Chłopak z dołów społecznych, który ukończył prestiżowy uniwersytet Yale. Milioner, walczący z elitą i korporacjami. Niedawny krytyk Trumpa, który został jego partnerem w wyborach prezydenckich. Kim jest James David Vance, kandydat Republikanów na wiceprezydenta?
„Mam ledwie trzydzieści jeden lat i sam pierwszy powiedziałbym, że w życiu nie dokonałem niczego wielkiego. […] Nie jestem senatorem, gubernatorem stanowym, ani byłym ministrem. […] Mam fajną pracę, układa mi się w małżeństwie, jestem właścicielem wygodnego domu i dwóch żwawych psów – tak pisał w 2016 roku James David (J.D.) Vance we wstępie do „Elegii dla bidoków. Wspomnień o rodzinie i kulturze w stanie krytycznym” (tłum. Tomasz Gałązka, Wydawnictwo Marginesy 2018). Ledwie dziewięć lat później J.D. wciąż ma psy, dom i udane małżeństwo, ale jest też senatorem z Ohio – i przymierza się właśnie do nowej pracy: wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych u boku Donalda Trumpa. Za dwa tygodnie skończy 40 lat.
Amerykanie uwielbiają dobrze napisane życiorysy, zwłaszcza takie, w których główny bohater zmaga się z przeciwnościami losu i wychodzi z nich zwycięsko. Pragną też wierzyć w American Dream – że w USA każdy może osiągnąć sukces, jeśli tylko tego pragnie i ciężko na to pracuje. A im bardziej statystyki pokazują, że mobilność ekonomiczna w Stanach stale spada – jeśli urodziłeś się biedny, najprawdopodobniej biednym zostaniesz – tym bardziej szukają historii ludzi, którym się udało to marzenie ziścić. I właśnie to znaleźli w historii J.D. Vance’a opisanej w „Elegii dla bidoków”.
Urodził się jako James Donald Bowman w Middletown, w Ohio. Ojciec opuścił rodzinę, matka wyszła za mąż ponownie i mały J.D. otrzymał nazwisko ojczyma, Hamel. Kiedy i ten związek się rozpadł, chłopcem zaopiekowali się dziadkowie i J.D. przyjął ich nazwisko, Vance.
Ponieważ matka zmagała się z uzależnieniem, J.D. wychowała babcia, zwana Mamaw, silna, dumna kobieta, bez wątpienia najważniejsza osoba w jego życiu. Mamaw pochodziła z górskiego, węglonośnego rejonu Kentucky, zamieszkanego przez „hillbillies”, „bidoków”. I choć J.D. wychowywał się w Middletown, nieopodal Cincinnati, każde wakacje spędzał w Kentucky, odwiedzając liczną rodzinę Vance’ów.
„Moi pobratymcy to miliony białych Amerykanów […], robociarzy bez wyższego wykształcenia. [...]
Amerykanie mówią na nich bidoki, buraki, białe śmiecie. Dla mnie to przyjaciele, sąsiedzi, rodzina” – pisał.
Po liceum zapisał się do Marines, służył w Iraku (acz nie w boju, tylko w biurze public relations), a kiedy wrócił, skorzystał z programu edukacyjnego dla weteranów i skończył nauki polityczne na stanowym uniwersytecie Ohio. Stamtąd – za sprawą swojej niewątpliwej inteligencji – trafił do jednej z najlepszych uczelni na świecie, Yale, gdzie skończył prawo i poznał żonę.
Tu kończy się „Elegia dla bidoków” – chłopak z dołów społecznych kończy prestiżowy uniwersytet. Wzruszające, przyzwoicie napisane wspomnienia odniosły oszałamiający sukces – wszystkie liberalne media zaczęły zapraszać Vance’a, żeby opowiedział im o „bidokach”, tym nowoodkrytym ludzie zamieszkującym Appalachy. A on chętnie korzystał z zaproszeń, ustawiając się niejako w roli ambasadora tego plemienia – mimo że sam w Appalachach nigdy nie mieszkał na stałe.
Kiedy w listopadzie 2016 roku Trump nieoczekiwanie wygrał w wyborach prezydenckich, pokonawszy Hillary Clinton w tradycyjnie demokratycznych stanach, książkę Vance’a okrzyknięto mianem tej, która ma „objaśniać” fenomen Trumpa, tłumaczyć, dlaczego biała klasa robotnicza przestała głosować na Demokratów, a zaczęła na Republikanów.
Tymczasem książka Vance’a tak naprawdę tłumaczy bardzo niewiele. Na osobistym poziomie jest po prostu poruszającą opowieścią o ciężkim dzieciństwie, ale próżno szukać tam jakichś socjologicznych analiz nierówności społecznych, nieoczywistych wniosków czy ciekawych recept na poprawę sytuacji.
Co i kto odpowiada za biedę w tzw. Pasie Rdzy, w którym wychował się Vance?
Oczywiście, część winy ponoszą politycy obu partii, którzy w imię wzrostu gospodarczego i minimalizowania kosztów zgodzili się na to, by produkcja przemysłowa przeniosła się do Chin. Ale zasadnicza odpowiedź Vance’a jest zdumiewająco konserwatywna i moralizatorska: „Musimy przestać winić Obamę, Busha czy korporacyjne byty bez twarzy i zapytać samych siebie, co możemy zrobić dla poprawy sytuacji” – pisze. „Kiedy powinniśmy rozglądać się za pracą, wybieramy nicnierobienie”.
To jest właśnie sedno diagnozy Vance’a: winni są przede wszystkim sami „hillbillies”, którzy są leniwi, bierni, dotknięci „wyuczoną bezradnością”. To ich kultura – zarazem źródło dumy i tożsamości – ciągnie ich w dół.
Dlaczego zatem liberałowie zobaczyli w opowieści Vance’a coś nowego? Być może dlatego, że faktycznie los białych „bidoków” nie interesował ich zanadto, a teraz potrzebowali kogoś, kto by dał im choćby iluzję wyjaśnienia. Poza tym Vance był wtedy zaprzysięgłym przeciwnikiem Donalda Trumpa, a zatem żywym dowodem na to, że nie wszyscy przedstawiciele białej „podklasy” są fanami nowego kierunku, w jakim idzie Partia Republikańska. Dawał jakąś nadzieję.
W 2016 roku, kiedy Trump walczył o nominację Republikanów, a „Elegia dla bidoków” trafiła do księgarń, J.D. nazywał kandydata Republikanów „idiotą”, „odrażającym”, „moralną katastrofą” i „kulturową heroiną”. Pisał do przyjaciółki: „Miotam się, sam nie wiem, czy Trump jest cynicznym dupkiem (…) czy amerykańskim Hitlerem”. „Na pewno na niego nie zagłosuję – bardzo skomplikowane kwestie sprowadza do ataków na zwykłych winowajców” – mówił w CNN. „Z pewnością część ludzi głosuje na Trumpa z powodów rasistowskich”, dodawał.
„Trump sprawia, że ludzie, na których mi zależy – imigranci, muzułmanie i tym podobni – boją się” – tweetował.
Żona Vance’a, Usha Chilukuri, jest córką migrantów z Indii, wierzącą hinduistką. W tamtym czasie była jeszcze wyborczynią Demokratów. W wyborach prezydenckich w 2016 roku J.D. oddał głos na kandydata niezależnego. Kiedy Trump zasiadł w Białym Domu, Vance nie przestawał go krytykować – na przykład kiedy po ataku białego rasisty w Charlottesville na tłum antyrasistów prezydent oświadczył, że „po obu stronach byli bardzo porządni ludzie”, Vance stanowczo zaprotestował przeciw takiemu zrównaniu.
Co się zatem stało, że osiem lat później J.D. Vance, jeden z pierwszych „nigdytrumpowców” po republikańskiej stronie – osób, które deklarowały, że Trump prowadzi amerykańską prawicę w „bardzo mroczne miejsce” – został nie tylko partnerem Trumpa w wyborach prezydenckich, ale też jego nieoficjalnym następcą, który ma szanse poprowadzić kiedyś ruch MAGA, Make America Great Again?
Vance zaczął zmieniać zdanie w roku 2018 roku. Nazwał wtedy Trumpa „jednym z niewielu liderów amerykańskiej polityki, którzy rozumieją frustrację mieszkańców Ohio, Pensylwanii, Kentucky”. Pracował wtedy w Kalifornii, dla miliardera z branży technologicznej Petera Thiela – założyciela PayPala i radykalnego libertarianina, który sprzeciwia się wszelkim regulacjom i od dawna hojnie łoży na kampanie konserwatywnych polityków.
W 2016 roku Thiel wystąpił na konwencji Republikanów, gdzie poparł Trumpa i wsparł milionem dolarów. W wyborach do Kongresu w 2022 roku Thiel był już jednym z najszczodrzejszych darczyńców republikańskich kandydatów – w tym dwóch swoich niegdysiejszych pracowników i protegowanych: Blake’a Mastersa i J.D. Vance’a, którzy ubiegali się o miejsca w Senacie, odpowiednio, z Arizony i Ohio.
Masters przegrał swój wyścig, ale Vance’owi udało się wygrać. 10 milionów od Thiela na pewno w tym nie przeszkodziło. Ale tym, co umożliwiło mu zwycięstwo – przede wszystkim na etapie republikańskich prawyborów, było wsparcie Donalda Trumpa. To właśnie ono sprawiło, że przegrywający w sondażach Vance wskoczył na pierwsze miejsce i zyskał nominacje partii. Żeby to osiągnąć, musiał jednak najpierw udać się do Canossy w Mar-a-Lago.
Kiedy wszedł do gabinetu Trumpa (audiencję załatwił Thiel), były prezydent miał na biurku stos kartek z wydrukowanymi wypowiedziami Vance’a. „Mówił pan o mnie straszne gówna” – oświadczył bez ogródek Trump. Vance przeprosił, wyjaśnił, że uwierzył mainstreamowym mediom i powołał się na swój życiorys: był przedstawicielem „ludu Trumpa”, który wyniósł go do Białego Domu, powinien był zrozumieć swój błąd wcześniej.
Trump został rozbrojony i zaczął przekonywać się do młodego, „bystrego i przystojnego młodego człowieka”. Vance zaimponował mu bitnością, bezkompromisowymi atakami na Demokratów i lojalnością. Oświadczył na przykład publicznie, że gdyby 6 stycznia 2020 roku to on był wiceprezydentem, a nie Mike Pence, na pewno nie „zdradziłby” Trumpa i odmówiłby zatwierdzenia wyniku wyborów.
Donald Trump uwielbia wygrywać – uwielbia też, kiedy dawni wrogowie się podporządkowują i z całych sił próbują odpokutować za dawne przewiny. Duża część tegorocznej konwencji Republikanów była takim właśnie hołdem: paradą niegdysiejszych rywali, którzy wchodzili na scenę, żeby publicznie zadeklarować swoją lojalność wobec Trumpa.
Tucker Carlson, niegdysiejsza gwiazda Fox News, który pisał kiedyś, że „nienawidzi Trumpa z całych sił”. Ron DeSantis, gubernator Florydy, który chciał być kiedyś „lepszym Trumpem”, krytykował go za nieefektywność i wypominał wiek. Była gubernatorka Nikki Haley, która w prawyborach walczyła najdłużej, nazywała Trumpa „niezrównoważonym” i mówiła, że jego nominacja byłaby „samobójstwem”. W Milwaukee wszyscy zapewnili o swoim całkowitym i bezwarunkowym wsparciu dla człowieka, który nazywał ich „Ronem Świętoszkowatym” i „Ptasim móżdżkiem”.
Carlson z kolei przekonywał z trybuny, że to sam Bóg ocalił Trumpa przed śmiercią od kuli zamachowca. „Nawet ludzie, którzy nie wierzą w Boga, zaczynają myśleć, że coś jest na rzeczy”. Choć z tego, co słychać, zebranych na konwencji niespecjalnie trzeba było przekonywać. Temat „boskiej interwencji” pojawiał się w bardzo wielu wystąpieniach, w tym samego Trumpa, który mówił:
„Stoję na tej scenie tylko dzięki łasce Boga. Był po mojej stronie”.
Wszystko to, co mówili Carlson, DeSantis czy Haley blednie przy tym, co o Trumpie mówił kiedyś J.D. Vance. Ale właśnie dlatego Vance gwarantuje dziś bezwzględną lojalność – nikt bowiem nie jest tak lojalny, jak człowiek, który się ukorzył, wyparł wcześniejszych poglądów, zniósł upokorzenia.
We wrześniu 2022 roku na wiecu w Ohio Trump z czystej złośliwości powiedział zebranym, że „J.D. liże mi tyłek, tak bardzo chce mojego wsparcia” i porównał go do Kim Dzong Una, który też miał go nienawidzić, ale się w nim „zakochał”.
Co więcej, Vance – który nie zaprzecza swoim dawnym wypowiedziom – chętnie opowiada w mediach, że zmienił zdanie i przekonał się, że Donald Trump był „najlepszym prezydentem Stanów Zjednoczonych za jego życia”.
Może i Biblia mówi, że błogosławieni ci, którzy nie zobaczyli, a uwierzyli, ale większą wartość ma ten, kto zobaczył na własne oczy, przekonał się i teraz z gorliwością neofity nawraca innych.
Trudno powiedzieć, na ile ta przemiana Vance’a jest szczera. J.D. zmienił się w jednego z najostrzejszych krytyków Partii Demokratycznej, zawsze gotowego do ataku i nieprzebierającego w słowach. Stał się gorliwym trumpistą, a czasem idzie nawet dalej niż Trump, na przykład w kwestii aborcji czy małżeństw jednopłciowych. Sprzeciwia się nawet rozwodom: „to ułuda, jaką przyniosła rewolucja seksualna”, choć dwa rozwody Donalda Trumpa chyba mu nie przeszkadzają.
Poglądy Vance’a na gospodarkę to skomplikowana kwestia. Zdołał wyrwać się z biedy w dużej mierze dzięki rządowej pomocy: nie cierpiał głodu z powodu zasiłku emerytalnego babci, jego zainteresowania i nieprzeciętną inteligencję pielęgnowali nauczyciele z publicznych szkół, dzięki stypendiom socjalnym i rządowemu programowi mógł sobie pozwolić na studia. O tym wszystkim sam zresztą pisze w „Elegii”. Jak przekłada się to na jego poglądy?
Vance zwraca uwagę na problem ucieczki przemysłu za granice czy niskich płac, ale nie jest z pewnością przedstawicielem „lewicy socjalnej”, jak stwierdził niedawno alt-leftowy publicysta Rafał Woś. Vance nie popiera większego uzwiązkowienia, jest przeciwny powiększaniu zadłużenia i podnoszeniu podatków. „Musimy przestać tyle wydawać na państwo opiekuńcze” – mówił w trakcie kampanii do Senatu. Dziś wprost powtarza w wywiadach wolnorynkowe liczmany, że „przypływ unosi wszystkie łodzie”.
Niektóre składowe jego światopoglądu są rzeczywiście odejściem od tradycyjnej republikańskiej ortodoksji, ale Partia Republikańska już od pewnego czasu nie mówi wyłącznie językiem Ronalda Reagana o państwie jako „problemie”. Dla konserwatywnych nacjonalistów, takich jak Vance, ale i wielu innych ludzi w orbicie Trumpa, państwo może być użytecznym narzędziem w realizacji prawicowego programu ekonomicznego, a zwłaszcza kulturowego, który Vance’a interesuje szczególnie.
Vance jest żołnierzem wojen kulturowych, który nigdy nie przepuści okazji do uderzenia w „elity” wykorzystujące „zwykłych Amerykanów” – ale atak zawsze przypuszcza z tej samej strony. Zawsze atakuje liberalne elity, lewicowe, spod znaku „woke”. Był przeciwnikiem Twittera, kiedy ten rzekomo „cenzurował” konserwatystów; odkąd przejął go Elon Musk i X stał się tubą prawicy, Vance nie ma z tą platformą żadnego problemu.
Jak człowiek, który całą swoją karierę zawodową związał z korporacjami z branży technologicznej, może szczerze walczyć z „niegodziwymi korporacjami”? No i czy absolwent Yale i milioner, za którego wyborem na wiceprezydenta lobbował m.in. najbogatszy człowiek świata, Elon Musk, sam nie jest przypadkiem elitą?
Donald Trump prawie do samego końca nie był zdecydowany kogo wybrać. Miał trzech kandydatów, którzy doszli do finału wiceprezydenckich przymiarek, przeszli przez cały proces badania ich karier, szukania trupów w szafie, znajdowania zalet i wad kandydatur. Byli to: Doug Burgum, miliarder i gubernator Dakoty Północnej; senator z Florydy Marco Rubio i Vance. Za tą ostatnią kandydaturą usilnie lobbowali Tucker Carlson, Donald Trump junior, Peter Thiel i Elon Musk, Decyzję były prezydent podjął dopiero w poniedziałek 15 lipca – w pierwszy dzień partyjnej konwencji.
Wybór wiceprezydenta jest prawie zawsze podyktowany kampanią wyborczą. To, co powinno być najważniejszym kryterium – czy dana osoba może w każdej chwili przejąć władzę i rządzić krajem – jest przeważnie mniej istotne. Chodzi albo o zasypanie wewnątrzpartyjnych podziałów, o pomoc w zdobyciu konkretnego stanu lub regionu, o docenienie jakiejś grupy elektoratu (tak interpretowano wybór Kamali Harris przez Bidena) – albo właśnie o dodanie pewnej przeciwwagi.
Temu służył wybór Mike’a Pence’a w 2016 roku – bardzo religijny gubernator Indiany miał uspokoić tych ewangelikalnych wyborców, którzy mogli obawiać się Trumpa: dwukrotnego rozwodnika, nie tak dawno popierającego prawo kobiet do przerywania ciąży.
Vance senatorem jest dopiero od roku, więc nie ma zbyt wielkiego doświadczenia w polityce, nie jest też szczególnie rozpoznawalny. Można zaryzykować stwierdzenie, że jeszcze niedawno nazwisko J.D. Vance więcej mówiło ludziom w Polsce, niż w Stanach Zjednoczonych.
Jego kandydatura nie pomoże w przekonaniu umiarkowanych Republikanów dawnego typu, w rodzaju wyborców Nikki Haley. Z całą pewnością nie jest też osobą, która uśmierzy lęki wyborczyń, już obawiających się radykalizmu Partii Republikańskiej w sprawie aborcji.
Vance znany jest z konfrontacyjnego, agresywnego, nierzadko mizoginistycznego języka. „Krajem rządzą wściekłe, zazdrosne paniusie z kotkami, które chcą, żeby wszyscy mieli równie okropne życie, jak one” – oświadczył kiedyś w programie Tuckera Carlsona. Uważa też, że kobiety powinny rodzić więcej dzieci i przedkładać rodzinę nad pracę: „Żłobki i przedszkola to wojna klasowa przeciw normalnym ludziom” – tweetował.
Wybór Vance’a jest pokazem siły Trumpa – i to na kilka sposobów. Cała tegoroczna kampania Trumpa opiera się na dychotomii siła-słabość. Biden jest stary i słaby, Trump jest silny. Jego wiek nie jest tematem (tak przynajmniej chcieliby Republikanie), ale wybór pierwszego milenialsa – energicznego, przebojowego, dwukrotnie młodszego od Trumpa – tylko wzmacnia narrację, że Republikanie to partia siły, a Demokraci partia słabości.
Partia Republikańska jest zjednoczona – wszyscy dysydenci albo odeszli (jak Liz Cheney czy Mitt Romney), albo – częściej – podporządkowali się, zwłaszcza po zamachu. Kontrast między zjednoczoną Partią Republikańską, a Partią Demokratyczną, w której trwa zakulisowa próba namówienia prezydenta Bidena do rezygnacji z ubiegania się o drugą kadencję, nie może być wyraźniejsza.
Wiemy też, że szefostwo republikańskiej kampanii spodziewa się w listopadzie miażdżącej wygranej – być może na wyrost, bo do wyborów przecież jeszcze trzy i pół miesiąca – ale faktycznie ostatnie wydarzenia układają się po myśli Trumpa, który już od pewnego czasu prowadzi w sondażach, a z zamachu wychodzi jeszcze bardziej wzmocniony.
Były prezydent uznał, że nie musi kierować się jakimiś kalkulacjami, ale instynktem i osobistą sympatią. Nie potrzebuje żadnej „przeciwwagi”, ale kogoś, kto w razie czego nada się na spadkobiercę ruchu MAGA. I bez względu na wynik tegorocznych wyborów, w 2028 roku Vance będzie jednym z najmocniejszych kandydatów do tej roli. „No, J.D.” – zwrócił się do niego Trump w swojej przemowie na konwencji – „Czeka cię długa jazda. Baw się dobrze”.
Tekst przygotowali twórcy Podkastu Amerykańskiego — cotygodniowej audycji o ważnych zjawiskach społecznych i kulturowych, historii oraz najnowszych wydarzeniach politycznych w Stanach Zjednoczonych. Wszystkie odcinki dostępne są na Spotify, Apple Podcasts, YouTube i innych platformach streamingowych
Tekst przygotowali twórcy Podkastu Amerykańskiego — cotygodniowej audycji o ważnych zjawiskach społecznych i kulturowych, historii oraz najnowszych wydarzeniach politycznych w Stanach Zjednoczonych. Wszystkie odcinki dostępne są na Spotify, Apple Podcasts, YouTube i innych platformach streamingowych
Komentarze