Posłanka PiS twierdzi, że za skandale reprywatyzacyjne odpowiada tylko PO. To nieprawda. Była "niepokorna" dziennikarka zapomina zwłaszcza o rządach mianowanych przez PiS komisarzy: Mirosława Kochalskiego i Kazimierza Marcinkiewicza. Posłanki nie usprawiedliwia to, że politycy PO głoszą twierdzenia równie nieprawdziwe
Posłanka PiS Joanna Lichocka na ogół nie robi wrażania osoby przesadnie przywiązanej do prawdziwości własnych twierdzeń. Jej publiczne wypowiedzi są jednak niezłym wskaźnikiem przekonań najbardziej gorliwych działaczy partii rządzącej, dlatego postanowiliśmy skonfrontować jej tezy z faktami.
Tym razem posłanka sugeruje, że PO jest jedyną partią odpowiedzialną za dziką reprywatyzację. Dysonans poznawczy nie pozwala jej dostrzec, że jej własna partia też ma niemało na sumieniu.
Gdy prezydent Kaczyński dowiedział się o próbie rozkręcenia dzikiej reprywatyzacji, od razu ją ukrócił.
Twierdzenie, że Lech Kaczyński "ukrócił" szaleństwa reprywatyzacji w Warszawie nie znajduje potwierdzenia w danych. Faktem jest jednak, że ratusz za jego kadencji dokonywał zwrotów rzadziej niż miało to miejsce przed i po jego rządach. OKO.press pisało o tym w tekście "Kaczyński też oddawał, lecz dwa razy mniej niż Gronkiewicz-Walz".
Lech Kaczyński był prezydentem m.st. Warszawy od 18 listopada 2002 roku do 22 grudnia 2005 roku - wówczas zastąpił go pełniący obowiązki prezydenta Mirosław Kochalski. Według Białej księgi warszawskich nieruchomości opublikowanej przez ratusz w 2016 roku, podczas rządów Kaczyńskiego zwrócono 225 nieruchomości. Średnio zwracano wówczas wyraźnie mniej niż za poprzednich prezydentów Marcina Święcickiego (obecnie PO), Pawła Piskorskiego (wówczas UW/PO) i Wojciecha Kozaka (PO). Jak wylicza warszawskie stowarzyszenie Miasto Jest Nasze, w czasie dziewięcioletnich rządów tych trzech polityków zwrócono łącznie 1395 nieruchomości.
Przy okazji dane podważają twierdzenie obecnego kandydata na prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, który w maju 2017 mówił że "Wszystko to, co się działo wokół dzikiej reprywatyzacji, zaczęło się za prezydentury Lecha Kaczyńskiego".
Jedna z centralnych postaci afery reprywatyzacyjnej, szef Biura Gospodarki Nieruchomościami, Marcin Bajko, został szefem BGN w 2005 roku, a więc faktycznie za czasów Lecha Kaczyńskiego. Nie zmienia to faktu, że masowa reprywatyzacja z naruszeniem interesu społecznego odbywała się też przed rządami Kaczyńskiego. A sam Kaczyński wyróżnia się pozytywnie na tle innych prezydentów.
Gdy władzę przejęli ludzie PO, natychmiast „wróciła normalność” – grupa przestępcza mogła działać w najlepsze
Posłanka sugeruje, że gdy władze objęła Hanna Gronkiewicz-Waltz doszło do wielkiej zmiany na gorsze i to właśnie wtedy zaczęła się dzika reprywatyzacja. Historia zwrotów nieruchomości mówi co innego. Gdy Lech Kaczyński został wybrany na prezydenta Polski i przestał być prezydentem Warszawy, jego miejsce zajęło dwóch mianowanych przez rząd komisarzy - najpierw Mirosław Kochalski, następnie Kazimierz Marcinkiewicz. Rządzili przez niecały rok. W tym czasie miasto dokonało 212 zwrotów - niemal tyle samo, co przez cały trzyletni okres rządów Kaczyńskiego. I mniej więcej tyle samo, co średnio przez rok zwracała Hanna Gronkiewicz Waltz przez kolejne dziesięć lat.
Mirosław Kochalski wydał m.in. decyzję o zwrocie kamienicy przy ul. Nabielaka 9, w której mieszkała zamordowana później (w marcu 2011 roku) Jolanta Brzeska - współtwórczyni ruchu obrony eksmitowanych lokatorów.
Jej kamienicę "odzyskał" Marek Mossakowski, handlarz roszczeniami, który kupił prawa do kamienicy za 800 zł (a następnie zażądał od miasta 3 milionów złotych odszkodowania za to, że wcześniej nie mógł zarabiać na kamienicy).
Wątpliwości co do tego, że w warszawskim ratuszu działała grupa przestępcza, mogą mieć już tylko najtwardsi obrońcy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Zresztą ona sama przyznaje, że taka grupa działała, choć ta konstatacja - po 10 latach rządów i skandali reprywatyzacyjnych - przychodzi zdecydowanie zbyt późno. Polityczna odpowiedzialność spada na nią i na jej partię.
Jednak spora część posłów PiS zapomina o tym, że ich własna partia też ma sporo na sumieniu, nawet jeśli odpowiedzialność PiS za skandal reprywatyzacji jest mniejsza, niż odpowiedzialność PO. Można odnieść wrażenie, że PiS dostrzegł problem dopiero wówczas, gdy już naprawdę nie dało się go ignorować i kiedy zobaczył w tym polityczną korzyść. W istocie odpowiedzialność za afery reprywatyzacyjne spada na całą polską klasę polityczną.
Wcześniej o krzywdach lokatorów i kradzieży publicznego mienia mówili jedynie przedstawiciele inicjatyw dalekich od politycznego establishmentu: członkowie ruchów lokatorskich, anarchiści, działacze niewielkich organizacji lewicowych i ruchów miejskich.
Teraz tematem zajęli się politycy największych partii i robią z nim to, co zwykle robią z niemal każdym innym tematem: okładają się nim po głowach z umiarkowanym szacunkiem dla faktów.
Redaktor OKO.press. Współkieruje działem społeczno-ekonomicznym. Czasem pisze: o pracy, podatkach i polityce społecznej.
Redaktor OKO.press. Współkieruje działem społeczno-ekonomicznym. Czasem pisze: o pracy, podatkach i polityce społecznej.
Komentarze