Rzućcie okiem na listę filmów, które trafiły do kina w roku 1999. Będziecie zaskoczeni: „Matrix”, „Utalentowany pan Ripley”, „American Beauty”, „Być jak John Malkovich”, „Oczy szeroko zamknięte”. Wszystkie kwestionowały męski hegemoniczny porządek świata
W owym roku starannie wyreżyserowane, kontrowersyjne produkcje pojawiały się na ekranach niemal co tydzień: „Magnolia”, „Wszystko o mojej matce”, „Przekleństwa niewinności”, „Zielona mila”, „Nie czas na łzy”, „Wybory”, „Egzystencja”, „Buena Vista Social Club”, „Biegnij Lola, biegnij”, „Blair Witch Project”, „Toy Story 2”. Nie koniec na tym. Bo mamy przecież: „Mansfield Park”, „Wbrew regułom”, „Człowiek z księżyca”.
Doprawdy, nigdy wcześniej nie byliśmy tak dopieszczani. Tydzień w tydzień widzowie mogli oglądać, jak kwestionuje się zakorzenione prawdy XX wieku. W „Podziemnym kręgu” nie zostawiano suchej nitki na konsumpcyjnym kapitalizmie. Sam Mendes w „American Beauty” poddał wiwisekcji amerykańską rodzinę, a także, wraz z Spike Jonze’m („Być jak John Malkovich”) oraz Mike’m Judge („Życie biurowe”) przyjrzeli się destrukcyjnej egzystencji korposzczurów. Temat ten wykorzystali również bracia Wachowscy w „Matrixie” jako punkt wyjścia do studium nad samą istotą rzeczywistości.
Nie było żadnej świętości, a wszystko mogło stać się celem – przede wszystkim katastrofalne skutki dominującej kultury męskości, której toksyczne praktyki ciągle jeszcze były żywe. Rok 1999 to przecież rok masakry w szkole w Columbine, która była punktem zwrotnym dekady krwawych wydarzeń w Stanach Zjednoczonych, takich jak zamieszki w Los Angeles, zamach w Oklahomie, oblężenie farmy Waco oraz uniewinnienie OJ Simpsona i skandal Clinton – Lewinsky.
Rok 1999 to rok, w którym powszechnie uznawany, męski hegemoniczny porządek świata został zakwestionowany.
Zbiorowy gwałt i zabójstwo transseksualisty Brandona Teena zostały przeniesione na ekran w filmie „Nie czas na łzy”. Ten temat wybrzmiał również w „Być jak John Malkovich”, gdzie bohaterka odtwarzana przez Cameron Diaz zwierza się mężowi, że byłaby szczęśliwsza, będąc mężczyzną, a w odpowiedzi spotyka się z drwinami.
W roku 1999 filmy zmierzyły się z dotąd niekwestionowanym mitem machismo w różnych wydaniach: Kevina Costnera, białego wybawcy w „Tańczącym z wilkami”, Sylvestra Stallone, który jako Rocky, prostoduszny twardziel posługujący się brutalną siłą, podbija świat Jacka Nicholsona, seksualnego drapieżcy ukrywającego się za szelmowskim uśmiechem, wreszcie Michaela Douglasa, amoralnego zbereźnika opędzającego się przed niezależnymi kobietami.
Przed rokiem 1999 tacy bohaterowie byli powszechnie akceptowani. Nikt nie odważyłby się podzielić spostrzeżeniem, że Randle P. McMurphy, którego Nicholson w „Locie nad kukułczym gniazdem” Milosa Formana, jest w istocie postacią do głębi zdeprawowaną. Amerykański Instytut Filmowy przyznał siostrze Ratched, protagonistce głównego bohatera, piąte miejsce na liście czarnych bohaterów wszechczasów. To wysoce dyskusyjna forma uznania zważywszy, że siostra Ratched stara się jedynie zachować jaki taki porządek w obliczu fizycznej agresji McMurphy’ego, którego jedynym celem jest manipulowanie zachowaniem pacjentów szpitala psychiatrycznego.
Tymczasem odrzucając uznany schemat myślowy o bohaterstwie mężczyzn, twórcy filmowi lat 90. zmienili obowiązujący wzorzec. Przewidywalne stało się nieprzewidywalnym. Oryginalność wyparła stereotyp.
Drogę wytyczył „Podziemny krąg” Davida Finchera (w tym miejscu muszę przeprosić za spojlerowanie), który podjął charakterystyczny dla tamtego czasu wątek człowieka znikąd, korposzczura Eda Nortona, który ulega pokusie skorzystania z ekscytującego życia, a kuszącym jest super macho Tyler Durden, bezbłędnie grany przez Brada Pitta. Dzięki niezwykle efektownemu zwrotowi akcji dowiadujemy się, że Durden jest w istocie konstruktem podzielonej osobowości narratora. Jest nieuznającym ograniczeń ID, ideałem męskości, inteligentnym, działającym sprawnie i celowo.
Tymczasem, gdy oskrobiemy go z uporczywej antykonsumenckiej retoryki i taniej filozofii, Durden nie różni się niczym od bohaterskich twardzieli z filmów akcji lat 80., w rodzaju Schwarzeneggera, Willisa lub Mela Gibsona. W przekonaniu, że jedynie prymitywna agresja może odwieść ich od problemów codzienności, Durden wraz ze spotkanym przypadkowo Nortonem zakładają nielegalne kluby walki, gdzie męskość wyraża się przez brutalną destrukcję napędzaną testosteronem. W tym kontekście filozofia Durdena sprowadzona jest do poziomu komiksowych dowcipów – budzi skojarzenie z zachowaniem dziecka, które wpada w złość, gdy przegrywa.
Opozycja Durdena względem konsumpcyjnego kapitalizmu polega na… niszczeniu przedmiotów. Nie wnosi żadnego nowego pomysłu. A my widzimy jasno, gdzie leżą granice nieokiełznanej męskości. Zrobiłbym jeszcze krok dalej i zaryzykował przypuszczenie, że ów film nie tylko pokazuje w krzywym zwierciadle prymitywne wzory męskości dwóch wcześniejszych dekad, ale inteligentnie zachęca publiczność, aby zastanowiła się nad ideałem kobiecości.
To, co w „Podziemnym kręgu” ekscytuje, to wcale nie fakt, że Tyler Durden jest wytworem wyobraźni narratora, ale to, że Marla Singer, jedyna kobieca bohaterka tego filmu, również nie istnieje. Nie istnieje? Zatem jak to możliwe, że pojawia się (paląc papierosa!) na zebraniu grupy, która pokonała raka jąder? I nikt nawet nie mrugnie okiem? Albo przechodzi przez ruchliwą drogę i nikt nawet nie zatrąbi? Tak ona, jak i Tyler Durden, walczą o panowanie nad umysłem protagonisty Nortona, który w zasadzie jest wyobrażeniem tego, jak elementy męskie toczą walkę z elementami kobiecymi.
„Oczy szeroko zamknięte” Stanleya Kubricka, film, który wszedł na ekrany dwa miesiące po „Podziemnym kręgu”, również zgłębiał królestwo męskiej wyobraźni i marzeń, które nie jest w stanie zrozumieć kobiet. Tom Cruise, sławny dzięki swoim rolom w seriach „Mission Impossible/Top Gun”, zagrał zarówno w ostatnim filmie Kubricka, jak i w „Magnolii” Thomasa Andersona. W tym ostatnim filmie, odtwarzając mistrza podrywu, szyderczo sportretował cały przesycony testosteronem wzorzec męskości.
W trzygodzinnym dziele Andersona zdradzający ojcowie nie znajdują wspólnego języka z synami, którzy z kolei nie widzą dla siebie innej drogi, jak tylko utrzymywać w bezsensownym ruchu to błędne koło. Policjant grany przez Johna C. Reilly'ego oraz wrażliwy pielęgniarz (Philip Seymour Hoffman) to, podobnie jak Marla Singer, alternatywne propozycje względem starego patriarchatu. Są tak potrzebnymi przykładami mężczyzn potrafiącymi odnaleźć równowagę miedzy pierwiastkiem męskim a kobiecym.
„Być jak John Malkovich” Spike’a Jonze’a idzie jeszcze dalej w miażdżącej krytyce zdeprawowanej męskości: widzimy protagonistę, którego złe zamiary ukrywają się pod maską kreatywnej wrażliwości. Podobny wątek dostrzec można w „Utalentowanym panu Ripley”. Tytułowy Tom Ripley, grany przez Matta Damona, jest tylko nieco bardziej odrażający niż zepsuty playboy Dickie Greenlaf (Jude Law). Ripley morduje Greenlafa i kradnie jego tożsamość. Patricia Highsmith, autorka książki, na której oparty jest film, przedstawiła Greenlafa jako życzliwego i wrażliwego młodego człowieka. Ekranowy Dickie w niczym go nie przypomina: jest charyzmatycznym dupkiem, który zdradza swoją dziewczynę i porzuca kolejną, dowiadując się, że jest w ciąży.
Ripley chciałby być Tylerem Durdenem. Zupełnie jak lalkarz Craig Schwartz (John Cusack) w filmie „Być jak John Malkovich”, który zmuszony jest przyjąć ogłupiającą pracę biurową, widz początkowo identyfikuje się z Ripley’em, postrzegając go jako nieśmiałego i słabego bohatera poszukującego samorealizacji. Dlaczego nie mógłby zostać porządnym facetem? Zaledwie dwa lata wcześniej Hollywood pokazał Matta Damona w „Buntowniku z wyboru” jako przeżywającego trudności, wrażliwego geniusza, który znajduje w końcu miłość i spokój wewnętrzny. W roku 1997 oglądaliśmy również w „Bokserze” Daniela Day-Lewisa jako pełnego wątpliwości, wrażliwego bojownika IRA, który walczył z otoczeniem. Zgadniecie, o co? O miłość i spokój wewnętrzny właśnie.
Przenieśmy się teraz do roku 1999. Zobaczymy, jak taki sam wątek rozwija się u Ripley’a i Schwartza. Tym, co daje największą satysfakcję podczas oglądania filmów roku 1999, jest ich sprawność w ukazywaniu dwulicowości protagonistów. W rezultacie nigdy nie wiemy, czego możemy się spodziewać.
Ripley, prawdziwy wilk w owczej skórze, z zimną krwią morduje jedynego pozytywnego bohatera w tym filmie, wrażliwego geja, który się w nim zakochuje. Inaczej zdemaskowany zostaje Craig Schwartz. Bez sukcesu zajmował się lalkarstwem i zmuszony był podjąć ogłupiającą pracę w biurze i wtedy, w wyniku prawdziwie surrealistycznego zwrotu akcji, odkrywa „tunel” pozwalający mu na piętnaście minut „wejść” do umysłu znanego aktora Johna Malkovicha. Schwartz ma pomysł, aby sprzedawać to przeżycie i zaczyna romans z Maxine, swoją znajomą.
Wcześniej, przed swoimi wypadami do umysłu Malkovicha, Schwartz odczuwał alienację i brak satysfakcji. Cierpiał z powodu swojej marginalizacji. Maxine podsumowała to tak: „Nie jesteś mężczyzną, którym mogłabym się zainteresować. Bawisz się lalkami”. Schwartz żyje w białym małżeństwie i nie może pogodzić się z tym, że to jego żona Lotte utrzymuje ich oboje. O ile jednak możemy polubić, a nawet identyfikować się z korposzczurem Neo z „Matrixa”, to w przypadku Craiga Schwartza nie ma takiej możliwości. Krok po kroku reżyser pokazuje go jako odpychającego tchórza. Pragnie Maxine, ale nieodpowiedzialnie nie zgadza się na zakończenie małżeństwa z Lotte. Pewnego dnia zamyka ją w klatce na kilka dni. Może wtedy „wejść’ do Malkovicha i kochać się z Maxine. W tym celu udaje Lotte, którą Maxine kocha.
Ta odpychająca przykrywka sprawia, że „Być jak John Malkovich” można traktować jako pierwsze ostrzeżenie przed kulturą gwałtu szerzoną przez osobników takich jak Harvey Weinstein i Bill Cosby, żerujących na opinii liberalnych twórców. Publiczność od dziesięcioleci dopieszczana opowieściami o supermęskich bohaterach oczekiwała, że sponiewierany Craig Schwartz mimo wszystko zakończy film w nieco lepszym stylu. W roku 1999 było to już niemożliwe. Jonze pokazuje Schwartza takim, jakim jest w istocie: przebiegłym cwaniakiem, który zręcznie maskuje gwałt, a następnie, w surrealistycznym zakończeniu, spotyka go zasłużona kara: po wsze czasy zostaje uwięziony w umyśle małej dziewczynki.
W „American Beauty” Sama Mendesa Lester Burnham grany przez Kevina Spacey przypomina Craiga Schwartza: podobnie jak on jest szczurem biurowym, który pragnie zwrócić na siebie uwagę piętnastoletniej przyjaciółki swojej córki. Oczywiste, że scenariusz tego uznanego filmu jest w istocie odegranym w innej scenerii skandalem Clinton/Lewinsky. Małżeństwo Lestera, w którym nie ma miejsca na seks, jest makietą związku Billa i Hillary. Schadzki Clintona z praktykantką Lewinsky wystawiły go na ataki ze strony konserwatywnych przeciwników. Lestera ginie z ręki prawicowego sąsiada.
„American Beauty” to Ameryka pokazana od swojej najgorszej strony.
Aktorstwo Kevina Spacey jest znaczące: sygnalizuje, co kryje się w samym centrum patriarchatu. Podobnych emocji doświadcza się, oglądając filmy z lat 70., ponure i przesiąknięte atmosferą wszechogarniających spisków. Jest jednak istotna różnica: „Wszyscy ludzie prezydenta” oraz „Klute” opowiadały o zepsuciu na szczytach władzy, podczas gdy „American Beauty” po prostu wskazuje naszego najbliższego sąsiada.
Zagrożenie ma konkretną twarz: twarz ojca czy wujka. A ja, przeciętny człowiek z ulicy, jestem tym, który sprawdzi się w każdej z tych rodzinnych ról. Filmy te mogłem odebrać jako zagrożenie, ale mogły też doprowadzić mnie do wściekłości. Tymczasem uznaję ich przesłanie, ich dynamikę i innowacyjną narrację, a także z ulgą odnotowuje, że jednostronna celebracja męskości to już przeszłość. Jej miejsce zajęły symfonie: „Wszystko o mojej matce”, „Przekleństwa niewinności”, „Wybory”, „Biegnij Lola, biegnij”.
Ten piękny czas trwał przez kilka lat jak słodka muzyka. Do momentu, gdy do głosu doszedł drętwy Marvel Universe, skutecznie dławiący publiczność przewidywalnością innego rodzaju. Czy możemy mieć nadzieję na jeszcze jeden wielki rok kina? Mało prawdopodobne. Platformy streamingowe wygrały bitwę o dostęp do publiczności. Chyba że producenci i scenarzyści znajdą innego monolitycznego potwora, którego można uśmiercić. A wszyscy wiemy, że wrogich imperiów mamy dostatek. Osobiście mam tylko nadzieję, że ta rewolucja nie będzie transmitowana przez telewizję. Chcę zobaczyć ją na dużym ekranie.
Tłum. Adam Lutogniewski
Komentarze