W umęczonej wojną Ukrainie ludzie chwytają się każdej okazji, która przypomina o normalnym życiu. Trzeba błyskawicznie z nich korzystać, bo szybko znikają. Nawet w rodzinnym mieście prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, gdzie żyło się już prawie jak przed rosyjską inwazją
– Messi, Messi, dawaj! – skandowało na całe gardło kilkadziesiąt osób w pubie O'Hara na głównej ulicy ponad 700-tysięcznego Zaporoża. To jedno z niewielu miejsc w tym mieście w południowo-wschodniej Ukrainie, gdzie można było mieć pewność, że obejrzy się tegoroczny finał mistrzostw świata w piłce nożnej od początku do końca. Po atakach rakietowych Rosjan na ukraińską infrastrukturę energetyczną trudno przewidzieć, kiedy i gdzie wyłączą prąd, a robią to często. Pub O'Hara ma swój generator prądu.
Aż trudno uwierzyć, że w Zaporożu mogą być problemy z elektrycznością.
Na Dnieprze stoi tu wybudowana jeszcze za Stalina Dnieprowska Elektrownia Wodna – jedna z największych hydroelektrowni w Europie. Około 100 km dalej, w Enerhodarze, znajduje się Zaporoska Elektrownia Atomowa – największa jądrowa fabryka energii elektrycznej w Europie. Tę jednak już w marcu zajęli Rosjanie. Ostrzeliwali ją i doprowadzili do wyłączenia reaktorów.
Ataki rakietowe na Ukrainę tak pokiereszowały system energetyczny, że nawet hydroelektrownia nie jest w stanie dostarczyć wystarczających mocy, żeby w Zaporożu nie gasło światło. Miasto słynące z produkcji energii elektrycznej po zmroku tonie w ciemnościach, jak większość innych ukraińskich miast. Na głównej ulicy, Alei Sobornej, oświetlenie zapewniają tylko witryny sklepów, w których akurat jest prąd lub które mają swoje agregatory.
Sklepy i budki z jedzeniem na wynos po kolei się zamykały, więc mrok ogarniał nawet centrum miasta. Zimno, ciemno i jeszcze zawyły syreny, ogłaszając alarm powietrzny – trzeci tego dnia. W ten sposób Rosjanie chcą złamać ukraińskie społeczeństwo, zastraszając i pozbawiając ludzi w zimie ciepła, prądu, systemów łączności. Ukraińcy natomiast chwytają się każdej okazji, dzięki której można się wzajemnie przekonywać, że na złość Ruskim wciąż żyją w miarę normalnie.
Do pubu O'Hara nie było się łatwo wcisnąć. – O tam, przy barze jest szczelina, może pan spróbować wpasować się w nią. Ale będzie pan stał, bo wszystkie krzesła są zajęte – w drzwiach przywitała mnie kelnerka. Żaden problem, bo w lokalu wisi kilka dużych telewizorów i mecz można oglądać z każdego miejsca. Ja też chciałem choć na kilka chwil przenieść się do innego świata, przypominającego ten sprzed wojny.
– Jest, gol! Ku...a, gol! – krzyczeli goście, gdy Argentyńczycy wbili Francuzom dwie pierwsze bramki.
– A ty co, Francuz jesteś? – zapytał mnie siedzący po prawej stronie pięćdziesięciolatek, Mychajło, jak się później przedstawił. Był tak rozentuzjazmowany tym, co się dzieje na boisku w Katarze, że nawet nie zdjął zimowej kurtki, choć w knajpie było ciepło.
Zdziwiło go, że nie szaleję ze szczęścia, gdy strzelają Argentyńczycy. – U nas większość jest za Argentyną. Jak można być za Francuzami? Macron chce się dogadywać z Putinem. Niech idą na ch… – przedstawił ukraiński punkt widzenia na finał mundialu.
– Jestem Polakiem – odpowiedziałem.
– To ty jesteś naszym bratem. Polska najbardziej nam pomaga od początku. Naprawdę, jesteśmy bardzo, bardzo wdzięczni. Wy nas rozumiecie, bo te orki (tak Ukraińcy nazywają teraz Rosjan – przyp. red.) na was też napadały – objął mnie.
– Francja wysyła broń Ukrainie. Od Argentyny chyba jeszcze nic nie dostaliście – zauważam nieco prowokacyjnie.
Mychajło machnął ręką. On też tego wieczora nie chciał ciągnąć tematu wojny. Ukraińcy mają ją na co dzień i są potwornie nią zmęczeni. Gdy się spotykają, głównymi tematami rozmów jest to, gdzie były przyloty, jak tu się określa rosyjskie rakiety i pociski, które dolatują do celów, w co trafiły, kiedy będzie prąd. Wojna diametralnie zmienia życie, czasami z godziny na godzinę. Tego dnia została jednak na ciemnej ulicy, przed progiem knajpy.
Kelnerzy uwijali się jak w ukropie roznosząc piwo i hamburgery. – Boże mój, jak on mógł tego nie strzelić! – złapał się ze głowę siedzący po mojej lewej stronie Witalij, ubrany w gustowny biały sweter. Pracuje w sektorze IT. Do O'Hara przyszedł na mecz, bo jak mówił, nie może już siedzieć w domu, w którym kilka razy dziennie wyłączają prąd. O elektryce nie chciał jednak tym razem rozmawiać. – Zobacz, Messi chyba nie mógł wyobrazić sobie lepszego zakończenia kariery – Witalij wyciągał do góry ręce, jakby trzymał w nich puchar, gdy się wydawało, że nic już nie może odebrać zwycięstwa Argentyńczykom.
Kiedy zaczęli strzelać Francuzi, sąsiedzi przy barze zmienili temat. – To najlepszy finał mistrzostw, jaki widziałem – stwierdził Mychajło. Ludzie powtarzali to też na papierosie przed serią karnych, mających wyłonić mistrzów świata. I widać było, że tylko to ich teraz interesuje.
Mecz zakończył się zwycięstwem Argentyńczyków. – W Buenos będzie fiesta przez kilka dni – zauważył Witalij. Powiedział to trochę ze smutkiem, bo w Ukrainie odwołano nawet masowe imprezy świąteczno-noworoczne.
Po meczu nie było jednak wspólnego wspominania przeżytych właśnie emocji, obgadywania szczegółów poszczególnych akcji. Klientela jak na komendę zaczęła opuszczać lokal. Cóż, obowiązuje godzina policyjna i przed godz. 23. trzeba wrócić do domu, gdzie może nie być światła, wody czy też ogrzewania. A jak jest prąd, to pewne, że go wyłączą.
Z Nataszą Łobacz, miejscową aktywistką kulturalną i plastyczką-projektantką, spotykamy się w kawiarni Bułka w centrum Zaporoża, gdzie można zamówić kawę, herbatę, kilkanaście rodzajów ciastek i wymyślne sałatki. Bierzemy taką z łososiem, bazylią i czymś jeszcze – smakuje doskonale. W barze jest kilkanaście miejsc, a w niedzielę wczesnym popołudniem wszystkie są zajęte.
– Jakby żadnej wojny nie było – zagajam.
– U nas nie jest tak, że nie ma żadnego życia – odpowiedziała Natasza, nabierając sałatkę. – Miejscowy biznesmen oddał nam do zagospodarowania niezamieszkane lofty. Ze znajomymi organizujemy w nich spotkania z ciekawymi ludźmi. Nawet dyskoteki się tam odbywają. Ludzie muszą się spotykać i rozmawiać, żeby nie myśleć tylko o wojnie. Chociaż te nasze rozmowy i tak najczęściej schodzą na wojnę – przyznaje Natasza. – Imprezy kulturalne, przedstawienia teatralne organizowane są np. w schronach. Kino działa normalnie, niedawno w nim byłam.
Wielu ludzi w Ukrainie zapewnia mnie, że na złość Putinowi przyzwyczaili się i przystosowali do wojennych warunków i prowadzą w miarę normalne życie.
Niemal na każdym kroku widać, że w ten sposób starają się dodać sobie otuchy.
Wyszliśmy z Nataszą przejść się główną ulicą Zaporoża. Doszliśmy do gruzowiska w miejscu, gdzie rosyjska rakieta w październiku trafiła w budynek mieszkalny. Ruiny były podświetlone, żeby nawet w nocy przypominały o barbarzyństwie Rosjan, a także po to, żeby nikt tam nie łaził. Cała klatka schodowa – od parteru po czwarte piętro – po prostu zniknęła. Ludzie zginęli we śnie. – Popatrz, tam na ścianie zostało czyjeś lustro. Ktoś się w nim pewnie przeglądał codziennie przed wyjściem z domu – zauważyła Natasza.
Ta nowa ukraińska „normalność” polega m.in. też na tym, że mieszkańcy w miast nerwowo reagują, gdy widzą kogoś robiącego zdjęcia budynkom. Obawiają się dywersantów, którzy mogliby wysyłać zdjęcia Rosjanom, żeby ci wiedzieli, gdzie mają wycelować rakiety. Gdy fotografowałem zabarykadowany wjazd na podwórko kamienicy, ze stojącego obok samochodu podbiegł do mnie niemłody już mężczyzna. – Co pan tu fotografuje? – zapytał. Tłumaczyłem, że jestem dziennikarzem i zainteresowały mnie żelazne zespawane zapory. – Mogę pokazać panu dokumenty – zaproponowałem.
– Jeżeli jest pan szpiegiem czy dywersantem, to dokumenty na pewno ma pan w porządku – uśmiechnął się. – Słyszę polski akcent, wierzę panu. Proszę wybaczyć moją reakcję, ale mieszkałem w tej kamienicy w centrum, w którą w październiku walnęła rakieta. Widział pan? Moje mieszkanie było w klatce schodowej obok tej, która cała się zawaliła. Cud, że teraz rozmawiamy. Ale my już tylko na cuda możemy liczyć. Na wszelki wypadek wyprowadziłem się z żoną na działkę koło miasta. A co mamy robić, przecież musimy to wszystko jakoś przeżyć – powiedział mężczyzna i odebrał dzwoniący telefon. – Dobra, muszę jechać. Powodzenia – rzucił na pożegnanie.
Po tygodniach jeżdżenia po ogarniętych ciemnościami ukraińskich miastach to, co zobaczyłem w Krzywym Rogu, zaledwie 200 km od Zaporoża, wydawało mi się wręcz nienormalne. W Mikołajowie, skąd przyjechałem, było tak ciemno, że po wyjściu z pociągu nie mogłem znaleźć nawet budynku dworca kolejowego, przez który wychodzi się na miasto. A w Krzywym Rogu światło świeciło się nie tylko w oknach bloków i domów, ale włączone były też wszystkie uliczne latarnie. A to już nie byle jaka rozrzutność. Ukraińskie służby energetyczne informowały ostatnio, że deficyt energii elektrycznej wynosi już 50 proc., dlatego oświetlenie uliczne się wyłącza. W wielu innych miastach nie jeżdżą trolejbusy i tramwaje, bo zużywają dużo prądu. W Krzywym Rogu kursowały, jakby nie było żadnych problemów z elektrycznością. Do tego sklepy, bary, restauracje otwarte. Po prostu inny świat.
Krzyw Róg wyglądał jednak jak wydzielone z całego kraju miasto, w którym obowiązują inne prawa i zasady.
A nie jest to nawet miasto obwodowe (odpowiednik polskiego miasta wojewódzkiego). Krzywy Róg to przemysłowy ośrodek, stolica Krywbasu, czyli Krzyworoskiego Zagłębia Rud Żelaza.
– Aż oczy trzeba mrużyć, bo oślepia. Od razu widać, że to rodzinne miasto naszego prezydenta – zaśmiał się siedzący obok mnie w autobusie Andrij, żołnierz wracający przepustki na front koło Doniecka.
– Naprawdę myśli pan, że ta jasność to dlatego, że Zełenski uprzywilejowuje swoje miasto? – zapytałem.
– Pojęcia nie mam, ale widać, że tu jest inaczej – odpowiedział.
Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski urodził się w Krzywym Rogu, chodził w tym mieście do szkoły, studiował, poznał swoją żonę Ołenę. Grał też w kabarecie 95. Kwartał (teraz to Studio Kwartał 95, firma produkująca filmy, seriale i programy dla telewizji), którego nazwa pochodzi od nazwy centralnej dzielnicy Krzywego Rogu. Jest tam duże rondo, a dookoła kilka wysokich, starych bloków i jeszcze starszych chruszczowek, centrum handlowe i masa budek z kawą ciastkami oraz kebabami.
Zełenski mieszkał na obrzeżach centrum. – O tam, za Centralnym Rynkiem – pokazuje mi właściciel baru Sztopor (korkociąg), gdzie można na szybko wypić pięćdziesiątkę i zakąsić.
– Światło w mieście to zasługa prezydenta? – pytam.
– Nasz Wołodia na pewno interesuje się tym, co się dzieje w naszym mieście. Urzędnicy wolą więc szybko włączyć światło, żeby się nie tłumaczyć, dlaczego jeszcze tego nie zrobili – uśmiecha się właściciel baru.
I dodaje: – Ale to światło to niedawno włączyli. My też siedzieliśmy po ciemku, jak krety. – Zarzucali Zelenskiemu, że on jest ze wschodniej Ukrainy, więc pewnie prorosyjski i odda Ukrainę Putinowi. A okazało się, że ma odwagę prowadzić wojnę z Rosją. Z Rosją! – podkreśla.
– Wcześniej u was ludzie głosowali za politykami prorosyjskimi – zauważam.
– Ale teraz już nikt na nich nigdy nie zagłosuje. Tego jestem pewny. Nie po tej wojnie.
Za Centralnym Rynkiem, gdzie mieszkał przyszły prezydent Ukrainy stoją stare odrapane kilkupiętrowe bloki. Sprawiają wrażenie, że zaraz runą. Trudno się tam chodzi, bo na osiedlowych uliczkach więcej jest wyrw wypełnionych zamarzającą wodą niż asfaltu. Pytam kilka osób, w którym dokładnie bloku mieszkał Zełenski. Nikt nie pamięta.
Wołodymyr Zełenski idąc do szkoły przechodził szeroką ul. Sobornosti. Jeżdżą po niej tramwaje, tak wiekowe, że na pewno oglądał je też przyszły prezydent Ukrainy, gdy był dzieckiem. Skręcał w lewo i dochodził do swojego Gimnazjum nr 95. To spory kompleks budynków połączonych przejściami. Szkoła podobna po polskich tysiąclatek i z tego samego okresu, tylko większa.
Teraz szkoła Zełenskiego ogrodzona jest parkanem. – Zaczęli ją remontować jeszcze przed rosyjską inwazją. Od tamtej pory nic się tu nie dzieje – mówi mi Ołeksandra, starsza kobieta, którą spotykam przy Gimnazjum nr 95.
– Prezydent pozwala, żeby remont jego szkoły się przedłużał? – mówię uśmiechając się, żeby nie pomyślała, że pytam zupełnie serio.
Ołeksandra postawiła na chodniku siatki, które niosła w obu rękach. – Mieszkam tu prawie całe życie. Wojna wszystko nam zabiera, nawet remontu szkoły nie można skończyć. Wie, pan, ja to tylko chcę, żeby ta wojna się wreszcie skończyła, żebyśmy wrócili do normalnego życia. Możemy żyć w biedzie, z tym sobie poradzimy, ale niech się skończy wojna, niech przestaną ginąć nasi chłopcy. Ja cały czas myślę o wojnie. W domu rozmawiamy o wojnie. Włączam telewizor, a tam tylko o wojnie. Można od tego zwariować. Ja nie przesadzam, ludzie ludzie wariują od wojny. Syn mojej koleżanki, młody chłopak przyjechał z frontu na przepustkę i popełnił samobójstwo. Takich jak on będzie coraz więcej. Tu niedaleko od nas mieszkają uchodźcy z terenów okupowanych. Dużo tam jest dzieci. Chodzę do nich, przynoszę im słodycze. Tyle mogę dla nich zrobić, bo z emerytury pielęgniarki samej jest ciężko przeżyć – mówi Ołeksandra. – Przepraszam, że się tak rozgadałam, ale jak z siebie to wszystko wyrzucam, to jest mi lżej – dodaje.
W Krzywym Rogu wojna przypomniała o sobie już następnego dnia rano, 16 grudnia. Rosjanie przeprowadzili wtedy kolejny zmasowany atak rakietowy na Ukrainę. Jedna z rakiet trafiła w kamienicę w Krzywym Rogu – były ofiary śmiertelne. Inne pozbawiły dużą część Ukrainy elektryczności. W prezydenckim mieście, które jeszcze w nocy było rozświetlone, zniknął prąd, kaloryfery zrobiły się zimne, wyschły krany i przestał działać nawet mobilny internet, bo stacje przekaźnikowe straciły zasilanie.
Wyszedłem na ulicę, żeby się dowiedzieć, co się dokładnie stało, bo nie miałem dostępu do radia, telewizji i internetu.
Miasto stało się przeciwieństwem tego, czym było jeszcze wczoraj.
Wiele sklepów nie działało, więc przed tymi nielicznymi, które zostały otwarte, ustawiały się gigantyczne kolejki. Stanęły tramwaje i trolejbusy. I stały jak nieruchome zjawy tam, gdzie zatrzymał je brak prądu.
Komunikację publiczną zapewniały tylko marszrutki (niewielkie busy, często zatłoczone do granic możliwości). Do tych jadących w stronę zachodnich dzielnic wsiadali ludzie z pustymi, plastikowymi baniakami. Inni butle ładowali do samochodów i jechali w tę samą stronę. – Jadę nad rzekę po wodę (przepływa tu rzeka Ingulec – przyp. red.). Trzeba czymś kibel spłukiwać. Nie będę przecież tego robił wodą kupioną w sklepie za 50 hrywien, bo aż tak bogaty to ja nie jestem – wytłumaczył mi mężczyzna pakujący baniaki do bagażnika samochodu.
Prąd, woda, ogrzewanie i łączność zaczęły wracać w Krzywym Rogu po 24 godzinach. Ludzie na ulicach przekazywali sobie, które dzielnice są już podłączone. – Do następnego razu – nie miał złudzeń właściciel baru Sztopor, który nalewał klientom pięćdziesiątki nawet wtedy, gdy wokół nic nie działało.
Na zdjęciu: kobieta bierze wodę z cysterny, Stepnogirsk, obwód zaporoski, 9 listopada 2022 roku
Dziennikarz, od lat zajmuje się tematyką wschodnią. Część studiów spędził w Kijowie, w Akademii Kijowsko-Mohylańskiej
Dziennikarz, od lat zajmuje się tematyką wschodnią. Część studiów spędził w Kijowie, w Akademii Kijowsko-Mohylańskiej
Komentarze