0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Jakub Orzechowski / Agencja wyborcza.plJakub Orzechowski / ...

Rząd PiS rozważa przywrócenie wcześniejszych emerytur dla nauczycieli. Jak informował Związek Nauczycielstwa Polskiego, pierwszy raz propozycja padła na październikowym spotkaniu związków zawodowych i przedstawicieli MEiN. Wtedy resort chciał rozciągnąć szersze uprawnienia emerytalne na tych, którzy w latach 2009-2013 osiągnęli 30 lat stażu pracy, w tym 20 lat pracy przy tablicy. Z przywileju skorzystałaby więc stosunkowo wąska grupa nauczycieli 60+, którzy i tak zbliżają się do osiągnięcia wieku emerytalnego.

Zakres nowej propozycji ma być jednak uzależniony od poparcia premiera Mateusza Morawieckiego. Z najnowszych informacji "Gazety Wyborczej" wynika, że premier patrzy na pomysł przychylnie, jednak nie chce, by był on wprowadzony bezterminowo. Rząd boi się bowiem nadmiernego obciążenia budżetu państwa. Ale czy bierze pod uwagę inne skutki wprowadzenia wcześniejszych emerytur? I czy wcześniejsze emerytury to coś więcej niż przynęta na nauczycieli?

Nauczyciele jak pielęgniarki?

Art. 88 Karty Nauczyciela, który PiS chce wskrzesić, brzmi dokładnie tak: "Nauczyciele mający trzydziestoletni okres zatrudnienia, w tym 20 lat wykonywania pracy w szczególnym charakterze, zaś nauczyciele szkół, placówek, zakładów specjalnych oraz zakładów poprawczych i schronisk dla nieletnich - dwudziestopięcioletni okres zatrudnienia, w tym 20 lat wykonywania pracy w szczególnym charakterze w szkolnictwie specjalnym, mogą - po rozwiązaniu na swój wniosek stosunku pracy - przejść na emeryturę".

Biorąc pod uwagę, że najliczniejszą grupę polskich nauczycieli stanowią dziś osoby w wieku 45-55 lat (38 proc. kadry oświatowej), moglibyśmy obawiać się pogłębienia kryzysu kadrowego, który od trzech lat toczy polską szkołę, szczególnie w dużych miastach.

Luka wiekowa w oświacie coraz bardziej zaczyna przypominać tę w ochronie zdrowia. Średnia wieku nauczycieli wciąż jest niższa niż pielęgniarek — 47 do 53 lat — ale problemy są podobne. Niska atrakcyjność zawodu nie przyciąga młodych, za to coraz więcej osób odchodzi z zawodu. A do tego wiele osób jest zmuszonych pracować albo w kilku placówkach, albo ponad etat. Chodzi z jednej strony o sytuację kadrową (wakaty w dużych miastach i rozrzedzenie sieci szkół w mniejszych po reformie), z drugiej — o niskie zarobki. W rezultacie coraz częściej słychać o wypaleniu i przepracowaniu. Oprócz niskich wynagrodzeń nauczycielom doskwiera chaos związany z reformą edukacji, nadmierna biurokratyzacja i zakusy centralizacyjne rządu PiS, czyli ograniczanie autonomii szkół.

Resort swoje, szkoła swoje

Z raportu NIK o pracy w placówkach publicznych w latach 2018/2019-2020/2021, wynika, że blisko połowa dyrektorów (46 proc.) zgłaszała trudności w zatrudnieniu kadry o odpowiednich kwalifikacjach. Co trzeci dyrektor miał problem ze znalezieniem fizyka i matematyka. Brakowało też: chemików, nauczycieli języka angielskiego i informatyków. Spustoszenie widać też w kuratoryjnych bankach ofert pracy. Pod koniec listopada, ponad dwa miesiące pod zakończeniu głównego ruchu kadrowego, w woj. mazowieckim wciąż wisi ponad 1 tys. ogłoszeń o pracę, z czego ponad połowa to pełne etaty. Podobnie jest w Małopolsce (873 oferty pracy), na Dolnym Śląsku (408 ofert pracy), czy w Wielkopolsce (290 ofert pracy).

Do tej pory dyrektorzy łatali dziury w szkolnych planach, zatrudniając nauczycieli emerytowanych lub takich, którzy nie mieli wymaganych kwalifikacji. Tak było w co trzeciej placówce, a i tak nie pozwalało to uzupełnić wszystkich braków. W dużych miastach polska oświata trzyma się tylko dlatego, że większość nauczycieli pracuje ponad pensum, co najmniej na 1,5 etatu.

Z relacji dyrektorów, nauczycieli, rodziców i uczniów wiemy, że ten rok jest szczególny. Od września szkoły mają problem ze znajdywaniem zastępstw, a więc realizacją programu nauczania niektórych przedmiotów.

Resort edukacji nie mówi o kryzysie kadrowym wprost. Oficjalnie, w rokowaniach ze związkami zawodowymi, zajmuje się "podniesieniem prestiżu zawodowego nauczyciela". Jednak negocjacje utknęły w martwym punkcie.

Minister Czarnek chce podwyższenia nauczycielskiego pensum o cztery godziny, a także uwolnienia ośmiu godzin dostępnych dla ucznia i rodzica w szkole. To wszystko w zamian za wyższe wynagrodzenie i odbiurokartyzowanie pracy oświatowców. W propozycji wyższego wynagrodzenia pojawiały się różne miary: zrównanie wynagrodzenia ze średnimi płacami w gospodarce narodowej, uzależnienie podstawy od minimalnej. Ostatecznie MEiN proponuje kolejną turę podwyżek kwoty bazowej. Wynagrodzenie nauczyciela we wrześniu 2022 miałoby wzrosnąć:

  • dla nauczyciela stażysty z 2 949 zł do 4 010 zł (brutto),
  • dla nauczyciela mianowanego z 3 445 zł do 4 540 zł (brutto),
  • dla nauczyciela dyplomowanego z 4 046 zł do 5 040 zł (brutto).

Nauczyciele na pomysły resortu patrzą sceptycznie, dlatego rząd, by zdławić ewentualny bunt, rozważa "dorzucenie" wcześniejszych emerytur.

Dlaczego pakiet Czarnka nie zatrzyma katastrofy?

Dlaczego propozycje MEiN są krótkowzroczne?

Po pierwsze, to kolejne pomysły, które idą pod włos potrzeb nauczycieli. Ci boją się, że zwiększenie pensum wygeneruje dodatkowe problemy. W dużych miastach zwiększenie pensum dla nauczyciela języka polskiego o 4 godziny byłoby w zasadzie formalnością — i tak już dziś pracuje ponad 18 godzin, czasem nawet na półtora etatu. Jednak nauczyciel chemii czy fizyki z mniejszej miejscowości, czy wsi, który musi kursować między kilkoma placówkami, by uzbierać godziny do pełnego pensum, będzie miał jeszcze większe trudności, żeby się utrzymać. Z wyliczeń oświatowej "Solidarności" wynika, że po zwiększeniu pensum pracę mogłoby stracić nawet 30 tys. nauczycieli. I to nawet biorąc pod uwagę zaproponowany przez MEiN trzyletni okres przejściowy.

Część ekspertów wskazuje, że najlepszym pomysłem byłoby uelastycznienie pensum — stworzenie np. widełek pomiędzy 18-22 godzinami. Uwzględniałoby to zróżnicowanie regionalne: w części kraju sieć oświatowa wciąż jest stosunkowo rzadka, za to metropoliach potrzeby kadrowe są coraz większe.

Przeczytaj także:

Ale samo uleastycznienie pensum nie rozwiąże złej sytuacji kadrowej. Kluczem do zwiększenia atrakcyjności zawodu są solidne wynagrodzenia. Nauczyciele wskazują, że uzależnienie wynagrodzenia nauczycieli od "widzimisię" polityków jest krzywdzące. Większość podwyżek czasów rządów PiS ledwo rekompensowało rosnące koszty inflacji. Dlatego nie satysfakcjonuje ich samo podnoszenie kwoty bazowej (podstawa wynagrodzenia bez dodatków). Wszystkie związki zawodowe domagają się uzależnienia wynagrodzenia od średniej w gospodarce narodowej.

Problemem jest też realny czas pracy nauczycieli. Resort edukacji chce, by nauczyciel był dostępny dla ucznia i rodzica przez osiem godzin w tygodniu. Według ministra Czarnka będzie to potwierdzeniem, że mimo pensum, kadra faktycznie pracuje w szkole 40 godzin w tygodniu (zgodnie z kodeksem pracy). Nauczyciele za to boją się dodatkowego obciążenia. Dziś, faktycznie, polskie pensum, czyli obowiązkowe godziny dydaktyczne przy tablicy, w wymiarze 18 godzin jest jednym z najniższych w Europie. Jednak na realny czas pracy nauczyciela składa się: przygotowanie do zajęć, sprawdzanie testów, rady pedagogiczne, indywidualny kontakt z uczniami i rodzicami, a także — na co najbardziej narzeka kadra — tona biurokracji. Z ankiety Instytutu Spraw Publicznych przeprowadzonej wśród 7,5 tys. pracowników oświaty z 1300 polskich szkół wynikało, że nauczyciele w Polsce harują ponad ustawowe granice.

Średnia to 47 godzin zegarowych w tygodniu, czyli znacznie więcej niż przewidują Karta Nauczyciela i kodeks pracy.

Hasło odbiurokratyzowania pracy, jakkolwiek brzmi atrakcyjnie, dla oświatowców jest hasłem pustym. Powtarza się ono sezonowo od wielu lat, przy każdej rozmowie nauczycieli z resortem edukacji. Ale pozytywnych zmian nie widać. Wręcz przeciwnie, większa kontrola, którą chce mieć nad szkołami MEiN, pogłębia problem papierologii w polskich szkołach. Każdy dyrektor chce być ubezpieczony na wypadek kontroli kuratorium, dlatego niekiedy każda rozmowa z uczniem czy rodzicem, jest protokołowana.

Lex Czarnek

Resort Czarnka zapomina też o atmosferze w szkołach. A ta psuje się niezmiennie od 2016 roku. Stabilnością i samopoczuciem nauczycieli zachwiał chaos związany z reformą edukacji, a także strajk nauczycieli. Teraz za największe zagrożenie dla przyszłości szkół nauczyciele uważają tzw. lex Czarnek, czyli zmiany w nadzorze pedagogicznym, a także lex Wójcik, czyli wprowadzenie do przepisów oświatowych odpowiedzialności karnej dyrektorów za "przekroczenie uprawnień lub niedopełnienie obowiązków na szkodę dziecka". Projekty ustaw w tej sprawie trafiły już do Sejmu. Jak wielokrotnie pisaliśmy w OKO.press, celem jest całkowite podporządkowanie szkół władzy centralnej. To zamach na autonomię nauczycieli, a także odebranie ostatnich kompetencji organom prowadzącym publiczne placówki, czyli samorządom. To także próba przejęcia kontroli nad dyrektorami i dyrektorkami szkół i wreszcie próba umocnienia monopolu edukacyjnego poprzez kontrolę centrali nad dostępem do szkół organizacji społecznych.

;
Na zdjęciu Anton Ambroziak
Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze