0:000:00

0:00

Nowy prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden wzbudza sporo emocji, a nawet kontrowersji. Pierwsze 100 dni urzędowania Demokraty było intensywne. Biden natychmiast dołączył ponownie do Porozumienia Paryskiego, zrezygnował z budowy rurociągu gazowego Keystone i zapowiedział ścięcie amerykańskich emisji CO2 o połowę do 2030 roku. Tym samym odwrócił działania swojego poprzednika Donalda Trumpa, który otwarcie promował denializm klimatyczny, kolportowany w Partii Republikańskiej przez środowiska biznesowe związane z miliarderami, braćmi Koch.

W kolejnych miesiącach Biden rozpoczął wdrażanie w życie największego w historii Stanów Zjednoczonych programu reform gospodarczych. Program stymulacji fiskalnej warty 1,9 biliona dolarów, zapowiedzi podniesienia podatków, walki z rajami podatkowymi, zwiększenia płacy minimalnej czy zapewnienia ubezpieczenia zdrowotnego dla wszystkich Amerykanów – to niektóre z zaproponowanych rozwiązań.

Przeczytaj także:

W orędziu prezydenckim do kongresu z 29 kwietnia Biden jasno podkreślił, że zrywa ze starym modelem myślenia o ekonomii:

„Moi drodzy Amerykanie, ekonomia skapywania nigdy nie działała. Pora zbudować gospodarkę od dołu do góry i od środka na zewnątrz.

Szeroki konsensus wśród ekonomistów, z lewa, prawa i środka, wskazuje, że to co proponuję, stworzy miliony miejsc pracy i doprowadzi do historycznie wysokiego wzrostu gospodarczego. To najbardziej wartościowa inwestycja, jaką jako naród możemy przedsięwziąć”.

Ekonomia, podobnie jak inne nauki społeczne, przeżywa fazy fascynacji ideowych, które decydują o tym, w jakim świecie przychodzi nam żyć. Po dekadach dominacji wolnorynkowego podejścia do gospodarki wahadło wychyla się w drugą stronę. Biden ma szansę, aby stać się piewcą idei silnego państwa i słabszego rynku. Podobnie, jak prawie 100 lat wcześniej Franklin Delano Roosevelt, który wprowadził interwencjonizm państwowy pod strzechy.

Inni niż poprzednicy

Zrozumienie skali dziejącej się na naszych oczach rewolucji wymaga pewnego wysiłku intelektualnego. Na początku warto cofnąć się w czasie o ponad 10 lat i prześledzić prezydenturę Baracka Obamy. Obama miał być nową jakością w amerykańskiej polityce. W pierwszym w historii, czarnoskórym prezydencie pokładano nadzieję na uzdrowienie amerykańskiej gospodarki po kryzysie finansowym. W listopadzie 2008 roku na okładce tygodnika „Times" pojawiło się nawet zdjęcie, na którym Obama stylizowany jest na Roosevelta. Powszechne przekonanie o nadchodzących zmianach wynikało głównie ze stylu uprawiania polityki przez Obamę. Szedł do wyborów z hasłami wyborczymi jak „Hope”, „Change we can believe in” czy „Yes, we can” i na każdym kroku podkreślał, że polityka musi się zmienić na lepsze. Obiecywał również odbudowanie „American Dream” dzięki powszechnemu dostępowi do opieki zdrowotnej (program Obamacare) oraz inwestycjom w edukację.

Polityka za Obamy nie była jednak przełomowa. Program stymulacji fiskalnej był skromny i do dziś mówi się wiele o tym, że zbyt skromny (program Bidena jest 2,5 razy większy). Powołany na sekretarza skarbu Timothy Geithner, wcześniej blisko związany z Wall Street, zajmował się przede wszystkim wsparciem tonącego w toksycznych długach sektora finansowego. Rząd federalny wpompował w amerykańskie banki setki miliardów dolarów, a w tym samym czasie zarządy takich gigantów jak AIG wypłacały sobie gigantyczne bonusy. Dziennikarze oskarżali Geithnera o jastrzębie podejście do polityki gospodarczej, czyli przestrzeganie przed nadmiernymi wydatkami publicznymi i walkę z deficytem budżetowy. Robił to zarówno lewicowy tygodnik „New Republic", jak i centrowy „The Washington Post". Sam Obama w kampanii wyborczej zapowiadał podwyżki podatków, ale już podczas prezydentury obiecywał, że zrobi wszystko, aby zmniejszyć deficyt budżetowy o połowę.

Gdy na prezydenturę Obamy spojrzy się jednak z szerszej perspektywy, to brak rewolucji nie powinien aż tak dziwić.

W 2009 roku Partia Demokratyczna pozostawała nadal pod silnym wpływem idei trzeciej drogi, czyli szukania kompromisu między państwem i rynkiem.

Wszystko zaczęło się od neoliberalnej rewolucji Reagana z lat 70. XX wieku, która wymusiła na Demokratach przyjęcie bardziej centrowego podejścia do gospodarki. Od lat 90. w Partii Demokratycznej do głosu zaczęło dochodzić skrzydło Nowych Demokratów (znanymi członkami byli między innymi Clintonowie), którzy silnie popierali konserwatyzm fiskalny i wspierali progresywną politykę tożsamościową. Obama nie wywodził się bezpośrednio z Nowych Demokratów, ale gdy w 2009 roku doszedł do władzy, to otoczył się ludźmi z tego środowiska. I choć starał się unikać politycznych etykiet, to według „Politico" na jednym ze spotkań Demokratów powiedział wprost: „I’am a New Democrat”.

Biden jest przeciwieństwem Obamy. Po niepozornym i znanym ze swojej koncyliacyjnej natury polityku nikt nie spodziewał się rewolucji.

Kiedy wygrał wybory, wiele mówiono o „powrocie do normalności” i „sprzątaniu po Trumpie”. Symbolem rosnących oczekiwań stała się okładka czasopisma „The Economist", która przedstawiała Bidena na tle Białego Domu z wiadrem i mopem. Mało kto zauważył jednak, że po porażce Clinton z Trumpem w 2015 roku w Partii Demokratycznej doszło do przetasowań. Skrzydło Nowych Demokratów zostało całkowicie zmarginalizowane, a do głosu doszło młode pokolenie, znacznie bardziej lewicowe i otwarte na progresywną agendę gospodarczą. Biden znalazł się w sytuacji, w której poparcie dla ideowego zwrotu jest znacznie większe niż kiedykolwiek wcześniej. W dodatku tragiczna w skutkach pandemia COVID-19 zbudowała przyzwolenie na radykalne działania w sferze polityki. W wywiadzie dla „New Yorkera" Biden przyznał, że jest w sytuacji podobnej do Roosevelta i ma zamiar stawić czoło wyzwaniu.

Pogrzeb ekonomii skapywania

Biden zrywa jednak nie tylko z dotychczasową ekonomią polityczną Partii Demokratycznej, ale przede wszystkim staje w całkowitej opozycji do polityki gospodarczej Trumpa (oraz Partii Republikańskiej ogółem). W ostatnim orędziu do Kongresu ogłosił, że pora zerwać z ekonomią skapywania, ponieważ nigdy nie działała. Pod tym z pozoru zwyczajnym zdaniem kryje się spora zmiana.

Czym jest ekonomia skapywania? Najogólniej, to zbiór propozycji gospodarczych, szczególnie popularnych w kręgach Partii Republikańskiej, które w centrum stawiają potrzebę obniżki podatków dla najbogatszych.

Zwolennicy ekonomii skapywania twierdzą, że więcej pieniędzy w kieszeniach bogatych to więcej pieniędzy w gospodarce w ogóle. W końcu to najbardziej majętne osoby finansują miejsca pracy, prowadzą przedsiębiorstwa i dokonują kluczowych inwestycji. Dobrobyt powinien zatem zacząć w magiczny sposób skapywać z góry na dół.

Ekonomia skapywania to termin, który nie jest do końca naukowy. O ekonomii skapywania mówią częściej politycy niż naukowcy. W kampanii wyborczej w 2015 roku Hilary Clinton nazwała propozycje reform podatkowych Trumpa „trumped-up trickle-down”, co oznacza „wyssane z palca skapywania”. Parę lat wcześniej członek nowozelandzkiej Partii Pracy nazwał teorię skapywania sposobem na obsikiwanie biednych przez bogatych.

Wolnorynkowy ekonomista Thomas Sowell wściekał się, gdy słyszał o ekonomii skapywania. Twierdził bowiem, że nikt nie proponuje rozwiązań, które jakkolwiek by ją przypominały. W jednej ze swoich książek pisał: „Żaden rozpoznawalny ekonomista z jakiejkolwiek szkoły myśli ekonomicznej nie proponował takiej teorii. To sofizmat rozszerzenia”.

W praktyce gospodarczej działania inspirowane ekonomią skapywania pojawiają się jednak znacznie częściej. Dzięki temu możemy sprawdzić trafność słów Bidena. Doskonałym przykładem są reformy podatkowe Donalda Trumpa. Pod koniec 2017 roku Trump podpisał ustawę „Tax Cuts and Jobs Acts”, która silnie obniżyła podatki płacone przez najbogatszych mieszkańców Ameryki. Wynikało to przede wszystkim z obniżki podatku CIT – z poziomu 35 proc. do 21 proc. Jakie były efekty? Trzech amerykańskich ekonomistów, Suresh Nallaredy, Ethan Rouen i Juan Carlos Suárez Serrato, prześledziło wpływ reformy podatkowej na nierówności dochodowe. Wnioski były jednoznaczne:

obniżki podatku CIT zwiększają głównie dochody najbogatszego 1 proc. społeczeństwa.

Wzrost nierówności wynika ze zmiany źródeł dochodu – kiedy spada podatek CIT, menedżerowie dużych korporacji zwiększają swoje wynagrodzenie z tytułu posiadania akcji, a zmniejszają dochody z pracy.

Teoretycznie w niektórych przypadkach wzrostowi nierówności ekonomicznych mogłaby jednak towarzyszyć ogólna poprawa dobrobytu. W końcu przypływ może podnieść wszystkie łodzie, nawet jeżeli niektórych z nich wyżej niż inne. Problem polega jednak na tym, że badania naukowe pokazują zupełnie coś innego. Ekonomista Owen Zidar z University Chicago zbadał, jak obniżki podatków w różnych grupach dochodowych wpływają na wzrost gospodarczy. Okazuje się, że

wzrost gospodarczy najsilniej stymulują obniżki dla najmniej zamożnych podatników.

Efekt obniżki podatków dla najwyższego decyla dochodowego (górne 10 proc. rozkładu) jest z kolei nieistotny statystycznie. Oznacza to, że taki efekt albo nie występuje, albo trudno go zaobserwować. Podobne badania, dla szerokiej próby 18 państw OECD, przeprowadziło dwóch politologów z London School of Economics - Julian Limberg i David Hope. Znów, wnioski były dość jednoznaczne. W ostatnich 50 latach obniżki podatków dla najbogatszych nie przyczyniły się ani do poprawy tempa wzrostu gospodarczego, ani do wzrostu zatrudnienia, a jedynie zwiększyły nierówności.

Bidenomika zmienia świat

Martin Luther King powiedział kiedyś o Stanach Zjednoczonych, że w kraju tym panuje socjalizm dla bogatych i surowy indywidualizm dla ubogich. Ekonomia skapywania jest przykładem socjalizmu dla bogatych. Reformy w jej duchu przeprowadzali różni prezydenci – od Cartera poprzez Reagana aż po Trumpa. Think-tanki blisko związane z Partią Republikańską, takie jak American Enterprise Institute, wielokrotnie silnie lobbowały za obniżkami podatków dla najbogatszych, przekonując, że to najlepsza metoda na szybki rozwój amerykańskiej gospodarki. Wpływ niższych podatków dla najbogatszych na wzrost jest jednak słabo potwierdzony w badaniach empirycznych. Jeżeli obniżki podatków mają mieć sens, to wyłącznie tych od najniższych dochodów. W innym wypadku możemy mówić o populizmie dla bogatych.

Taki populizm reprezentował Donald Trump, który pośród pojedynczych antyrynkowych rozwiązań przemycał szereg reform, które sprzyjały najbogatszym.

Pandemia nasiliła procesy, które doprowadziły do silnej polaryzacji amerykańskiego społeczeństwa i dojścia do głosu populistów. Pod koniec ubiegłego roku Stowarzyszenie Americans for Tax Fairness opublikowało analizę opartą o dane podatkowe, z której wynika, że majątek miliarderów wzrósł w czasie pandemii o bilion dolarów (znacznie więcej niż wyniosły programy pomocowe dla amerykańskich gospodarstw domowych). O rosnących nierównościach w krajach wysoko rozwiniętych ekonomiści dyskutują już prawie dekadę, co najmniej od wydania przełomowej książki Thomasa Piketty'ego w 2013 roku. Jak przekonuje ekonomistka Stefanie Stantcheva: „Pandemia COVID-19 pogorszyła nierówności w wielu wymiarach, wliczając w to regiony, sektory gospodarki, płeć czy różne klasy społeczne”. W spolaryzowanym politycznie świecie poparcie dla Bidena jest jednym z najniższych w historii urzędu i wynosi około 55 proc. Gorzej wypadał tylko Trump, którego na początku prezydentury popierało około 45 proc. społeczeństwa.

Być może również dlatego Biden gra „va banque”. Bidenomika zrywa z modelem myślenia o gospodarce, którego zakładnikami byli kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych, ponieważ nie ma wyboru.

W najbliższych latach świat czeka zmiana paradygmatu i powrót silnego państwa.

Walka z rajami podatkowymi, podwyższenie podatków korporacjom, nieprzejmowanie się deficytami budżetowymi – to nowości w repertuarze ekonomii politycznej XXI wieku. Jak powinniśmy oceniać te zmiany? Niektórzy ekonomiści, na przykład Lawrence Summers czy Olivier Blanchard, boją się, że Biden przesadzi i osiągnie efekt przeciwnego od zamierzonego. Ryzyko przegrzania gospodarki jest realne, ale ryzyko wydania zbyt mało jest jeszcze gorsze. Inny ekonomista, Paul Krugman podkreśla również, że o słuszności działań Bidena powinna decydować niekoniecznie ekonomia, a polityka. Skala polaryzacji politycznej w Stanach Zjednoczonych jest zbyt wysoka, aby ryzykować. Partia Demokratyczna konkuruje z radykalnym odłamem populistów z Partii Republikańskiej. Musi wydawać. Nie ma innego wyjścia.

Udostępnij:

Nikodem Szewczyk

Ekonomista i socjolog. Współpracuje z ośrodkiem analitycznym SpotData i Fundacją Instrat. Wcześniej pracował w Instytucie Badań Strukturalnych. Zajmuje się głównie nierównościami, polityką publiczną i rynkiem pracy

Komentarze