0:000:00

0:00

Zapowiedzi powołania Komitetu Spraw Wewnętrznych, Sprawiedliwości i Obrony Narodowej (częściej nazywanego Komitetem Bezpieczeństwa Państwa) to pomysł nie tyle uporządkowania struktur rządowych, ale tworzenia odrębnego rządu, specjalnie skrojonego pod Jarosława Kaczyńskiego. Ale po kolei.

Przeczytaj także:

Na podstawie ustawy z dnia 8 sierpnia 1996 roku o Radzie Ministrów, premier, z własnej inicjatywy lub na wniosek członka rządu, może, w drodze zarządzenia, tworzyć organy pomocnicze Rady Ministrów lub Prezesa Rady Ministrów. Kluczowym takim komitetem jest Komitet Stały - to on (przynajmniej w teorii) powinien zajmować się procesem legislacyjnym rządu i pracami całej Rady Ministrów.

Oprócz tego są dziesiątki międzyrządowych zespołów i komitetów powoływanych ad hoc w najprzeróżniejszych sprawach, gdzie można znaleźć i takie, które nie różnią się dalece od Ministerstwa Dziwnych Kroków grupy Monty Pytona.

Teraz ma powstać Komitet Bezpieczeństwa Państwa, na którego czele ma stanąć w randze wicepremiera Jarosław Kaczyński. By jakoś osłonić ten pomysł, usłużni dziennikarze z portalu wPolityce.pl przypominają pomysł komitetu koordynacyjnego służb specjalnych z czasów rządów PO, z kwietnia 2013 roku.

Wtedy chodziło o tych ministrów konstytucyjnych, którzy służby mieli nadzorować (bo podlegały premierowi). Likwidacji miała ulec funkcja koordynatora służb, jako nie zdająca egzaminu. Dość powiedzieć, że w tamtejszych realiach, służby miały w praktyce trzech szefów - premiera, ministra nadzorującego np. obrony narodowej i koordynatora. Plan polegał na radykalnym uproszczeniu sytuacji i przywróceniu funkcjonalności sektora.

Wicepremier Kaczyński i Komitet ds. nadzoru Ziobry

Problem w tym, że ówczesny mechanizm zakładał równość uczestników - przy roli premiera jako ostatecznego arbitra, obecny zaś tworzy strukturę bliższą Komitetowi Bezpieczeństwa Publicznego z czasów stalinowskich niż normalny instrument koordynacyjny. Siła polityczna Kaczyńskiego spełnia się przecież w zdolności odwołania lub powołania każdego ministra w rządzie, a teraz dodatkowo będzie miał do dyspozycji „na wyłączność” swoich ministrów w swoim Komitecie.

To jakby stworzyć równoległą Radę Ministrów, mniejszą, ale potężną.

Kluczem nawet nie jest to, jakie uprawnienia będą określone w zarządzeniu powołującym Komitet, czy to będzie jakiś komitecik ad hoc, czy stały, może tam nawet być zapisane, że wicepremier Kaczyński nie musi przychodzić do pracy przed godziną 14:00. Rzecz w tym, że cały pomysł jest niczym innym jak rozpaczliwą próbą nadzoru nie tyle nad resortami siłowymi (te i tak Kaczyński koordynował z Nowogrodzkiej), ale nad Zbigniewem Ziobro. Minister ten, jak donoszą media, nie ma w zwyczaju pojawiać się na Radach Ministrów kierowanych przez premiera Morawickiego, z którym wiedzie nieustający spór.

Spór na tyle rozsadzający całą Zjednoczoną Prawicę, że Kaczyński został zmuszony do osobistego nadzoru na ministrem sprawiedliwości, poprzez swój bezpośredni udział w rządzie.

Ubezwłasnowolnienie premiera Morawieckiego

Z kolei dla premiera Morawieckiego to zupełna porażka jako samodzielnego polityka - teraz „prawdziwa” Rada Ministrów będzie już zupełnie poza jego kontrolą. Trudno sobie wyobrazić, żeby wicepremier Kaczyński informował lub uzgadniał pieczołowicie cokolwiek ze swoim nominalnym szefem - premierem Morawieckim. Podobnie zresztą jak nie ma zwyczaju tego robić z prezydentem.

Wystarczy zapytać Andrzeja Dudę, jak mu idzie bycie Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych w kontaktach z kolejnymi nominatami Kaczyńskiego - Antonim Macierewiczem czy teraz Mariuszem Błaszczakiem.

Przypomina to trochę odwróconą sytuację, jaką Polska przechodziła kilkadziesiąt lat temu: czasy tzw. „małej konstytucji”. Uchwalona w 1992 roku, była rodzajem kompromisu zanim nie uchwalono obecnie obowiązującej ustawy zasadniczej pięć lat później. Regulowała tak naprawdę spór polityczny w coraz bardziej dzielącym się zwycięskim obozie „Solidarności”. To wtedy dla Lecha Wałęsy, którego nie dało się wtłoczyć w żadne mechanizmy prawa wówczas obowiązującego, stworzono regułę „resortów prezydenckich”: MON, MSZ i MSW.

Prezydent Wałęsa wyznaczał w tych resortach ministrów i tym samym był ich politycznym władcą. Chaos, jaki to sprowadziło na państwo, do tej pory jest przywoływany w dziesiątkach anegdot przez uczestników tamtych wydarzeń, a konstytucję z 1997 roku napisano „przeciw” praktyce działania Lecha Wałęsy.

Wygląda więc na to, że historia naszej Ojczyzny zatoczyła koło: poziom destrukcji aparatu państwa jest porównywalny ze stanem tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. I podobnie jak wtedy, istotą jest nieskrępowana prawem i logiką państwa polityczna wola jednostki, niemogącej się odnaleźć w regułach państwa prawa.

Paradoks historii polega i na tym, że Kaczyński zaciekle zwalczał Wałęsę między innymi za jego pozycję ustrojową, by po kilkudziesięciu latach wpaść w koleiny niszczenia państwa, kiedyś wyznaczone przez swojego dawnego i nadal zażartego adwersarza.

A co, gdyby wybuchła wojna

Żeby na koniec uzmysłowić konsekwencję tego działania, przywołajmy sytuację nadzwyczajną – ryzyko wojny.

Konstrukcja odpowiedzialności w świetle obecnej konstytucji nie jest ani czytelna, ani dająca możliwość szybkiej reakcji. W proces przestawiania państwa na tory wojny mamy zaangażowany Sejm, prezydenta i Radę Ministrów. Zapewniam, że nie jest to mechanizm prosty w działaniu. Teraz jeszcze doszedł wicepremier Kaczyński wraz ze swoim Komitetem. Konstytucyjnie jest to fakt bez znaczenia, funkcjonalnie może pogruchotać każdą próbę uczytelnienia sytuacji, jeśli Kaczyński uzna, że w tym dostatecznie nie uczestniczy. Czyli w praktyce – że on nie rządzi.

Zaiste, nie trzeba wojny, byśmy powoli, acz systematycznie, rozłożyli swoje państwo. Wystarczy, żeby Polacy ponawiali zwycięski mandat dla partii Kaczyńskiego co jakiś czas. W czasie pokoju i niebywałej prosperity, władza w Polsce stała się nie tyle mechanizmem określonym konstytucyjnie, ile jakąś pierwotną siłą rozsadzającą państwo i prawo. Trybunał Konstytucyjny, zlikwidowany przez Kaczyńskiego rękami Zbigniewa Ziobry, był początkiem tego procesu. Sądząc po zapowiedziach powołania Komitetu, Jarosław Kaczyński w dziedzinie destrukcji państwa nie powiedział ostatniego słowa.

Bartłomiej Sienkiewicz - ur. w 1961 r., historyk, publicysta, urzędnik państwowy, polityk. W 1990 roku współtworzył Urząd Ochrony Państwa, a później Ośrodek Studiów Wschodnich. W latach 2013-2014 szef MSW i koordynator służb specjalnych. Dziś poseł Koalicji Obywatelskiej. Niedawno wydał książki "Państwo teoretyczne" i "Sienkiewicz z nami" (o swoim pradziadku Henryku)

;

Komentarze