0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Nathan Howard / GETTY IMAgencja GazetaES NORTH AMERICA / Getty Images via AFP)Fot. Nathan Howard /...

Amerykanie co cztery lata wybierają prezydenta, a co dwa lata nową Izbę Reprezentantów i mniej więcej jedną trzecią Senatu. W praktyce oznacza to następujący cykl wyborczy. Jedna z partii zdobywa super-większość, czyli wygrywa Biały Dom oraz obie Izby Kongresu. Po dwóch latach nastroje społeczne zaczynają się odwracać (z powodu nieuchronnych błędów i skandali administracji, czy ogólnego zmęczenia wyborców) i prezydent traci przynajmniej jedną z Izb. Opozycja z oczywistych powodów stara się wykorzystać nowe rozdanie w Kongresie, co rodzi klincz legislacyjny (w Ameryce nazywany waszyngtońskim korkiem) i ostre partyjne spory. Prezydent pozostaje na tyle popularny, aby wygrać drugą kadencję, ale jego partia tonie.

Po ośmiu latach Amerykanie mają dość bezsilnej administracji i gremialnie głosują na opozycję. Ta zdobywa super-większość i cykl zaczyna się od nowa. Od czasów Reagana, amerykańska polityka tylko dwa razy wyłamała się z tego schematu: w 1988 roku reaganowskiemu wiceprezydentowi Bushowi seniorowi udało się rozciągnąć cykl o jedną kadencję i samemu zostać prezydentem; oraz ostatnio w 2020 roku, kiedy Amerykanie powiedzieli stop już po pierwszej chaotycznej czterolatce Trumpa.

Czytelnicy domyślają się, że ta układanka często rodzi chaos.

Jednym z najbardziej spektakularnych efektów ubocznych opisanego cyklu są, powracające regularnie niczym kometa, problemy z uchwalaniem budżetu.

W Stanach podobnie jak w innych liberalnych demokracjach, to właśnie Kongres trzyma pieczę nad skarbem państwa i jego wydatkami. Jeśli opozycji uda się przejąć obie Izby, ma oczywistą pokusę polityczną, aby wymóc na prezydencie budżetowe ustępstwa, szantażując go odcięciem finansowania. Ale jeśli Kongres jest podzielony, kompromis wymaga zgody pomiędzy trzema aktorami, Białym Domem i dwoma partiami, które same mogą składać się ze skłóconych i niekoniecznie kompatybilnych frakcji. Pamiętajmy też, że takie negocjacje odbywają się często pod presją szybko kończącego się czasu.

Dokładnie ten scenariusz rozegrał się właśnie na naszych oczach. W ostatnich wyborach Republikanie odbili Izbę Reprezentantów, ale z wynikiem nieco poniżej oczekiwań i relatywnie małą przewagą głosów. Prawe skrzydło zwietrzyło okazję do wzmocnienia swojej pozycji w partii i od razu wypowiedziało umiarkowanemu przywództwu wojnę, niemal uniemożliwiając Kevinowi McCarthiemu objęcie funkcji marszałka Izby. Pół roku później, ta sama frakcja próbowała powstrzymać uchwalenie nowego budżetu, wbrew woli pozostałych Republikanów.

Prowadzi nas to trzech pytań: dlaczego establishment Republikanów chciał uniknąć tego zamieszania, skąd się ono wzięło i dlaczego miało związek z Ukrainą?

Rytualny konflikt

Kongres kontroluje amerykański budżet za pomocą dwóch typów ustaw. Po pierwsze, co roku musi uchwalić ustawę budżetową, ważną od października do września następnego roku (stąd zamieszanie właśnie teraz). Jak Czytelnicy się domyślają, ta ustawa spisuje wszystkie wpływy i wydatki rządu, i dlatego zawsze staje się przedmiotem gorących sporów i targów. Dobry przykład z obecnych negocjacji to fundusze na pomoc dla terenów objętych powodzią, które Republikanie początkowo planowali obciąć. McCarthy wycofał się z tego pomysłu pod naciskiem polityków ze stanu Nowy Jork, który niedawno padł ofiarą, dobrze zgadliście, powodzi.

Bez budżetu mamy zamknięcie (czyli shutdown): rząd federalny musi zawiesić wszystkie swoje funkcje poza tak zwanymi „esencjalnymi”.

Druga ważna decyzja Kongresu to limit długu publicznego, który w Stanach ma charakter nominalny, jako ilość dolarów. W praktyce utrzymanie długu na stałym poziomie w relacji do PKB wymaga regularnego podnoszenia tego limitu. Od czasów Reagana Republikanie, według własnych deklaracji, chcą walczyć z długiem, dlatego przypominają sobie o nim, ilekroć prezydentem jest Demokrata.

Co oznaczałoby zamrożenie tego limitu w praktyce? Amerykanie od dawna nie mieli budżetu bez deficytu, więc dług regularnie rośnie od lat 1970.

Bez podniesienia limitu, w pewnym momencie administracja traci płynność finansową, w tym przestaje mieć możliwość spłaty odsetek od długu, co kończy się bankructwem.

Opisany wcześniej ośmioletni cykl amerykańskiej polityki oznacza, że obie sprawy regularnie stawały się przedmiotem konfliktu pomiędzy prezydentem i Kongresem. Zwykle kończyło się jakąś umową przed terminem, ale w ostatniej dekadzie Republikanie „zamknęli” administrację Obamy na pół miesiąca w 2013 roku, a pięć lat później Demokraci zemścili się na Trumpie miesięcznym przestojem. Należy podkreślić, że do tej pory wszystkie wypadki takiego blokowania wynikały ze świadomego podbijania stawki przez opozycję.

Gra niewarta świeczki

Kiedy Republikanie w zeszłym roku odbili Izbę, komentatorzy spodziewali się kolejnej odsłony tego spektaklu. Ku zaskoczeniu wszystkich, republikańskie przywództwo na czele z McCarthym i McConnellem (liderem Republikanów w Senacie) zdecydowało się na zawieszenie broni i współpracę z administracją Bidena. Zaczęło się od kompromisu w sprawie limitu długu – ten zwyczajnie zawieszono do następnych wyborów, w zamian za co Biden zgodził się na niemal niezauważalne ograniczenia w wydatkach. W międzyczasie McCarthy zaczął przygotowywać się do podobnego kompromisu w sprawie nowego budżetu.

Nie oznacza to końca wojny między Republikanami i Demokratami. W tym samym czasie McCarthy zezwolił na rozpoczęcie procesu impeachmentu wobec Bidena, w trakcie którego Republikanie będą starali się wykorzystać problemy osobiste (w tym walkę z uzależnieniem od narkotyków) Huntera, syna prezydenta. Skąd więc taka kompromisowa postawa w sprawie budżetu?

Wydaje mi się, że wynika to z tego, że do Republikanów doszło, że to gra niewarta świeczki.

Po pierwsze, spór o dług ma charakter tyleż rytualny, co pozorny.

Ogłoszenie przez USA bankructwa długu publicznego należy do kategorii „opcji nuklearnej”: nie potrafimy przewidzieć dokładnych skutków, ale byłyby one katastrofalne dla światowej gospodarki. Chcę podkreślić, że mówimy tu o kryzysie, który należałoby porównać nie z recesjami z 1929 czy 2008 roku, ale z upadkiem późnej epoki brązu albo z rozpadem zachodniego Imperium Rzymskiego. Wszyscy wiedzą, że Amerykanie muszą rolować swój dług i wszyscy, łącznie z Wall Street i światem biznesu, bardzo otwarcie mówili to Republikanom.

Kiedy rząd idzie spać, gospodarka cierpi

Po drugie, zamknięcia rządu federalnego są złe dla gospodarki i wyborców. Należy tu podkreślić, że bardzo wiele typowych usług publicznych, jak na przykład edukację, obsługują pojedyncze stany. Niemniej jednak rząd federalny ma istotną rolę w gospodarce. Popularny przykład to parki publiczne, które w wielu miejscach są motorem lokalnej turystyki. W wypadku zamknięcia pozostają otwarte „esencjalne” agencje (na przykład Straż Graniczna), ale załatwienie czegokolwiek innego na poziomie federalnym staje się niemożliwe. Mówimy o kontrolach, w tym jakości żywności, otrzymywaniu przez firmy różnych certyfikatów i zezwoleń, odbieranie niektórych świadczeń społecznych, przestojach w pracy sądów federalnych… Szacuje się, że każdy tydzień takiego przestoju to strata około 0.2 proc. PKB. Do tego olbrzymia rzesza pracowników federalnych idzie na przymusowy i bezpłatny urlop albo musi pojawić się w pracy pomimo braku pensji (które zostaną wypłacone dopiero po shutdownie).

Ostatni shutdown skończył się, kiedy brak kontrolerów lotniczych zagroził uziemieniem wszystkich samolotów w USA.

Shutdown jest porażką amerykańskiego systemu politycznego i wyborcy dokładnie tak go traktują. W dodatku, ilekroć pojawia się ewentualność zamknięcia rządu, wyborcy są bardziej skorzy obwiniać Republikanów, niezależnie od układu sił w Waszyngtonie. Wydaje mi się, że właśnie dlatego republikańskie przywództwo postawiło na kompromis w sprawie budżetu i wojnę w kwestiach kultury.

Kompromis w ostatniej chwili, na razie bez pomocy dla Ukrainy

Pierwotny plan był prosty. Republikanie w Izbie i Demokraci w Senacie mieli wspólnie przegłosować budżet z niewielkimi cięciami. Kompromis jednak zablokowało wspomniane prawe skrzydło Republikanów, postulując znaczne głębsze cięcia i wycofanie wsparcia wojskowego dla Ukrainy. W ostatnim momencie Kongresowi udało się wypracować kolejny kompromis, tym razem z udziałem wszystkich Demokratów i umiarkowanych Republikanów, przy sprzeciwie konserwatywnych buntowników.

W tej wersji budżetu nie ma cięć, ale nie ma też pomocy dla Ukrainy, przy czym ustawodawcy tłumaczą się brakiem czasu i obiecują osobny pakiet w najbliższej przyszłości.

Ale dlaczego Ukraina stała się przedmiotem tego sporu? Odpowiedź jest skomplikowana i niestety niewesoła.

Przeczytaj także:

Skąd się wzięła wielka wojna kulturowa?

Spory polityczne w Ameryce komplikuje fakt, że Partia Demokratyczna w czasach Clintona i Obamy skręciła w prawo w kwestiach polityki gospodarczej i migracyjnej. Doskonałym tego przykładem są losy tzw. ustawy Glass–Steagall, czyli regulacji finansowych wprowadzonych w odpowiedzi na Wielką Depresję z 1929 roku. Resztki tej ustawy odwołano w 1999 roku, za czym opowiedzieli się prawie wszyscy Republikanie, trzy czwarte demokratycznych Reprezentantów i 38 z 45 demokratycznych Senatorów, przy aprobacie Billa Clintona.

W ostatnich trzech dekadach Demokraci nie mieli oporów przed kolejnymi takimi kompromisami, a ostatnim przykładem jest zgoda Bidena na zamrożenie limitu długu w zamian za zamrożenie wydatków. Właśnie dlatego triumf neoliberalizmu opisuje się zwykle przez pryzmat jego skutków dla amerykańskiej (i europejskiej) lewicy. Ale ten triumf miał też poważne konsekwencje dla Republikanów: jeśli Demokraci „mówią neoliberalizmem” w kwestiach gospodarczych, jak się od nich odróżnić? Odpowiedź Republikanie odnaleźli w wojnach kulturowych.

Należy podkreślić, że obecny spór między republikańskim konserwatyzmem i demokratycznym liberalizmem społecznym w prostej linii wywodzi się z lat 60., z decyzji Johnsona o poparciu reform praw obywatelskich i desegregacji Południa.

Niemniej jednak właśnie w latach 90. wojny kulturowe na nowo zdominowały amerykański dyskurs polityczny, co doskonale obrazuje różnica między Reaganem i Bushem Juniorem. Pierwszy wygrał głównie dzięki obietnicom uporządkowania gospodarki po Kryzysie Naftowym z lat 70. i został zapamiętany jako ojciec chrzestny neoliberalizmu. Dwie dekady później, centralnym motywem kampanii Busha była wizja odbudowania „godności” USA i urzędu prezydenta po różnych skandalach związanych z prywatnym życiem Clintona, a wolnorynkową ortodoksję łagodzono retoryką o „współczującym konserwatyzmie”.

Konserwatywny koniec historii jednak się nie udał

O ewolucji tego kulturowego konserwatyzmu należałoby napisać osobny artykuł. W telegraficznym skrócie – jego prekursorem był Pat Buchanan, który w 1992 i 1996 roku nieskutecznie ubiegał się o nominację w republikańskich prawyborach.

Prawdziwy przełom związany był jednak z pojawieniem się nowego pokolenia charyzmatycznych konserwatywnych osobowości medialnych, najpierw w radiu (gdzie sławę zyskał na przykład Rush Limbaugh), a później w ultra-konserwatywnej Fox News, dziecku Rogera Ailesa. To właśnie ten kanał telewizyjny stał się główną tubą propagandową dla takich ludzi jak Bill O’Reily, Glenn Beck czy (znacznie później) Tucker Carlson.

Wszyscy oni mieli ten sam przekaz: prawdziwa Ameryka to małe, religijne (przede wszystkim ewangelickie) wspólnoty w „sercu kraju” (przenośnie i geograficznie), które powstrzymują kraj przed moralnym upadkiem elit z wybrzeża, z ich feminizmem, socjalizmem i prawami LGBT.

Bush wyraźnie pragnął zapisać się w historii jako drugi Reagan, przywódca, któremu udało się zjednoczyć naród po wydarzeniach z jedenastego września. Jego druga kadencja przyniosła jednak najpierw zmęczenie wojnami w Afganistanie i Iraku, a na końcu największy kryzys gospodarczy od wieku. Administracja, która miała być ostatecznym triumfem konserwatyzmu, skończyła się jego dogłębną kompromitacją. Ale prawdziwym ciosem było to, kto wygrał wybory – Afroamerykanin, w dodatku mający na drugie imię Hussein.

Wydaje mi się, że to właśnie wtedy kulturowy konserwatyzm przekroczył Rubikon. Dla racjonalnej formacji politycznej porażka Busha powinna być kubłem zimnej wody i punktem wyjścia do głębokiej autorefleksji. Zamiast tego, dostaliśmy spiralę dwóch współzależnych procesów.

Teorie spiskowe i wielka kasa

Po pierwsze, w obliczu porażki Ameryki na Bliskim Wschodzie, konserwatyści komentatorzy znormalizowali i doprowadzili do mistrzostwa taktykę wypierania własnych błędów i obwiniania wszystkich innych: porażka Iraku to wina „dzikich Arabów”, a nie niekompetencji neokonserwatywnej administracji Busha. Gwoli sprawiedliwości, to bardzo ludzka reakcja i widzimy ją na przykład w putinowskiej Rosji po nieudanej inwazji na Ukrainę.

Wracając do amerykańskich konserwatystów, po 2008 roku poczuli, że ktoś zabiera im „ich” Amerykę, chociaż wcześniej zdążyli już uznać się za zwycięzców końca historii.

Im bardziej szukali winnych, tym bardziej odzywały się wszystkie demony amerykańskiej historii, na czele z rasizmem i przedziwnymi teoriami spiskowymi. To właśnie stąd wzięła się popularność teorii, jakoby Obama potajemnie był muzułmaninem – w końcu nie wypadało nazwać go słowem na „n”.

W międzyczasie kryzys gospodarczy sprowokował w partii Demokratycznej poważne dyskusje o odwróceniu liberalnych reform i deregulacji z poprzednich dekad, a w dodatku Obama wygrał wybory hasłami o nadziei i zmianie. I chociaż Obama nie miał zamiaru wprowadzać głębszych reform, grupy lobbingowe i świat biznesu zaczęły traktować go podejrzliwie, oskarżając o prowokowanie (nie żartuję) wojen klasowych.

Ta niechęć tylko narastała w późniejszych latach, kiedy coraz silniejszą pozycję w partii zaczęła zajmować lewicowa frakcja Sandersa.

W efekcie spora część wielkiego biznesu zaczęła agresywnie finansować Republikanów, gdzie projekt konserwatyzmu kulturowego miał być przynętą dla mas wyborców.

Warto zauważyć, że ordynacja wyborcza w Stanach pozwala na nieograniczone finansowanie kampanii politycznych przez prywatne podmioty, na przykład w jednym tylko 2008 roku sam przemysł farmaceutyczny przeznaczył ponad 13 milionów dolarów na poparcie kandydatów obu partii.

Herbatka braci Koch

Naczelnym przykładem tego, jak splotły się te dwa procesy, są losy tak zwanej TEA Party. TEA to akronim od „opodatkowani już dość” (Taxed Enough Already) i nawiązuje do Herbatki Bostońskiej z 1773 roku. Ten ruch powstał na początku 2009 roku i reklamował się jako spontaniczna reakcja na podwyżki podatków, jakie miał wprowadzić Obama. Te podwyżki nigdy się nie zmaterializowały, a sam ruch wolnościowe i anty-podatkowe hasła bardzo szybko zamienił na kompletnie wariackie teorie spiskowe, stając się zaczynem słynnego w ostatnich latach ruchu Q Annon. Co więcej, po latach okazało się, że TEA Party nie było ruchem spontanicznym, ale wymyślonym i sfinansowanym przez libertariańskich miliarderów, na czele z braćmi Koch.

Establishment Republikanów przyjął ten rozwój wypadków z radością.

Z początku wydawało się, że znaleźli magiczną formułę: igrzyska (czyli wojny kulturowe) w zamian za brak chleba (czyli głębszych reform gospodarczych).

Potwierdzeniem tego były prawybory w 2012 roku, kiedy do bólu establishmentowy Mitt Romney wygrał z kawalkadą „szalonych” kandydatów w rodzaju Ricka Santorum czy Michele Bachmann. Ale od razu przyszedł pierwszy zgrzyt, kiedy ku prawdziwemu zaskoczeniu Republikanów, Romney przegrał z Obamą.

Republikanie dokładnie przestudiowali wyniki tamtych wyborów i doszli do następującej (i skądinąd bardzo rozsądnej) konkluzji. Aby zacząć wygrywać na poziomie federalnym, muszą przekonać jakąś odpowiednio dużą grupę demograficzną w kluczowych bitewnych stanach. Naturalnym kandydatem są Latynosi, elektorat relatywnie konserwatywny i religijny. Stąd właśnie przed wyborami w 2016 roku republikański establishment próbował zachęcić do siebie Latynosów, stawiając na złagodzenie retoryki w sprawie imigrantów i promując kandydatów w stylu Marco Rubiego. A potem przyszedł Trump i wszystko się zawaliło.

Trump w składzie porcelany

Wyścig pomiędzy Obamą i Romneyem był bardzo ważny z jeszcze jednego powodu. Jak wspominałem, największym osiągnięciem legislacyjnym Obamy była reforma służby zdrowia, słynna Obamacare, właśnie dlatego stała się też głównym celem ataków konserwatywnych komentatorów. Ale logika wojny kulturowej i stan konserwatywnej duszy w tamtym momencie oznaczał, że zamiast racjonalnej dyskusji o zaletach i wadach różnych systemów lecznictwa, dostaliśmy wysyp niestworzonych teorii spiskowych, na przykład o panelach śmierci, które Obama rzekomo chciał wprowadzić, aby odsiewać „przydatnych” i „nieprzydatnych” seniorów. Problem w tym, że (jak wspominałem wcześniej) Romney, kiedy był gubernatorem Massachusetts, wprowadził tam dokładnie taką samą reformę.

To trochę tak, jakby w obecnych wyborach w Polsce Kaczyński oskarżał Tuska o chęć wprowadzenia 500+ w zmowie z jaszczuro-ludźmi.

I ta sprzeczność nie przeszkadzała żelaznemu elektoratowi Republikanów.

Dla konserwatystów powinno to było być dzwonkiem alarmowym, że ich partii, pisząc kolokwialnie, zaczyna uciekać peron. Zamiast tego, kolejne cztery lata spędzili, nakręcając histerię wobec Obamy i Clinton. W międzyczasie świat spiskowych teorii znalazł doskonałą niszę w internecie, gdzie młode pokolenie konserwatystów chłonęło kolejne odsłony wojny kulturowej, nakręcanej przez gwiazdy w stylu Milo Yiannopoulosa i Bena Shapiro. Kulminacją tego procesu był wybuch wspomnianego wcześniej ruchu QAnon i wybór Trumpa.

Trump idealnie wpasował się w alternatywną rzeczywistość, jaką konserwatywni komentatorzy pracowicie kreowali dla swoich wyborców od lat 90.

Sukces Trumpa wziął się nie tyle z obietnicy pogonienia „lewackiego” establishmentu, ile z faktu, że wyraził tę obietnicę konserwatywnym kodem kulturowym. Komentatorzy lubią podkreślać autentyczność Trumpa w porównaniu z plastikowymi kandydatami pokroju Jeba Busha i Marca Rubio, ale trochę nie rozumieją jej istoty. Nie chodzi tylko o mówienie prostym językiem, bez przygotowania i bez hamulców, ale przede wszystkim o mieszankę autentycznych emocji, gniewu i krzywdy, o krzyk zbolałej konserwatywnej duszy. Właśnie dlatego republikański wyborca zakochał się w Trumpie, kiedy ten zaczął mówić pogardliwie o Meksyku i obiecał mur na granicy – i nie odkochał się w Trumpie, kiedy mur nigdy nie powstał. Nigdy w istocie nie chodziło o mur czy Meksyk, ale o symboliczne upokorzenie establishmentu i o jego strach przed taką prowokacją, a także o ukaranie samej partii republikańskiej za odejście od polityki gniewu na rzecz pojednania z Latynosami.

Skąd więc Ukraina?

Trump wygrał w cuglach republikańskie prawybory w 2016 roku i od tej pory nigdy nie stracił popularności pośród konserwatywnych wyborców. Dla republikańskiego establishmentu to podwójny problem. Po pierwsze, liberalni i niezależni wyborcy nie lubią Trumpa, dlatego przegrał w 2020 roku, a w 2022 „jego” Republikanie, i partia w ogóle, radzili sobie słabo.

Po drugie, na popularności Trumpa do partii weszła kohorta polityków, którzy autentycznie wierzą w wojny kulturowe, zamiast traktować je jako użyteczne narzędzia propagandy.

Ta grupa, na której czele w Izbie stoi Matt Gaetz, na serio chce rozprawy z establishmentem, łącznie ze starą gwardią Republikanów.

Ukraina to przypadkowa ofiara tej wojny. Tak jak wcześniej przy okazji Covidu i szczepionek czy globalnego, nie chodzi o jakieś autentyczne zastrzeżenia wobec Kijowa, chociaż rosyjskie wrzutki o bio-laboratoriach i groźbie wojny nuklearnej są użytecznymi wymówkami. Chodzi raczej o odruchowy gniew i sprzeciw wobec amerykańskiego głównego nurtu polityki i czegokolwiek, co establishment uzna za ważne.

Podsumowując, konserwatyści w ostatnich trzech dekadach pracowicie budowali potwora teorii spiskowych, który uciekł im z laboratorium i obrócił się przeciw nim.

Za rok przekonamy się, czy tego potwora może powstrzymać amerykańska demokracja.

;

Udostępnij:

Tomasz Makarewicz

Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi

Komentarze