Ukraina. Jakiś samochód trzyma się mojego tylnego zderzaka. Gdy się zatrzymuję, kierowca tamtego auta parkuje obok i pyta miło: - Czy nie ma pan nic przeciwko, że wezwę policję? Wolę sprawdzić, czy nie jest pan dywersantem. [Reporter OKO.press w Jaworowie i Winnicy]
Na zdjęciu: billboard w drodze na Winnicę - "Ruski czołgu idź w ch*j". Ukraina. Fot. Szymon Opryszek.
- Najpierw huk, potem bum, bum, bum, aż szyby w oknach się zatrzęsły. Pewnie, że byłem wystraszony. Wyskoczyłem z łóżka w samych gaciach – Andriy tnie powietrze rękoma, odmalowując atak Rosjan. Stoimy na podjeździe jego domu, niedaleko poligonu w Jaworowie, na który w niedzielę spadły rosyjskie rakiety.
Rosjanie mieli wykorzystać do ataku precyzyjną broń dalekiego zasięgu. Na poligonie, nazywanym też Międzynarodowym Centrum Pokoju i Bezpieczeństwa, według niektórych doniesień ma znajdować się baza treningowa dla zagranicznych ochotników, którzy zgłosili się do ukraińskiej armii.
- Ludzie mówią, że Kacapy chciały postraszyć soldatów z zagranicy. Widziało się w mieście takich nietutejszych, przywozili ich z wielkimi plecakami, gotowych do bitki – opowiada Andriy. – Strach? Pewnie, jak mieszkasz koło poligonu, to gdzieś z tyłu głowy takie myśli masz. Wielu z nas od razu po rozpoczęciu wojny wysłało kobiety z dziećmi do Polski. Teraz Jaworów to miasto mężczyzn.
Poligon dzieli od polskiej granicy ledwie dwadzieścia kilometrów. Na przejściu granicznym w Budomierzu w kierunku Ukrainy stoją busy z pomocą humanitarną, za kierownicą jednego z nich pisarz Andrzej Stasiuk. Dookoła pustki, ale temat ataku na Jaworów wciąż jest żywy. – Skoro pociski sięgają już tutaj, trzeba uciekać – mówi starsza uchodźczyni, która jedzie z Kijowa do krewnych aż pod Wrocław.
W samym Jaworowie mało kto chce rozmawiać o rosyjskim ataku. Duchowny, który we wtorek pochował dwóch miejscowych żołnierzy, zasłania się tajemnicą. Ale korzysta z okazji, by podziękować Polakom za wszelką pomoc. Dowódca jednej z barykad, które zbudowali cywile, żartuje, że nie ma pewności, czy rosyjski wywiad nie czyta polskiej prasy.
Żołnierz, który opiera się o framugę drzwi w sklepie, też nie jest rozmowny. Ucina pytania, ale w końcu zdradza, że wśród kolegów z armii poszła plotka, że w ich szeregach był szpieg. – Bo skąd Rosjanie mieliby wiedzieć, o której jest zbiórka na śniadanie? – pyta wymownie.
W niedzielnym ataku zginęło 35 osób, 134 zostały ranne. Wśród nich był Kyrylo Vyshyvanyi który został pochowany w swoim rodzinnym mieście Duliby w obwodzie lwowskim. Jego matka rozpaczała nad trumną podczas wtorkowej mszy w kościele św. Piotra i Pawła we Lwowie, ledwie kilka dni wcześniej pochowała młodszego syna Vasyla. We wtorek na cmentarzu Łyczakowskim pochowano trzy kolejne ofiary ataku w Jaworowie: pułkownika Olega Jaschyszyna, Serhija Melnyka i Rostyslava Romanchuka.
Następnego dnia między ich świeżymi grobami chodzi Marina z matką. - Przyszłyśmy pomodlić się za naszych obrońców – mówi 35-letnia kobieta. Gdy wojna wybuchła, uciekły z Kijowa. Losy ich rodziny plączą się jak cmentarne alejki. Marina wyciera łzy i opowiada o dziadku, który pochodził ze Lwowa. Zakochał się w babce, Rosjance. Ich dwie córki jeszcze w latach siedemdziesiątych wyjechały do Ukrainy. Ciotka Mariny ma syna, który broni teraz Ukrainy na froncie pod Kijowem.
- Wojna dotknęła wszystkich, poza babką – mówi Marina.
- Co z nią? – dopytuję.
- Została w Irkucku, samiuteńka.
- Rozmawiacie?
- Ja nie. A matkę proszę, by nie dzwoniła. Szkoda nerwów i łez. Przez pierwszy tydzień wojny matka mówiła jej o każdym ataku, ale nie dało się jej przekonać. Dla niej nie ma żadnej wojny, i kropka. Opowiadamy o bombach, które wybuchły w Kijowie, a ona, że to Rosja wysłała pomoc. No to widzimy, jak nam Putin pomaga – Marina wskazuje na grób świeżo pochowanego Rostyslava Romanchuka, który zginął na poligonie.
Według lwowian wybuchy w Jaworowie było słychać nawet w ich mieście. A tam atmosfera mobilizacji. W lokalnych mediach trudno znaleźć artykuły, które nie dotyczą wojny. I te z pozoru błahe, jak o farmie lawendowej, która zamieniła się w zakład produkcji przeciwczołgowych „jeży”, czy dramatyczne, o chłopcu, który postrzelił 14-letniego brata z broni ojca, zmuszają do myślenia o tym, jak rosyjska inwazja zmieniła życie na wielu poziomach.
Wyjeżdżam ze Lwowa na wschód. Monotonna droga prowadzi wśród pól, czuć wiosnę, rolnicy palą trawę, kierowcy traktorów muszą uciekać na pobocze, a to przed konwojem humanitarnym samochodów na niemieckich tablicach, a to przed kolumną wojskowych ciężarówek. I tak przez 360 kilometrów aż do lotniska w Winnicy w środkowej Ukrainie, które prezydent Zełenski w jednym z przemówień nazwał „kompletnie zniszczonym”.
6 marca na ten teren spadło osiem pocisków, zabiły dziewięć osób, w tym pięciu cywili. Z daleka widać tylko zburzony budynek. Terenu pilnują żołnierze i od razu każą zawracać. Próbuję od innej strony i tak trafiam na barykadę przy wjeździe do wsi Hawryszówka. Stoją tam student Jaroslav z przyszłym teściem Vasilijem i ich kilku sąsiadów. Z przejęciem opowiadają o środowym poranku, bo Rosjanie znów wystrzelili pociski w kierunku wieży telewizyjnej w Winnicy.
- W naszej okolicy były już trzy ataki. Każdy się boi. Żyjemy w ciągłym strachu. Niektóre rodziny nie pozwalają wychodzić dzieciom ze schronów – opowiada Jaroslav. – A ja? Najbardziej boję się, że ta wojna się długo nie skończy.
Vasilij: - Jak inaczej pomóc Ukrainie? Trzeba jej bronić. Dlatego siedzimy tu dnie i noce, sprawdzamy każdy samochód, który przejeżdża. Dzięki temu mieszkańcy mogą poczuć się nieco bezpieczniej.
Za barykadę robi tu stary wóz, wygląda jak wyjęty z trupy cyrkowej, w środku dwa łóżka i koza. Ciepło, podobnie jak w schronie zbudowanym z worków z piaskiem i blachy. Zachodzi słońce, robi się zimno. Strażnicy wioski zapraszają do środka na kawę i kanapki z sało, plasterkami słoniny i cebulą, wszystko suto posypane solą.
Vasilij wstaje i wygłasza przemówienie: - Jako mieszkańcy Hawryszówki chcemy przyłączyć się do apelu naszego prezydenta: utwórzcie strefę zakazu lotów nad terytorium Ukrainy! Czemu? Bo jak Ruscy do nas przyjadą lądem, to sobie poradzimy, ukręcimy im łby gołymi rękami. Ale w przypadku ataków z powietrza jesteśmy bezradni.
- Przestań Vasilik, wróg może czaić się wszędzie – upomina go Roman.
A potem jemy, słuchamy patriotycznych piosenek o Banderze odtwarzanych na telefonie. Mężczyźni nie zgadzają się na zdjęcia, bo nie chcą, by Rosjanie zobaczyli w mediach ich barykadę od zaplecza.
Żegnamy się i wracam do Winnicy. Przez dobre dwadzieścia minut jakiś samochód trzyma się mojego tylnego zderzaka. Gdy zatrzymuję się w centrum miasta, kierowca tamtego auta parkuje obok i zza opuszczonej szyby pyta miło: - Czy nie ma pan nic przeciwko, że wezwę policję?
- A czemu?
- Wolę sprawdzić, czy nie jest pan dywersantem.
Po pięciu minutach przyjeżdża patrol. Uzbrojeni po pachy mundurowi sprawdzają paszport, akredytację prasową i przeszukują samochód. – Obowiązek patrioty – przeprasza na odchodne mężczyzna.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze