia robi wszystko, żeby zapomnieć, ale kiedy tylko przykłada głowę do poduszki, przenosi się na swoją daczę w Karabachu. Zrywa z drzewa morwę, myje i pędzi z niej wódkę, tutowkę. Nie za mocną, jakieś 45 procent. Albo przechadza się po swoim stepanakerckim mieszkaniu, bierze klarnet i zaczyna grać. Tyle że nie słyszy muzyki.
Przewraca się drugi bok i już jest w Muzeum Poległych Żołnierzy, które prowadził przez wiele lat. Dotyka fotografii swojej matki, Galii, założyła muzeum ku pamięci swojego syna, kiedy poległ za Karabach w 1993 roku, miał 21 lat. Wtedy wstrząsa Arturem dreszcz, przypomina sobie, że zdjęcia już nie ma, spalił je tuż przed wyjazdem. Kręci się z boku na bok i nie może uwierzyć, że to wszystko zdarzyło się naprawdę. Nie chce mu się już ani spać, ani żyć.
Paweł ma podobnie, choć jest młodszy od Artura o trzydzieści dwa lata. Nie znają się, ale łączy ich nie tylko bezsenność i rezygnacja, ale cała karabachska historia. Urodził się kilka miesięcy po śmierci swego ojca, który zginął w pierwszej wojnie karabachskiej. Tata miał zaledwie dwadzieścia pięć lat. Paweł zna go tylko ze zdjęć, pośmiertnych medali i mogiły, na którą chodził z matką i dziadkami. Tego grobu żal mu najbardziej. Na chwilę przed odejściem zrobił mu zdjęcie. Na pamiątkę, a raczej wieczną pamięć, bo pewnie nigdy już go nie zobaczy.
[Artur z rodziną, film z pożegnalnej wieczerzy w Stepanakercie.]
Artura poznałam jedenaście lat temu w Stepanakercie, Pawła jesienią 2023 roku, kiedy razem ze 100 tys. innych Ormian opuszczał Karabach. 19 września Azerbejdżan podjął działania zbrojne, by „ostatecznie rozwiązać kwestię karabachską” i przejął kontrolę nad całym regionem. Ormianom, którzy tam mieszkali, dał wybór: przyjąć obywatelstwo azerbejdżańskie albo odejść.
Odeszli. Zostało zaledwie kilkadziesiąt osób, najczęściej starszych i schorowanych oraz małżeństwo, które już wcześniej dało się zwerbować przez azerbejdżańskie służby. „Konfidenci”, tak mówią o nich karabachscy Ormianie.
Kiedy jesienią 2023 roku opuszczali Karabach, Armenia witała ich z otwartymi ramionami. Niemal zaraz za azerbejdżańskim punktem granicznym czekał Czerwony Krzyż, Lekarze bez granic i setki wolontariuszy. Zwykli ludzie też pomagali. Rozdawali jedzenie, picie, zabierali pod swój dach i wspierali. Karabachscy Ormianie, którzy po 19 września 2023 roku opuścili swoje domy, wiedzieli, że nie stali się uchodźcami. Wynosili się od siebie, ale zostawali w Armenii, w swoim kraju.
Dziś, pięć miesięcy po eksodusie, dociera do nich, jak bardzo się pomylili.
Pawła i jego rodzinę odwiedzam w wynajętym przez nich erywańskim mieszkaniu. Z oszczędności, cały swój czas spędzają w jednym pokoju, który ogrzewa niewielka farelka. Jest luty, mrozy już się kończą, ale chłód daje się jeszcze we znaki.
- Ten elektryczny piecyk, to jedyna pomoc humanitarna, jaką dostaliśmy jako uchodźcy, bo worka ze starymi, porwanymi, ciuchami, których ktoś się po prostu pozbył, nie liczę – mówi Paweł. – Na rozruch dali nam jednorazowo po 100 tys. dram (1000 PLN) na osobę i co miesiąc mają wypłacać po 50 tys. dram (500 PLN), ale to bardzo zagmatwane.
Paweł otwiera aplikację bankową i pokazuje mi przelewy. Pierwszy przyszedł w październiku, drugi w grudniu. Żaden nie ma opisu, za jaki jest miesiąc.
- A mamy połowę lutego, więc nie wiem, czy kiedykolwiek dostaniemy pieniądze za te dwa zaległe miesiące – mówi. – Zresztą, to nie są kwoty, za które da się utrzymać. Nie licząc opłat komunalnych, mieszkanie, które wynajmujemy, kosztuje miesięcznie 150 tys. dram (1500 PLN), ale to po znajomości. Jakbym musiał płacić normalne ceny, wyszłoby 350 tys. (3,5 tys. PLN). W Karabachu zarabiałem dobrze, byłem wojskowym, więc mam oszczędności, zwłaszcza że pod koniec i tak nie było ich na co wydawać, ale przecież nie mogę teraz tego wszystkiego przejeść. Zacząłem pracę jako magazynier w rosyjskiej firmie, zarabiam dużo mniej niż kiedyś. Poza tym czuję się jak bezdomny. Parszywe uczucie stracić wszystko, na co całe życie pracowała twoja rodzina.
Niedaleko Martakertu zostawili wielki dom, działkę, sad i fundamenty pod nowy dom, który Paweł budował dla swojej rodziny. Zostawili też samochód. Nie mogli nim wyjechać, bo nie mieli paliwa. Od grudnia 2022 roku do września 2023 roku Karabach był w blokadzie. Azerbejdżanie zamknęli drogi dojazdowe z Armenii i pozbawili karabachskich Ormian nie tylko możliwości przemieszczania się, ale także uniemożliwili dostarczenie armeńskiej pomocy humanitarnej. Wysyłali ją za to od siebie, ale tej karabachscy Ormianie nie przyjmowali. Z dumy i ze strachu, że zostaną otruci. Pod koniec blokady brakowało już wszystkiego: prądu, jedzenia, paliwa.
Paweł pokazuje mi zdjęcia w telefonie. Oglądam ich dom z werandą i widokiem na góry, stare drzewo z dziuplą, w której schował kolekcję swoich noży i miejsce w sadzie gdzie ukrył medale ojca. Chciał je zabrać na pamiątkę, ale ludzie mówili, że jeśli znajdą je Azerbejdżanie, mogą być kłopoty. Dziś żałuje, bo nikt ich nie sprawdzał.
W Google Maps zaznaczył, w którym miejscu zakopał 50 litrów wódki. Jak kiedyś wróci, będzie jak znalazł. Na zdjęciach jest też studnia, do której wrzucił cały posag Armine, swojej żony: talerze, sztućce, blendery, komplety garnków, kieliszki, pościele. Wszystko nieużywane, jeszcze w pudełkach czekało na nowy dom. Teraz potłuczone gnije w wodzie.
Uwiecznił też drewniany wychodek w rogu działki. To tam wrzucił swoją broń. „Niech sobie Aziki (pogardliwe określenie Azerbejdżan) wyciągną” – mówi ze złością. Podchodzi do niego Natali, spogląda na telefon i mówi coś do ojca po karabachsku.
- Powiedziała, że mam wziąć broń i iść zabijać Turków, żeby oddali nasz dom – tłumaczy mi Paweł.
Natali ma cztery i pół roku i wszystkich Azerbejdżan nazywa Turkami.
- Nie wyobrażam sobie, że miałbym podać rękę Azerbejdżaninowi. Nie wyobrażam sobie, że jakikolwiek Ormianin byłby w stanie to zrobić. Dla nas Turcja i Azerbejdżan to jeden naród, ale dwa kraje. Gdyby nie pomoc Turcji nigdy by z nami nie wygrali tej wojny – mówi.
To częsta opinia. Wiele razy słyszałam opowieści z I wojny karabachskiej o dzielnych Ormianach i tchórzliwych Azerbejdżanach. Lubił wspominać to także Artur, który sam walczył z nimi w latach 90. Wiele razy opowiadał mi, jak zabierali Azerbejdżanom broń i czołgi niczym dzieciom w piaskownicy. I że można było azerbejdżańskich żołnierzy przeganiać „jak bydło” z kąta w kąt. Z lubością prawił o waleczności armeńskich żołnierzy. Zresztą, dziś też nie może uwierzyć, że to wszystko potoczyło się właśnie tak.
- Pycha kroczy przed upadkiem. Uciekali przed nami, a dziś pokazują nam fucka z naszej stolicy, ze Stepanakertu, który nazywają Chankendi. Nie umiem z tym żyć – mówi Artur zrezygnowanym tonem, kiedy spotykamy się w jednej z erywańskich kawiarni.
Nie jest zbyt rozmowny, ale jeszcze raz zabiera mnie na wycieczkę do swojego stepanakerckiego muzeum i opowiada o wielkim micie Karabachu.
Można powiedzieć, że spór między Azerbejdżanem a Armenią o Karabach trwa „od zawsze”. Za Związku Radzieckiego region był autonomicznym obwodem i należał do Azerbejdżańskiej Socjalistycznej Republiki Ludowej. Mieszkali w nim zarówno Ormianie, jak i Azerbejdżanie. Jednak od lat 60. Ormianie zaczęli zabiegać o włączenie Karabachu w granice Armeńskiej SRL. Obawiali się, że w przyszłości staną się tam mniejszością, bo statystyki jasno mówiły, że w azerbejdżańskich rodzinach rodzi się więcej dzieci. Kiedy pod koniec lat 80. ZSRR mocno już chwiał się w posadach, Ormianie coraz silniej domagali się „swego”.
Zaczęło się od zamieszek w Karabachu, zginęło blisko dwieście osób. Ormianie powołali do życia komitet „Karabach” i coraz agresywniej żądali przyłączenia regionu do Armeńskiej SRL, ale Moskwa się nie zgadzała. Niepokój rósł z dnia na dzień i z Armenii zaczęli wyjeżdżać mieszkający tam Azerbejdżanie. Jechali do siebie, wzbudzając wśród swoich jeszcze większy lęk i złość na Ormian. W końcu w azerbejdżańskim Sumgaicie doszło do pogromu. Zginęło 32 Ormian.
W Karabachu nadal mieszkali obok siebie. Zaraz po rozpadzie ZSRR, Azerbejdżan zniósł z niego status obwodu autonomicznego. W odpowiedzi Ormanie ogłosili jego niepodległość, a pięć dni później dokonali masakry na azerbejdżańskiej ludności w Chodżale. Według Human Rights Watch zginęło ponad dwustu cywili.
Pierwsza wojna o Karabach skończyła się w 1994 roku klęską Azerbejdżanu. Region musiało opuścić – według niektórych źródeł – nawet 500 tys. osób. Azerbejdżan stracił kontrolę nie tylko nad Karabachem, ale także nad siedmioma przylegającymi do niego prowincjami. Znalazły się pod armeńską okupacją.
Przez kolejne trzydzieści lat Ormianie wierzyli, że są niepokonani, a Azerbejdżanie, że kiedyś wrócą na swoje ziemie. Dla jednych i drugich Karabach stał się mitem. Jedni i drudzy budowali swoje państwowości na jego idei.
Przez trzy dekady, Armenia zachłyśnięta zwycięstwem straciła czujność, a w tym czasie Azerbejdżan pilnie odrabiał lekcje, nie szczędził pieniędzy na zbrojenia, szkolenia i armię.
W 2016 roku doszło w Karabachu do krótkiej, czterodniowej wojny, w której Azerbejdżan przejął kilka wzgórz o strategicznym znaczeniu. Pełna ofensywa zaczęła się jesienią 2020 roku i do historii przeszła jako II wojna karabachska albo 44-dniowa. W jej przerwaniu czynny udział brała Rosja. Porozumienie podpisano w listopadzie 2020 roku.
Pod kontrolę Azerbejdżanu wróciły wszystkie okupowane tereny oraz ponad 70 procent Karabachu. Do okrojonej republiki, w której zostali karabachscy Ormanie, wysłano kontyngent rosyjskich wojsk pokojowych. Mirotworcy mieli ich chronić przed Azerbejdżanami.
Między Armenią a Azerbejdżanem przez trzy lata trwały negocjacje pokojowe. Karty rozdawał Azerbejdżan. Chciał podpisać pokój na swoich warunkach. Jednym z nich było uznanie przez Armenię jego integralności terytorialnej, w której skład wchodzi separatystyczna Republika Górskiego Karabachu. Proponował, by mieszkający tam Ormianie przyjęli azerbejdżańskie obywatelstwo albo odeszli. Trzyletnie rozmowy do niczego nie doprowadziły. Jesienią 2023 roku Azerbejdżan „ostatecznie rozwiązał sprawę karabachską” i przejął kontrolę nad całym Karabachem.
Armine stawia na stół łakocie i kawę, w rogu pokoju cicho bawi się Natali, a Paweł opowiada, z czym przyszło im się mierzyć w Armenii.
- Pod koniec 2023 roku pozbawili nas obywatelstwa Armenii i dali wybór: albo składasz dokumenty i stajesz się obywatelem Armenii, albo zostajesz „obywatelem” likwidowanego właśnie Karabachu i masz status wewnętrznie przesiedlonego, czyli uchodźcy.
Wyciąga swój paszport, który w Armenii pełni także rolę dowodu osobistego i zwraca moją uwagę na kod 070.
- Ten kod nas dyskredytuje. Oznacza, że jesteśmy z Karabachu. Dla całego świata jestem Ormianinem i obywatelem Armenii, ale nie dla Armenii. Tu z takimi papierami nie mam prawie żadnych praw. Nie mogę głosować w wyborach, zatrudnić się na państwowej posadzie, zarejestrować samochodu ani opuścić kraju.
Z drugiej strony na podstawie tego dokumentu mogę otrzymać status uchodźcy oraz kartę pobytu,
którą nazywam pozwoleniem na bycie bezdomnym
i otrzymywać zapomogi od państwa. Mogę się starać o armeńskie obywatelstwo, ale żeby je dostać, muszę być zameldowany na terenie Armenii, a to nie takie proste.
Mówi o tym także Artur. Jest emerytem i żeby otrzymać należne pieniądze, musiał zameldować się w Armenii.
- Na szczęście przyjaciele zameldowali mnie u siebie, bo na wynajętym mieszkaniu rzadko kto się na to zdecyduje. Ludzie obchodzą system, czasem meldują się nie w konkretnym mieszkaniu, ale w całym bloku. Raz się udaje, raz nie. Żeby dostać emeryturę, nie musiałem starać się o armeńskie obywatelstwo, ale i w tym jest haczyk. Jeśli jako karabachski Ormianin opuszczę Armenię, pozbawią mnie prawa do emerytury. Z „prawdziwymi” Ormianami tego nie robią.
Artur i Paweł boją się, że przyjęcie przez nich obywatelstwa armeńskiego spowoduje, że stracą także prawo na należną im rekompensatę za stracone mienie.
- Mówi się, że mają każdemu z nas wypłacić po 5-6 mln dram. Nie są to pieniądze, za które kupisz coś porządnego w Erywaniu, ale zawsze coś. Straciliśmy wszystko, chciałbym więc choć coś dostać w zamian. Mają nam tę rekompensatę wydawać w certyfikatach, żebyśmy nie wywieźli gotówki z kraju i tu kupili nieruchomości. Wolałbym inaczej.
Część mojej rodziny mieszka w rosyjskim Stawropolu i coraz częściej myślę, by tam pojechać. Mam już dość Armenii. Nie chcę być jej obywatelem, skoro ona mnie za niego nie uważa.
Jestem Ormianinem i nim umrę, ale za kraj, który mnie nie chce, na pewno nie będę ginąć.
Ze statusem uchodźcy nikt mnie do armii nie weźmie, ale jako obywatela i owszem. A tu wojna może zacząć się nawet jutro – mówi Paweł.
O kontrowersjach wokół kodu 070 opowiada Tigran Grigorjan, analityk, szef Regional Center for Democracy and Security w Erywaniu, ale przede wszystkim karabachski Ormianin.
- Przez te wszystkie lata byliśmy oficjalnymi obywatelami Armenii i mogliśmy pełnić wszelkie funkcje, w tym państwowe. Sam jestem tego przykładem. Do 2021 roku pracowałem w Radzie Bezpieczeństwa Armenii i miałem dostęp do top sekretnych informacji. Odbicie przez Azerbejdżan Karabachu z dnia na dzień zmieniło naszą sytuację, a my staliśmy się obcy w swoim kraju. W armeńskiej polityce działa wielu ludzi, którzy posługują się paszportem z kodem 070, niektórzy są na zagranicznych placówkach, inni pracują jako śledczy, adwokaci, prokuratorzy. Ta decyzja tworzy wiele luk prawnych, które za chwilę mogą być wykorzystywane. Na przykład przestępca będzie mógł podważyć wyrok wydany przez sędziego z kodem w paszporcie, bo ten zgodnie z oficjalną wykładnią nie jest obywatelem Armenii. Jakim więc prawem feruje wyroki w armeńskim sądzie?
Tigran Grigorjan nie planuje na razie starać się o obywatelstwo armeńskie.
- Jestem obrażony. Nie chcę być obywatelem kraju, który się mnie wyrzekł. Nie chcę być obywatelem kraju, który zaciera historię i wymazuje Karabach z pamięci historycznej. W nowej Armenii nie ma dla niego już miejsca.
Mikael Zoljan, analityk z Regional Studies Center w Erywaniu:
„Oficjalnie władze armeńskie nie mają nic przeciwko Ormianom Karabachu i tłumaczą, że cała ta procedura ma zapobiegać bałaganowi. A tak naprawdę Armenia wolałaby, żeby Karabachcy przyjęli nasze obywatelstwo, bo rozwiązałby się problem. Nie ma ludzi, nie ma problemu. To też jest na rękę Azerbejdżanowi, bo wszelkie oskarżenia o czystki etniczne straciłyby moc. Oficjalny brak Karabachców to brak roszczeń ze strony Armenii”.
Tego, że nikt nie będzie pamiętał o Karabachu, boją się Artur i Paweł. Jednemu i drugiemu nie mieści się to w głowie.
- Coraz częściej słyszę taką propagandę, że Karabach nigdy nie był armeński, tylko azerbejdżański. Albo, że tak naprawdę życie za niego oddawali Ormianie, a nie my, mieszkańcy Karabachu. Albo, że wszystko jedno co z nim będzie – mówi Paweł. – Boję się, że pewnego dnia się obudzę i usłyszę w armeńskiej telewizji, że tego w ogóle nigdy nie było. Dopiero teraz zrozumiałem, że historia to najbardziej fałszywa z nauk. Można nią najłatwiej manipulować.
Artur większość swojego dorosłego życia poświęcił kultywowaniu pamięci bohaterów Karabachu. Po matce przejął prowadzenie Muzeum Poległych Żołnierzy w Stepanakercie.
- Nie umiem się pogodzić z tym, że tylu ludzi zginęło na nic. Nie obrażam się na Rosję, która nas sprzedała. Obrażam się na Armenię, której zdrada boli o wiele bardziej. My zostaliśmy i jesteśmy dla niej problemem. Najlepiej, gdybyśmy zniknęli. Zaraz wykreślą Karabach z oficjalnych dokumentów i sprawa rozwiąże się sama.
Od kilku miesięcy prezydent Azerbejdżanu, Ilham Alijew, żąda od władz Armenii wykreślenia z preambuły konstytucji nawiązania do deklaracji niepodległości z 1990 roku, w której mowa o zjednoczeniu Armenii z Arcachem (armeńska nazwa Karabachu). Dla Azerbejdżanu ten zapis jest jednoznaczny z roszczeniami terytorialnymi.
- Te zmiany w ustawodawstwie, o których coraz głośniej się mówi w Armenii, są pokłosiem presji Baku – mówi Tigran Grigorjan. – Alijew przekonuje, że usunięcie Karabachu z naszych dokumentów jest warunkiem podpisania pokoju. To kolejne jego żądanie, które Armenia najpewniej spełni. Azerbejdżan jest silny, ma asy w rękawie, prowadzi najbardziej niezależną politykę zagraniczną na całym Kaukazie Południowym i jest samowystarczalny ekonomicznie. Nie jest prawdą, że warunki dyktuje mu Turcja, jak chcą to widzieć zachodni analitycy polityczni.
Na Kaukazie to Turcja podporządkowuje się Azerbejdżanowi.
Boję się też narracji, które prowadzi Armenia. Mówi się, że osiąga sukcesy dyplomatyczne na Zachodzie, dywersyfikuje bezpieczeństwo i przeprowadza reformy. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy: jesteśmy w krytycznej sytuacji i cała dyplomacja, którą prowadzimy na Zachodzie, ma charakter deklaratywny. Nie idą za tym konkrety. Obawiam się, że zaraz znowu staniemy się zakładnikami takiego myślenia. Tak jak byliśmy przekonani, że pokonamy Azerbejdżan sprytem, bo to przecież „dzikusy z gór”. I bardzo się rozczarowaliśmy. Armenia musi zacząć patrzeć realnie na sytuację, a nie karmić się mrzonkami o pomocy z Zachodu.
Ani Paweł, ani Artur nie mają już żadnej nadziei. Chcieliby zapomnieć. Chcieliby jakoś zacząć żyć. Ale się nie da. Pawła drażnią pytania, na które musi odpowiadać Ormianom nie z Karabachu. Pytają, czy u siebie płacili manatami (azerbejdżańska waluta) albo za ile sprzedałby swój dom Azerbejdżanom.
Te pytania można jeszcze jakoś przeboleć. Gorzej, że Ormianie mają ich za darmozjadów, którzy pasą się na armeńskich pieniądzach.
- Wyrzygują nam te 50 tys. dram, które dostajemy od państwa. Dają odczuć, że złapaliśmy pana Boga za nogi, bo w końcu wyrwaliśmy się z dziczy i możemy pożyć w mieście. Czasem nawet pytają,
dlaczego chcemy tu mieszkać, skoro wcześniej starczały nam lepianki.
Najlepiej upchnęliby nas w jakiejś zapadłej dziurze, w której Azerbejdżan mógłby w nas rzucać kamieniami. Wtedy byliby zadowoleni. Może daliby nawet coś do jedzenia i jakieś ubranie. Tu przeszkadzamy, bo nie chodzimy ze spuszczonymi głowami i nie prosimy o pomoc. A tego właśnie od nas oczekują. I wdzięczności. Nie chcę tak żyć. W Rosji będę wiedział, dlaczego jestem obcy.
Tutaj – niby u siebie, a czuję się jak pies.
Artur myśli podobnie i też szykuje się do wyjazdu do Rosji. W grudniu pojechał tam jego syn. Przyjaciele pomogli mu znaleźć dobrą pracę w Moskwie. Jak się trochę ustabilizuje, ściągnie rodzinę. Arturowi siadło też zdrowie. Kilka dni przed naszym spotkaniem wyszedł ze szpitala. Serce nie wytrzymało, wstawili mu dwa stenty.
- Mnie już tu nie ma. Nie umiem się już nawet normalnie śmiać. Nic mnie nie cieszy, w nic już nie wierzę. Tak wiele bym dał, żeby być teraz w domu. Nawet w blokadzie. Może jak wyjadę, to uda mi się zapomnieć. Chcę uciec jak najdalej, żeby dookoła nie było żadnych Ormian. Muszę się od nich odciąć, żeby zacząć żyć, od zera. Nic mi przecież nie zostało. Mam 63 lata i wiem już, że czas nie leczy ran. Ale może chociaż przywyknę.
Tekst powstał we współpracy z Anetą Strzemżalską.
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Komentarze