Choć niektórzy senatorzy podsypiali na przemówieniu „wujka Joe" przed połączonymi izbami Kongresu, to była to historyczna mowa – cementuje socjaldemokratyczny zwrot w polityce USA. Plan Bidena podoba się nawet Berniemu Sandersowi, o wyborcach nie mówiąc
Jak wiele elementów amerykańskiej polityki, które zwykliśmy uważać za niewzruszone i odwieczne, także orędzie o stanie państwa (state of the union), wygłaszane na przełomie stycznia i lutego przed połączonymi izbami Kongresu, jest tak naprawdę tradycją stosunkowo nową. W XIX wieku „doroczne przesłanie” prezydenta było właśnie tym – przesyłanym Kongresowi listem. Zmienił to dopiero Woodrow Wilson, który wygłosił przemówienie osobiście. Określenie „orędzie o stanie państwa” spopularyzował Franklin D. Roosevelt, zaś od czasów Ronalda Reagana utarło się, że pierwsze wystąpienie prezydenta przed Kongresem nie nosi takiej nazwy, bo świeżo upieczony lokator Białym Domu jeszcze nie ponosi odpowiedzialności za odziedziczony po poprzedniku „stan państwa”.
Ze względu na pandemię, swoje przemówienie Joe Biden wygłosił jednak dopiero wczoraj, 28 kwietnia, w przededniu 100 dni od czasu, kiedy złożył przysięgę na stopniach Kapitolu. Cezura 100 dni jest również dość nowa, sięga czasów Roosevelta, ale i ona stała się częścią amerykańskiej tradycji: każdy nowy prezydent próbuje zrobić w tym czasie jak najwięcej, doprowadzić do uchwalenia kluczowych ustaw, wyznaczyć kierunek swoich rządów, pokazać, że tych 100 dni nie zmarnował i wypaść korzystnie w porównaniu z poprzednikami. To, że Biden swoje pierwsze przemówienie do izb Kongresu potraktował de facto jako podsumowanie stu dni swojej prezydentury, wydaje się rozsądną zmianą, która mogłaby z powodzeniem wejść do tradycji politycznej Stanów Zjednoczonych.
Wystąpienie Bidena także wyglądało inaczej, niż poprzednie. Zamiast sali wypełnionej po brzegi 1,5 tysiąca słuchaczy, w ławach zasiadło około 200 osób, wstęp mieli tylko w pełni zaszczepieni lub z negatywnym wynikiem testu, zachowany był odstęp. Po raz pierwszy w historii za prezydentem – na miejscu przewodniczących obu izb Kongresu – zasiadły też dwie kobiety: Izby Reprezentantów, Nancy Pelosi i wiceprezydentka Kamala Harris.
Prezydent zaczął od pochwalenia się swoim niewątpliwym osiągnięciem –
w mowie inauguracyjnej obiecywał, że w ciągu 100 dni rozdysponuje 100 milionów dawek szczepionki, tymczasem owo zobowiązanie zdołał wypełnić w 220 procentach, a dziś na Covid-19 zaszczepić się może każdy chętny Amerykanin powyżej 16 roku życia.
USA, które pod rządami Donalda Trumpa radziło sobie z pandemią wyraźnie gorzej niż UE, dziś jest obiektem zazdrości Europejczyków.
Biden szedł do wyborów jako pragmatyk, który oferuje obywatelom swoje doświadczenie, ciężką pracę i wymierne rezultaty, więc na tym właśnie skupił się w pierwszej części przemówienia. „[Nasz] dom stał w ogniu, musieliśmy działać i […] zadziałaliśmy”, mówił o uchwaleniu American Rescue Plan, potężnego planu ratunkowego dla gospodarki wartego 1,9 biliona dolarów. O czekach na 1400 dolarów, które dostało 80 proc. Amerykanów; o zasiłkach mieszkaniowych i wprowadzonym moratorium na eksmisje, wyższych zasiłkach dla bezrobotnych, o rozszerzeniu opieki zdrowotnej, o dodatkowych ulgach na dzieci. Przypominał, że w ciągu trzech miesięcy jego urzędowania powstało rekordowe 1,3 miliona nowych miejsc pracy: „Podnieśliśmy się”, „Ameryka znowu działa”, „Znowu pracujemy”.
To właśnie praca była najważniejszym tematem wystąpienia Bidena, słowo to padło w jego przemówieniu 51 razy i bardzo słusznie, bo w dzisiejszej, potwornie spolaryzowanej Ameryce, jest to jeden z nielicznych tematów, który nie budzi kontrowersji i nie uruchamia od razu logiki wojen kulturowych. W końcu wszyscy chcą mieć pracę i wszyscy chcą, by miejsc pracy było jak najwięcej. Dlatego właśnie drugą połowę wystąpienia Biden poświęcił na omówienie American Jobs Plan, Planu Amerykańskiej Pracy, który ma być pakietem największych inwestycji państwa w gospodarkę od czasu II wojny światowej – 2,3 biliona dolarów w ciągu dekady.
Mówił o tradycyjnej infrastrukturze: drogach, mostach, kolei, lotniskach, ale też o zapewnieniu dostępu do szybkiego internetu, modernizacji sieci energetycznej, a także wymianie ołowianych rur, które zanieczyszczają wodę pitną w milionach domów – głównie w biednych dzielnicach, zamieszkałych przez Afroamerykanów. American Jobs Plan to również plan walki z kryzysem klimatycznym. „Nie ma żadnego powodu, żeby turbiny wiatraków były produkowane w Pekinie, a nie w Pittsburghu”, powiedział Biden, ale mówił także o elektrycznych autach i stacjach ładowania, o budowie energooszczędnych domów, zielonym rolnictwie itd. Co ważne – nieustannie podkreślał, że chodzi o stworzenie miejsc pracy dla „niebieskich kołnierzyków”, jak w Stanach określa się klasę robotniczą.
Amerykańska prawica, sceptycznie nastawiona do kwestii klimatycznych (i jest to daleko idący eufemizm), lubi przedstawiać kwestie ekologiczne jako fanaberię lewicowych elit, której koszta ponoszą „ciężko pracujący Amerykanie” – Biden postąpił bardzo rozsądnie, przedstawiając walkę ze zmianami klimatu w sposób niekontrowersyjny, tzn. skupiając się na milionach miejsc pracy dla „zwykłych” Amerykanów. „To dobrze płatne prace, których nie sposób outsource’ować”, zapewniał. Wezwał też Kongres do uchwalenia ustawy ułatwiającej pracownikom zrzeszanie się i zwiększającej siłę związków zawodowych.
Choć w USA organizacje pracowników tradycyjnie popierały Demokratów, Trump zdołał pozyskać dla Republikanów wielu białych mężczyzn z klasy ludowej, przekonanych, że zglobalizowany system ekonomiczny działa na ich niekorzyść; rozgoryczonych upadkiem amerykańskiego przemysłu, ucieczką miejsc pracy do Chin. W swoim przemówieniu Biden subtelnie, ale umiejętnie odwoływał się do tych samych sentymentów, co kiedyś Donald Trump: mówił o kupowaniu amerykańskich produktów, wspieraniu amerykańskich pracowników, o tym, że amerykańskie podatki powinny iść na amerykańskie firmy i rozwijać produkcję w Ameryce.
Zamiast grać na rasistowskiej nucie, konflikt z Chinami przedstawiał jednak jako spór demokracji z autorytaryzmem; zamiast jeremiad, że Ameryka upada, biadań, że wszyscy nas okradają i wykorzystują itd, wielokrotnie podkreślał swoja wiare w Amerykę, jej siłę, zdolność stawania na nogi, siłę jej demokracji i pozytywnego przykłądu.
Przede wszystkim jednak, w odróżnieniu od Trumpa, który chętnie pomstował na Wall Street i wielkie korporacje uciekające z produkcją zagranicę, ale kiedy przychodziło co do czego, obniżał im podatki i ciął niekorzystne dla nich regulacje; patriotyzm ekonomiczny Bidena ma mieć wymiar praktyczny: zakłada, że firmy i korporacje powinny płacić „uczciwą dolę” w podatkach, nie zaś – jak teraz – mniej, niż podatnicy z klasy średniej, a czasem w ogóle nic zgoła. Skupienie się na ściągalności podatków, likwidacji luk w przepisach, walce z oszustami i ucieczkami do rajów podatkowych, wszystko to, co składa się na „sprawiedliwy system podatkowy”, nie jest kontrowersyjne nawet dla wielu republikańskich wyborców, zwłaszcza „niebieskich kołnierzyków”.
Znaczna większość badanych Amerykanów popiera też podwyżki podatków dla korporacji i miliarderów, które zapowiedział we czwartek Biden – a właściwie, ściślej rzecz ujmując, powrót do stawek podatkowych, które obowiązywały jeszcze niedawno. Stawka dla korporacji ma z 21 proc. wzrosnąć do 28 proc., a próg podatkowy dla najbogatszego jednego procenta Amerykanów (zarabiających powyżej 400 tysięcy dolarów rocznie) wrócić do 39,6 proc., obowiązujących za czasów George’a W. Busha. „Klasa średnia płaci już wystarczająco dużo”, powiedział Biden i przypomniał, że szefowie korporacji zarabiają 320 razy tyle, co szeregowy pracownik, a przepaść ta jest największa w historii.
Drugą częścią ambitnego planu infrastrukturalnego Bidena, tym razem koncentrującym się na „infrastrukturze ludzkiej”, ma być American Families Plan, Plan Amerykańskiej Rodziny, czyli – jak to określił, „inwestycja w przyszłość Ameryki”: prawie 2 biliony wydane na szkoły i przedszkola, dodatkowe cztery lata obowiązkowej edukacji, w tym dwa lata darmowych studiów na publicznych uczelniach.
Do tego prawdziwa rewolucja – wprowadzenie wynagrodzenia chorobowego, którego Stany Zjednoczone, jako jeden z nielicznych krajów na świecie, wciąż nie mają.
Hojny zasiłek na dzieci, wprowadzony w planie ratunkowym dla gospodarki, ma zmienić się w świadczenie stałe, podobne naszemu 500 plus, które wedle szacunków o połowę zmniejszy ubóstwo dzieci w USA.
To, co Biden mówił, nierzadko brzmiało jak wyjęte z ust Berniego Sandersa: „Opieka zdrowotna powinna być prawem, nie przywilejem”, „To nie Wall Street zbudowało ten kraj, [ale] klasa średnia i związki zawodowe” czy wreszcie świętokradcze dla wielu Republikanów „Ekonomia skapywania nigdy nie działała”. Prezydent wielokrotnie chwalił państwo, mówił o rządzie, który nie jest jakąś obcą, groźną siłą w dalekiej stolicy, ale czymś, co służy wszystkim Amerykanom: „To my, naród”. Przypominał, że to właśnie państwowe inwestycje w infrastrukturę – koleje transkontynentalne w wieku XIX, system autostrad w połowie wieku XX – zawsze były fundamentem rozwoju Stanów Zjednoczonych. Przypominał, że to państwowym inwestycjom w naukę i rozwój zawdzięczamy choćby internet oraz szczepionkę na Covid, zapowiadał wielkie inwestycje w naukę, w tym na walkę z rakiem (temat szczególnie bliski prezydentowi, któremu nowotwór kilka lat temu zabrał syna).
Joe Biden nie jest wielkim mówcą (choć owo czwartkowe wystąpienie było chyba jego najlepszym przemówieniem w karierze), mówi powoli, zdarza mu się też gubić myśli czy zbaczać z tematu, więc w trakcie jego przemówienia część republikańskich senatorów zdawała się przysypiać (ja słuchałem przemówienia na przyśpieszonej prędkości i polecam tę metodę), ale nie zmienia to zasadniczego faktu:
prezydent zapowiedział prawdziwą rewolucję w myśleniu o gospodarce i roli w niej państwa.
Republikanie nieustannie próbują przedstawić Bidena jako niebezpiecznego socjalistę, którego szastanie pieniędzmi doprowadzi Amerykę na skraj bankructwa. Sęk w tym, że nie są w tym zbyt wiarygodni. Jak przypomniał w swojej mowie Biden, wielka obniżka podatków z 2017 roku, flagowa ustawa Trumpa i Republikanów, powiększyła deficyt budżetowy o dwa biliony dolarów, a zysk przyniosła przede wszystkim najbogatszym. Załamywanie teraz rąk nad dziurą budżetową i wzywanie do „odpowiedzialności finansowej”, jest ze strony Republikanów czystą hipokryzją. On sam przedstawiał swoje propozycje jako zdroworozsądkowe i niekontrowersyjne. Przypominał, że wspierają je ekonomiści „z lewa, z centrum i z prawa”; wielokrotnie podkreślał też, że cieszą się poparciem „zwykłych ludzi”: „Jeśli uważacie, że to nieistotne, popytajcie w swoich okręgach wyborczych, (…) zapytajcie wyborców demokratycznych i republikańskich”.
Wydawałoby się, że zapewnienie ludziom czystej, pozbawionej ołowiu woda do picia, to nie jest nic kontrowersyjnego, ale republikańscy politycy nie bili brawo Bidenowi, kiedy o tym mówił. Tak samo nie klaskali, kiedy wzywał do obniżenia cen leków („Wszyscy wiemy jak są karygodnie drogie!”), ani gdy wzywał do uczciwego płacenia podatków. W dobie polaryzacji, gdy przynależność do jednego z wrogich obozów jest najważniejsza i można nią usprawiedliwić absolutnie wszystko (czego najlepszym przykładem jest Trump, któremu republikańscy wyborcy byli przecież w stanie wybaczyć każdą woltę, każde kłamstwo czy złamanie obietnicy), może nie mieć to większego znaczenia, ale Biden zdawał się przypominać, że republikańscy politycy, którzy w Waszyngtonie głosują en bloc przeciwko wszystkiemu, co wyjdzie od Demokratów, postępują często wbrew opinii własnych wyborców. Propozycje Demokratów cieszą się poparciem większości Amerykanów – i to zwolenników obu partii. Czy odważą się podnieść rękę przeciw popularnym propozycjom i potem ponieść tego konsekwencje przy urnach?
Oprócz widmowego kijka, było też dla Republikanów trochę marchewki. Biden nie zapomniał o ukłonach w stronę opozycji – były podziękowania dla Mitcha McConnella, lidera tej partii w Senacie, za jakiś miły gest; dla republikańskich senatorów za to, że poparli ustawę o walce z nienawiścią wobec Amerykanów azjatyckiego pochodzenia (złośliwi dodaliby, że to póki co jedyna ustawa Demokratów, za którą Republikanie podnieśli rękę). Zapewniał, że jest za ponadpartyjnością i chce szukać porozumienia, ale podkreślił, że nie robienie niczego nie wchodzi w rachubę i wielokrotnie wzywał Kongres do działania.
Doskonale wiadomo, że miał na myśli przede wszystkim Senat, gdzie dzięki starożytnym zasadom 50 Republikanów może de facto blokować znaczną większość ustaw przyjętych przez Izbę Reprezentantów. Biden zapewniał, że czeka, aż ustawy trafią na jego biurko: wzywał do podwyższenia pensji minimalnej do 15 dolarów za godzinę; do zagwarantowania równości płac bez względu na płeć, do ponownego przyjęcia ustawy o zapobieganiu przemocy wobec kobiet (był jej twórcą, kiedy zasiadał w Senacie). Mówił też o zakazie dyskryminacji osób LGBT (stosowna ustawa czeka na głosowanie w Senacie), ułatwienie dostępu ludziom do głosowania (ustawa HR1 także przeszła już przez Izbę Reprezentantów), reformie policji (ustawa nosząca imię zabitego przez policjanta George’a Floyda też czeka w Senacie) czy ograniczeniu dostępu do broni palnej, zwłaszcza broni szturmowej i magazynków o wysokiej pojemności. W tych „ideologicznych” sprawach na wsparcie Republikanów nie ma co liczyć, ale Biden celowo przedstawiał je jako kwestie nijak nie kontrowersyjne: „To nie jest kwestia Demokratyczna i Republikańska, (…) to rozsądek”.
Czwartkowe przemówienie Bidena dobrze pokazało, dlaczego Republikanom tak trudno przedstawić Bidena jako radykała. Choć jego propozycje legislacyjne są znacznie bardziej postępowe, niż Baracka Obamy przed 10 laty), większość wyborców wciąż uważa Bidena za centrystę. Słusznie: Joe Biden wciąż jest politykiem centrowym, tylko centrum znajduje się już gdzie indziej, bo mainstream przesunął się w lewo, lewicowe poglądy są coraz częstsze wśród Amerykanów, szczególnie młodych, a dzisiejsza Partia Demokratyczna jest dużo bardziej progresywna, niż w czasach Obamy czy Clintona.
Po drugie jednak, przyczyną jest sam Biden, człowiek obecny w amerykańskiej polityce od dziesięcioleci – kiedy zasiadł w Senacie, prezydentem był jeszcze Richard Nixon, a między Nixonem i Bidenem w Białym Domu zasiadało jeszcze ośmiu innych (sic!). Do „Wujka Joego” przylgnęła (zasłużenie) łatka nieco nudnego centrysty; przez lata był uważany za uosobienie establishmentu, wielokrotnie krytykowała go amerykańska lewica, zarzucając mu (poniekąd słusznie) „neoliberalizm”.
Paradoks polega na tym, że to właśnie ten do bólu centrowy, daleki od radykalizmu Biden przedstawił w czwartek ambitny i jednoznacznie progresywny program o którym z entuzjazmem wypowiada się Bernie Sanders.
Jaką formę ostatecznie przyjmie „bidenomika”, kiedy przyjdzie do głosowań nad konkretnymi ustawami? Trudno dziś powiedzieć, bo sprzeciw Republikanów to jedno, ale Biden musi też utrzymać poparcie wszystkich Demokratów. Jedno jest wszakże pewne: wystąpienie Joego Bidena w Kongresie oznacza koniec pewnej epoki. Czas „Reaganomiki”, która przez ostatnie 40 lat rządziła umysłami nie tylko Republikanów, lecz także wielu Demokratów, dobiegł końca.
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Komentarze