0:000:00

0:00

Największe manifestacje odbyły się w sobotę, 23 stycznia, w Petersburgu i w Moskwie, gdzie kilkadziesiąt tysięcy osób wyszło na ulice. To akt sprzeciwu wobec opresyjnych metod rosyjskich władz, które zatrzymały Aleksieja Nawalnego, lidera rosyjskiej opozycji, otrutego w sierpniu przez funkcjonariuszy FSB i zatrzymanego na lotnisku bezpośrednio po powrocie do kraju z leczenia w Niemczech.

Rosjanie wyszli na ulice również w wielu innych regionach – od wspominanego Petersburga, który od lat uchodzi za najbardziej politycznie niepokorne miasto w Rosji, po Jakuck, w którym w dniu protestów temperatura spadała do minus pięćdziesięciu stopni. Protestujący pojawili się nawet na ulicach miast w regionach tradycyjnie przychylnych Putinowi.

Skala protestów bez wątpienia zaskoczyła rosyjskie władze. Po ponownym objęciu prezydentury przez Putina równoległych protestów w tak wielu miastach Federacji Rosyjskiej jeszcze nie było. Przy decyzji o zatrzymaniu Nawalnego Putin z pewnością liczył się z możliwością protestów, ale raczej nie spodziewał się masowych demonstracji w całym kraju, w dodatku w środku zimy.

Reakcja siłowików

W trakcie protestów Rosgwardia (wojska wewnętrzne) i OMON (policja) użyły przemocy wobec demonstrantów. Demonstranci byli pałowani, bici i zaciągani do więźniarek. W efekcie ich działań kilka osób wymagało pomocy medyków, a jedna z mieszkanek Petersburga, Margarita Jodina, kopnięta przez OMON-owca trafiła na dłużej do szpitala.

W niektórych miejscach protestujący na przemoc odpowiadali siłą. W szczególności w Moskwie kilkukrotnie dochodziło do starć z policją, również nieopodal aresztu śledczego, w którym przetrzymywany jest Nawalny. Rosyjskie MSW w poniedziałek poinformowało, że około 20 funkcjonariuszy odniosło w tych przepychankach drobne obrażenia.

Podczas prób rozpędzania protestów w całej Rosji zatrzymano według różnych szacunków około trzy tysiące osób. To duża liczba, również jak na rosyjskie standardy. Podczas protestów po wyborach samorządowych w 2019, komentowanych w swoim czasie jako „najliczniejsze od lat”, w szczytowym dniu zatrzymano około tysiąca osób.

Przeczytaj także:

Rosyjski wymiar (nie)sprawiedliwości

Zatrzymywani karani są dzisiaj przede wszystkim wysokimi grzywnami. Nadano bieg kilku sprawom karnym pod zarzutami organizacji masowych niepokojów oraz naruszenia nietykalności cielesnej funkcjonariuszy. Oskarżonym grożą wyroki nawet do kilku lat więzienia.

Rosyjscy siłowicy, być może nauczeni doświadczeniami białoruskich kolegów, próbują jednak przy tym zachować pewne pozory przyzwoitości – funkcjonariusz, który brutalnym kopnięciem wysłał Jodinę do szpitala w poniedziałek przyszedł do niej z kwiatami i przeprosinami, twierdząc, że uderzył ją, bo „kilka minut wcześniej gaz pieprzowy dostał się do jego oczu, a w dodatku zaparowała mu szyba kasku”. (Wideo z zajścia jednoznacznie podważa tę wersję).

Tego samego dnia media obiegły doniesienia o zwolnieniu ze służby młodego żołnierza Rosgwardii, który w mediach społecznościowych w wulgarny sposób i z nieskrywanym rozbawieniem wypowiadał się na temat tego samego zajścia. („Na **uj stoicie nam [red. siłowikom] na drodze?).

Próby ocieplenia wizerunku kontrastują z liczbą zatrzymanych i niemalże losowymi aresztowaniami liderek i liderów opozycji – z okazji protestów zatrzymano małżonkę Aleksieja Nawalnego, Julię. Z kraju ma zostać deportowany adwokat Nawalnego, zatrzymany w trakcie minionego tygodnia, a w jego paszporcie już widnieje zakaz wjazdu niemal do końca 2023 roku. Samorządowczynię Lusię Sztejn, członkinię zespołu Pussy Riot Mariję Alochinę oraz reżyserkę Wiktorię Kuzniecową po zatrzymaniu oskarżono o próbę przejechania funkcjonariuszy policji.

Wiele wskazuje na to, że po zatrzymaniu Nawalnego władze nie do końca mają pomysł na to, jak wygłuszyć narastające w społeczeństwie niezadowolenie.

Zatrzymanie coraz bardziej popularnej i obecnej w przestrzeni publicznej Julii Nawalnej można odczytywać wręcz jako objaw strachu władz przed powtórzeniem przez nią drogi Swiatłany Cichanosukiej, która stała się liderką białoruskiej opozycji po aresztowaniu jej męża.

Imperium Kremla kontratakuje

Jednocześnie rosyjska telewizja państwowa próbuje zdominować narrację o protestach swoim przekazem o demonstrantach jako zagubionych nastolatkach cynicznie wykorzystanych przez zachodnich agentów za pomocą TikToka.

Kreml trzyma się tym samym autorytarnych standardów, przynajmniej w sferze propagandy – zakrzywia rzeczywistość do swoich potrzeb, ale jej nie neguje.

Dmitrij Pieskow, rzecznik Władimira Putina w komentarzu do bieżących wydarzeń udzielonego państwowej telewizji stwierdził, że: „Protestujących nie było dużo. Dużo ludzi głosuje na Putina – jeśli porówna Pan liczby protestujących do liczby głosów oddanych na Putina, to zobaczy Pan, że różnica będzie ogromna. To też są oczywiście Rosjanie, szanuję każdy punkt widzenia, ich również, ale nie jest ich dużo”.

Strategia rosyjskich władz różni się od metod stosowanych w sierpniu w Białorusi. Putin nie zdecydował się jeszcze zalać kraju falą terroru. Pod tym względem sobotnie wydarzenia dużo bardziej przypominają białoruskie przedwyborcze protesty i wiece. Masowe zatrzymania i pałowania połączone z przekazem medialnym jednocześnie symulującym zrozumienie dla punktu widzenia protestujących i uderzającym w ich wizerunek.

To pokaz siły dla niezadowolonych i pokaz udawanej dobroci wobec protestujących dla ludzi popierających obecne władze. Strategia, która działała w społeczeństwie, w którym aktywni niezadowoleni stanowili znaczącą mniejszość. Jeśli Kreml się przeliczył i nie doszacował tej grupy, może to tylko wzmóc frustrację Rosjan, podobnie jak działania propagandzistów Łukaszenki wzmogły w pierwszej połowie 2020 roku frustrację Białorusinów.

Niemniej Putin, w odróżnieniu od Łukaszenki, nie zbagatelizował pierwszych sygnałów niezadowolenia płynących z Chabarowska w sierpniu 2020 roku, ale podobnie jak białoruski dyktator podjął szereg złych decyzji, które tylko dodatkowo wzburzyły Rosjan – najgłośniejszą i najpoważniejszą z nich była próba otrucia Nawalnego.

Co oznacza zryw 23 stycznia?

Poprzez powrót do kraju Nawalny postawił Putina przed alternatywą z dwoma złymi wyborami – zatrzymaniem go i związanymi z tym protestami, albo pozostawieniem go na wolności i umożliwieniem mu tym samym dalszej pracy. Putin wybrał to pierwsze - najwyraźniej faktycznie boi się lidera rosyjskiej opozycji, na co wskazuje zresztą podwójna, sierpniowa próba jego otrucia.

Popularność Nawalnego i jego ruchu autentycznie przeraża rosyjskie władze, szczególnie w obliczu nadchodzących wyborów parlamentarnych i niedawnych zmian w rosyjskiej konstytucji przesuwających ciężar władzy na premiera.

Putin zdecydował się na ten ruch, ponieważ po raz drugi rządzi już drugą kadencję i nie mógł ubiegać się o reelekcję, a chciał przy tym - ze względów wizerunkowych - zachować pozory demokracji.

Wrześniowe głosowanie jawiło się w takim układzie jako formalność. Niedopuszczenie do wyborów opozycyjnych kandydatów w domyśle miało być rozwiązaniem zapewniającym pełnię władzy proputinowskiej Jedynej Rosji. W ostateczności, wobec powszechnej niechęci do trzymającego władzę ugrupowania do wyborów mogliby stanąć „niezależni” kandydaci wspierający autokratę, jak miało to miejsce podczas wspominanych wyborów samorządowych w 2019 roku.

Po wydarzeniach 23 stycznia może się jednak okazać, że nawet losowi kandydaci dobierani na przeciwników partyjnych działaczy będą dla nich realnym zagrożeniem. Taki precedens już zresztą miał miejsce w 2020 roku, kiedy prezydentką Kostromy, miasta w centralnej Rosji została sprzątaczka z miejscowej szkoły, Marina Udgorodska.

Sobotnie protesty dobitnie pokazały, że nastroje w Rosji się zmieniły, a Putin realnie może obawiać się o utrzymanie stabilności w kraju w obliczu zbliżających się we wrześniu wyborów parlamentarnych. Pogłębiający się kryzys wizerunkowy Putina, który w swoim czasie doszedł do władzy między innymi dzięki antykorupcyjnym hasłom, wzmaga coraz trudniejsza sytuacja gospodarcza w Rosji wywołana sankcjami i pandemią COVID-19.

Mińsk, Moskwa, wspólna sprawa

W Rosji, podobnie jak w Białorusi, niechęć do obecnej władzy przelewa się już przez cały kraj. Protestujący Rosjanie nie ukrywają przy tym, że wolnościowe dążenia Białorusinów częściowo zainspirowały ich do odważnego domagania się zmian.

Co więcej metody sprzeciwiania się reżimowi stosowane przez demonstrantów również pokrywają się z tymi stosowanymi dzisiaj między innymi w Białorusi.

Komunikacja między Rosjanami przeniosła się w dużej mierze na Telegram i media społecznościowe, niemożliwe do skontrolowania przez propagandzistów, podobnie zresztą jak ich komunikacja ze swoimi liderami i liderkami.

W obliczu przemocy siłowików Rosjanie byli w stanie z dnia na dzień ustalić i upublicznić tożsamość funkcjonariuszy, którzy zniesławili się najbardziej przykrymi działaniami. To zresztą poskutkowało już pociągnięciem ich do częściowej, zawodowej odpowiedzialności, czego wobec klikowej mentalności białoruskiej milicji, niestety nie udało się osiągnąć w Białorusi.

Trzeba jednak wyraźnie podkreślić, że Rosja w oczywisty sposób różni się od Białorusi. Białoruskie społeczeństwo jest do bólu jednolite, podczas gdy niemal każda część Federacji Rosyjskiej zauważalnie różni się od innej. Inaczej wygląda również rozłożenie nastrojów w społeczeństwie, podobnie jak struktura polityczna – Białoruś latami żyła kultem jedynego wodza, a w Rosji nieustannie trwają podskórne tarcia między bojarami-oligarchami rządzonymi twardą ręką cara Putina.

Co więcej, Putin wciąż cieszy się w Rosji znacznie większym poparciem niż Łukaszenka w Białorusi, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę dane sprzed sierpniowych wyborów prezydenckich.

Niewykluczone, że Putin w Rosji wciąż może mieć realne poparcie nieznacznej większości społeczeństwa. Bezpiecznie można stwierdzić, że jego poparcie wynosi od 40 do 60 proc. W Białorusi nie było mowy o takim wsparciu dla Łukaszenki.

Mimo to Białorusini i Rosjanie doskonale rozumieją, że jeśli będą równolegle wywierać presję na swoich dyktatorów, to znacznie łatwiejsze będzie odsunięcie ich od władzy. Sukces Białorusinów bardzo osłabi pozycję Putina, i to przede wszystkim w jego własnym elektoracie. A opór i protesty Rosjan umożliwią Białorusinom sprawniejsze doprowadzenie łukaszystów do upadku.

Czy przyjdzie dzień, że Moskwa będzie Mińskiem?

Analogie do sytuacji w Białorusi utrzymują się na bardzo ogólnym poziomie, zarówno w odniesieniu do obecnej sytuacji jak i genezy niepokojów. Zagrożenie dla Putina stanowią dzisiaj przede wszystkim młodzi, we własnym odczuciu pozbawieni perspektyw na przyszłość i sfrustrowani bizantyjską wystawnością przedstawicieli władzy, którzy jeszcze kilka lat temu w ogóle nie chcieli angażować się w politykę albo wręcz wspierali obecne władze w obu krajach.

Zdecydowanie inaczej wygląda jednak budowanie porównań w odniesieniu do konkretnych przypadków, czy wydarzeń.

Putin zarządza kryzysem inaczej niż Łukaszenka – podobnie jak on atakuje liderów opozycji, ale jednocześnie nie idzie w zaparte i ustami swoich przedstawicieli od początku jednostronnie symuluje akceptację dla istnienia opozycji.

Nawalnego nazywa się w rosyjskich propagandowych mediach „blogerem”, co pozwala rysować porównania do Siarhieja Cichanouskiego, który zbudował swój elektorat właśnie na youtubie. Ale na tym podobieństwa się kończą, bo o ile Cichanouski był przedstawicielem całego pokolenia, programowym „jednym z wielu”, o tyle wydaje się, że Nawalny jest faktycznym liderem opozycji jednoczącym Rosjan przeciwko Putinowi.

To znacząca różnica, bo gdy zabrakło aresztowanych Cichanouskiego i Wiktara Babaryki, albo każdego z kolejnych liderów i liderek opozycji, ktoś z Białorusinów zawsze wychodził przed szereg i prowadził ich dalej. Protestujący Rosjanie są równie zdeterminowani, ale konsekwentnie idą za Nawalnym. Rodzi to zagrożenia dla Nawalnego, otrutego przecież przed kilkoma miesiącami, ale jednocześnie koordynuje ruch całej opozycji.

Na razie porównania samych protestów można rysować tylko w przypadku przedwyborczego okresu w Białorusi. Wtedy też przecież zatrzymywano tysiące osób. Przemoc rosyjskich siłowików też jest zresztą podobna do metod stosowanych przez białoruski OMON, ale właśnie w okresie przedwyborczym.

Straszne warunki panujące w rosyjskich więzieniach, przypadki tortur, przedłużane w nieskończoność areszty zapobiegawcze i niedopuszczanie do oskarżonych adwokatów funkcjonują w Rosji od lat, ale wciąż nie są masową i totalitarną próbą zdławienia zdecydowanej większości społeczeństwa, z którą Białorusini mierzą się od sierpnia 2020 roku. Nikt jednak nie zagwarantuje, że postawiony pod ścianą Putin nie wybierze podobnej drogi.

Jak Rosja wpłynie na sytuację w Białorusi?

Relacjonując wydarzenia w Białorusi i możliwą ingerencję Kremla w sytuację w tym kraju niejednokrotnie wspominaliśmy, że przed intensywnym zaangażowaniem się w tłumienie białoruskiej rewolucji powstrzymują Putina między innymi nastroje panujące w jego kraju.

Teraz te nastroje nie tylko go powstrzymują, ale również aktywnie angażują. Możliwości (wątpliwej) pomocy Łukaszence, albo w ogóle znaczącej ingerencji w sprawy Białorusi, w tym momencie znacząco się Putinowi skurczyły. Właśnie dlatego Kreml może chcieć jak najszybciej zażegnać białoruski kryzys na własną korzyść, o ile będzie widział, że to w ogóle jest możliwe. A to, mimo zimowego przestoju w tłumnych białoruskich protestach, wciąż nie wydaje się realistyczną perspektywą.

Po pół roku deklaratywnego wspierania Łukaszenki przez Kreml Białorusini z dużo większym dystansem odnoszą się do rosyjskich władz. Z drugiej strony Putin nie może sobie pozwolić na wizerunkową utratę Białorusi wśród własnego elektoratu, więc nie może się odciąć od Łukaszenki. Nie może też zaproponować kogoś na zastępstwo, usuwając przy tym Łukaszenkę, bo takiego kandydata nie przyjmą Białorusini. W obecnej sytuacji w żadnym wypadku nie wchodzi w grę również przyłączenie Białorusi do Rosji.

W innym scenariuszu przedłużający się kryzys w Białorusi wzmaga rewolucyjne nastroje wśród Rosjan i zniechęca Białorusinów do Putina, ale z drugiej strony koniec Łukaszenki i pozostawienie Białorusi samej sobie, byłby dla protestujących Rosjan jasnym sygnałem, że dyktatora da się przepędzić. W tej sytuacji w sprawie Białorusi Putin również stoi przed decyzją, w której wszystkie alternatywy są dla niego niekorzystne.

Rosja ponownie się przebudziła, powszechność protestów rozbudza wśród Rosjan nadzieje, ale wciąż są to początki. I podobnie jak w początkach białoruskiej rewolucji rysowano porównania do Ukrainy w 2014 albo do Armenii w 2018. Rzeczywistość pokazała, że Białorusini muszą przeżywać dzisiaj własne, bardzo bolesne i słodko-gorzkie doświadczenia. Jak oczywiste by to nie było, z Rosją będzie podobnie. Moskwa nie będzie Mińskiem. Ale Białorusini i Rosjanie razem mogą obalić swoich dyktatorów.

;

Udostępnij:

Nikita Grekowicz

Niezależny dziennikarz specjalizujący się w tematach Białorusi i Europy Wschodniej. Od 2022 pracuje w Dziale Edukacji Międzynarodowej Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Od 2009 roku związany ze Stowarzyszeniem Inicjatywa Wolna Białoruś, członek Zarządu Stowarzyszenia w latach 2019-2021. Absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych UW z dyplomem zrealizowanym na kierunku Artes Liberales. Grafik i ilustrator. Z pochodzenia Białorusin.

Komentarze