Von der Leyen nie straszyła Włochów karami za zły wynik wyborów. A przynajmniej nie ostrzegała ich wprost. Zresztą szefowa Komisji nie może wedle swego uznania sięgać po „konsekwencje” wobec krajów Unii. Niemniej jednak jej wypowiedź była niefortunna
Politycy PiS wzięli przed tygodniem na sztandary obronę demokracji oraz suwerenności Włoch zagrożonej – jeśli ktoś miałby uwierzyć premierowi Mateuszowi Morawieckiemu – przez Komisję Europejską.
Pretekstem do tego ataku na Brukselę była wypowiedź Ursuli von der Leyen, szefowej Komisji Europejskiej, o włoskich wyborach na parę dni przed niedzielnym głosowaniem, w którym zgodnie z przewidywaniami zwyciężyła koalicja na czele z radykalnie prawicową partią Fratelli d’Italia.
To sojuszniczka PiS zarówno ze wspólnej frakcji w Parlamencie Europejskim, jak i z europejskiej międzynarodówki „konserwatystów i reformatorów” kierowanej przez Giorgię Meloni, szefową Fratelli d’Italia.
"Wypowiedź pani von der Leyen była skandaliczna. Ona powiedziała, że Bruksela ma narzędzia, by zdyscyplinować Włochy, jeśli powołają taki rząd, który nie będzie na rękę Brukseli. […] Czy takiej Europy chcemy? Czy to jest demokracja, czy to jest praworządność? Że eurokraci w Brukseli dyktują, jaki ma być rząd? Kto ma wybierać rządy? Narody europejskie czy Bruksela z Berlinem mają się naradzać i dyktować, jaki ma być rząd. To nie jest praworządność, to jest dyktat i brak praworządności" – grzmiał Morawiecki 24 września, w przeddzień włoskich wyborów.
Być może dodatkowo rozsierdzony – wygłoszonymi tuż przed włoskim fragmentem – słowami von der Leyen, że Polska nie dostanie pieniędzy z KPO, bo władze nie przeprowadzają zmian w systemie sądownictwa uzgodnionych z Brukselą.
Wypowiedź pani von der Leyen była skandaliczna. Ona powiedziała, że Bruksela ma narzędzia, by zdyscyplinować Włochy, jeśli powołają taki rząd, który nie będzie na rękę Brukseli. […] Czy takiej Europy chcemy? Czy to jest demokracja?
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Tyrada Morawieckiego była oparta na zmanipulowanych słowach von der Leyen. Ale to nie przekreśla faktu, że jej wypowiedź była niefortunna. I łamała – zwykle przestrzeganą przez Brukselę – regułę, że przedstawiciele instytucji UE na zaledwie parę dni przed głosowaniami w państwach Unii nie wypowiadają się o nich wcale albo mówią o nich bardzo zdawkowo.
W dodatku formuła debaty ze studentami i pracownikami uniwersytetu Princeton w USA, gdzie padły słowa o Włoszech (a wcześniej o polskim KPO), rodziła ryzyko różnych przekręceń i nadinterpretacji. Niektórzy z prasowców w Brukseli ponoć żałowali, że była nagrywana.
Co szefowa Komisji naprawdę powiedziała? Pytana o obawy związane z włoskimi wyborami, a w domyśle ze zwycięstwem radykalnej prawicy, odparła 22 września, że „demokracja to ciągła praca w toku”.
"Zobaczymy wynik wyborów. Mamy właśnie [za nami] wybory w Szwecji, a moje podejście jest takie, że jakikolwiek demokratyczny rząd będzie chciał z nami współpracować, to będziemy współpracować. W Radzie Europejskiej […] nie jest się tylko państwem członkowskim, które przychodzi, mówiąc „chcę, chcę, chcę”. Ale w Radzie Europejskiej […] zdajesz sobie sprawę, że moja przyszłość i dobrobyt zależą również od wszystkich 26 pozostałych krajów. I to jest właśnie piękno demokracji […]. A zatem zobaczymy. Jeśli sprawy pójdą w trudnym kierunku - mówiłam o Węgrzech i Polsce – mamy narzędzia. Jeśli sprawy pójdą w dobrym kierunku …] rządy muszą być odpowiedzialne, aby odgrywać ważną rolę" – powiedziała von der Leyen.
Wypowiedź von der Leyen można zatem sparafrazować jako gotowość Komisji Europejskiej do współpracy z każdym rządem Włoch wyłonionym w demokratycznych wyborach. Ale także jako jednoczesne ostrzeżenie, że jeśli polityka tego rządu pójdzie w przyszłości w trudnym kierunku w dziedzinie wartości podstawowych, to Unia Europejska dysponuje narzędziami, których używa w obronie praworządności w Polsce oraz na Węgrzech.
"Przewodnicząca von der Leyen w żaden sposób nie ingerowała w politykę włoską. Odnosiła się do procedur toczących się w innych krajach Unii Europejskiej" – przekonywał dzień później Eric Mamer, rzecznik Komisji Europejskiej.
Trudno się z nim zgodzić, a tę próbę odkręcania wypowiedzi szefowej można raczej potratować jako pośrednie przyznanie, że Von der Leyen powiedziała za dużo.
O ile nie ostrzegała Włochów wprost przed konsekwencjami złych decyzji wyborczych, to jednak pośrednio potwierdziła obawy Brukseli co do zwycięstwa radykalnej prawicy i jego skutków dla poszanowania pryncypiów UE.
Zresztą, podobne stwierdzenia można było przed włoskimi wyborami usłyszeć w Brukseli od dyplomatów niektórych krajów Unii – tyle, że zakulisowo.
Sama Giorgia Meloni, szefowa Fratelli d’Italia, zareagowała na słowa von der Leyen znacznie powściągliwiej od Morawieckiego („Nie sądzę, że odniosła się konkretnie do Włoch, bo w przeciwnym razie byłaby to bezprecedensowa ingerencja”), choć z zakłopotaniem na finiszu kampanii wyborczej przyjęli je również przywódcy centrolewicy, która potem przegrała wybory.
Obecnie temat już prawie zupełnie znikł z włoskich mediów, a Meloni – choć mocno eurosceptyczna - nie stawia na aktywne poszukiwanie i eskalowanie konfliktów z Brukselą. To specjalność jej współkoalicjanta Mattea Salviniego, ale jego Liga wypadła bardzo słabo w wyborach. I na razie Salvini ma doraźny problem z dominującą rolą Meloni, nie von der Leyen.
Ludzie PiS wykorzystali włoską historię jako „potwierdzenie” wysuwanych od lat zarzutów, że Komisja Europejska jest stronnicza, kieruje się uprzedzeniami ideologicznymi w kwestiach praworządnościowych, a nawet podejmuje próby doprowadzenia do zmian władz w Polsce za pomocą brukselskich procedur dyscyplinujących.
To paradoks, bo w zasadzie jest aż za bardzo odwrotnie.
Komisja Europejska, mająca niemały margines uznaniowości przy decyzjach o czasie oraz wszczynaniu postępowań przeciwnaruszeniowych (także w domenie ochrony wspólnego rynki, dla którego pierwotnie powołano system dyscyplinowania), w przypadku Polski dotychczas wykorzystywała tę uznaniowość przede wszystkim do odwlekania decyzji, wydłużania czasu na nieformalne poszukiwania kompromisów czy też po prostu do odsuwania momentu konfrontacji z władzami Polski w obronie państwa prawa ku krytyce europarlamentu, działaczy praworządnościowych czy organizacji sędziowskich.
Przykładowo, Komisja Europejska dopiero grudniu 2017 r., czyli bardzo długo po ataku na TK - wszczęła wobec Polski postępowanie z artykułu 7., w którym ewentualne sankcje i tak zależą nie od Komisji, lecz od głosowania przedstawicieli państw Unii.
Wymagana byłaby nieosiągalna jednomyślność wszystkich oprócz Polski, a w przypadku – uruchomionego tylko wobec Węgier – mechanizmu „pieniądze za praworządność” większość 15 z 27 krajów obejmujących 65 proc. ludności Unii.
W dodatku już ponad rok wlecze się postępowanie przeciwnaruszeniowe wobec Polski za niewykonywanie wyroku TSUE o sądownictwie z lipca 2021 roku. Komisja zwleka z ponownym odesłaniem Polski przed TSUE, co groziłoby nałożeniem kar finansowych – sprecyzujmy, że przez sędziów, nie przez von der Leyen czy całe kolegium komisarzy UE.
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Komentarze