0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Robert BODMAN / AFPRobert BODMAN / AFP

Po czterech miesiącach intensywnych negocjacji z Brukselą 27 lutego 2023 premier Zjednoczonego Królestwa Rishi Sunak ogłosił wraz ze stojącą tuż obok Ursulą von der Leyen osiągnięcie „decydującego przełomu” we wzajemnych stosunkach. Uśmiechnięta i – co raczej nie zdarzało się do tej pory podczas wspólnych konferencji prasowych z brytyjskimi premierami – wyraźnie zrelaksowana przewodnicząca Komisji Europejskiej odparła, że „mieliśmy świadomość, że musimy pracować z jasnością umysłów i determinacją, ale oboje z Rishim wiedzieliśmy także, że cel jest osiągalny”.

Ogłoszony przełom to zestaw zmian niektórych zapisów tzw. protokołu północnoirlandzkiego, nazwany „ramami windsorskimi” od miejsca, w którym odbywała się główna część negocjacji. W sumie to około stu stron regulacji mających na celu ułatwienie przepływu dóbr między dwiema częściami kraju rozdzielonymi Morzem Irlandzkim i morzem oczekiwań.

Cóż zatem tak ekscytującego i przełomowego mogą zawierać techniczne rozwiązania w kwestiach cła, VAT-u i kontroli fitosanitarnych na terenie tej małej, zaledwie dwumilionowej prowincji, o której istnieniu przed brexitem w Brukseli i w Londynie pamiętał mało kto?

Nowe ramy pozwalają na rozróżnienie i rozdzielenie ruchu towarów mającego za cel Irlandię Północną od tego, który ma jechać dalej, do Republiki Irlandii i ewentualnie reszty UE. Osobne czerwone i zielone bramki w portach mają pozwolić na przepływ większości dóbr bez zbędnej biurokracji, a drakońskie kary finansowe odstraszać potencjalnych przemytników. Do tego dochodzi nieco poprawek w kwestii transportu leków i szczypta zmian w zakresie akcyzy od alkoholu.

Do ram dodano też sprytny politycznie mechanizm „hamulca stormonckiego”, nazwanego tak od lokalizacji Zgromadzenia Irlandii Północnej, politycznego serca prowincji. Hamulec ów ma pozwolić członkom regionalnego parlamentu na wstrzymanie wdrożenia wszelkich „znacznych zmian” w unijnej legislacji mającej wpływ na handel w regionie. Co kluczowe, aby uruchomić hamulec, potrzebna będzie zgoda probrytyjskich unionistów oraz irlandzkich nacjonalistów. Zgoda ta występuje w praktyce tak rzadko, że najwyraźniej nawet Bruksela nie obawia się, że hamulec będzie używany zbyt swobodnie.

Za prawdziwy przełom należy jednak uznać nie same rozwiązania, a to, jak bardzo pod rządami Sunaka zmieniły się priorytety. Pojawiło się wreszcie po brytyjskiej stronie miejsce na pragmatyzm i autentyczną wolę wyjścia z impasu. Skąd ta zmiana?

Przeczytaj także:

Chcieli dobrze, a wyszło…

Otóż w trzecią rocznicę wyjścia z Unii coraz wyraźniej widać, jak bardzo realia projektu rozczarowały opinię publiczną.

Zapytani o jakiekolwiek przykłady dywidendy brexitowej nawet politycy popierający rozwód z Europą rozkładają ręce. Za to powtarzające się regularnie niedobory różnych produktów spożywczych (obecnie np. pomidorów i jajek), lekarstw (m.in. hormonalnej terapii zastępczej i leków psychiatrycznych), galopujące ceny, spowalniająca gospodarka i brak rąk do pracy w wielu sektorach stają się coraz trudniejsze do zignorowania.

Oczywiście żaden z tych problemów nie jest wyłączną winą opuszczenia Unii, ale niemal każdy z nich łatwiej byłoby zneutralizować, będąc częścią wielkiego wspólnego wewnątrzkontynentalnego rynku dóbr, kapitału, usług i siły roboczej. Eksperci podają nieco tylko rozbieżne wyliczenia, zgadzając się co do tego, że brexit nie wzmocnił, a osłabił brytyjską gospodarkę.

Licząc do dziś, obciął o ponad 5 proc. PKB, o 15 proc. inwestycje i o tyleż samo wartość wymiany handlowej z Unią.

Tyle wynoszą uśrednione wskazania Office for National Statistics, Office for Budget Responsibility i Centre for European Reform.

Rząd od trzech lat gasi pożar za pożarem, a zmęczona tym opinia publiczna powoli, ale wyraźnie traci nadzieję, że obietnice złożone przy okazji referendum w 2016 r. zostaną kiedykolwiek zrealizowane. Jeszcze w 2019 r. uwierzyła Borisowi Johnsonowi i kupiła jego obietnice zakończenia brexitowej opery mydlanej i podpisania umowy rozwodowej, która miała być rzekomo gotowa do „odgrzania w piekarniku”. Johnson wybory wyraźnie wygrał, po czym umowa szybko okazała się być pustą obietnicą; negocjowano ją dalej w bólach, aby nawet po ratyfikacji nadal stanowiła zarzewie konfliktu i istotny czynnik destabilizujący brytyjską politykę.

Dziś już tylko 33% Brytyjczyków uważa, że decyzja podjęta w referendum była właściwa. Jedynie 21% wyraża zadowolenie z tego, jak rządząca Partia Konserwatywna wywiązała się z powierzonego jej przez obywateli zadania. Z kolei w hipotetycznym referendum na temat ponownego wstąpienia do Unii dziś już niemal 50% wyborców głosowałoby na tak, a tylko nieco powyżej 30% na nie. Zjawisko to otrzymało nawet nazwę: bregret, będącą jakże brytyjskim portmanteau słów „brexit” i „regret”, przy czym to drugie oznacza żal lub skruchę.

W obliczu takich przesunięć nawet dominujące rynek prasowy prawicowe publikacje już nie piszą o „odzyskanej niepodległości” i „świetlanej przyszłości”. Brukowiec Daily Mail półtora roku temu wyliczał dowody na to, jak świetnie idzie brexit: szczepienia przeciw Covid, wysokie ceny nieruchomości i popyt na cegły. Dziś szuka już winnych i cytuje z lubością opowieści byłego ministra ds. opuszczenia UE Davida Davisa, który twierdzi, że to urzędnicy służby cywilnej zrobili z brexitu „g… robotę”.

Zakładnicy „Spartan”

Cofnijmy się jednak na chwilę do czasów referendum. Warto przypomnieć, że jeszcze w kampanii po stronie pozostania w europejskim bloku opowiadała się zdecydowana większość torysów zasiadających w parlamencie. Tylko niewielkie skrzydło, skupione w ramach koła European Research Group, dążyło do całkowitego zerwania z Brukselą.

Po wygranym referendum ERG, choć nadal nie imponowało liczbą posłów, zyskało nieproporcjonalnie wielki wpływ na brytyjską politykę. Grupka ta wzięła w zakład partię i kraj i zaczęła przeciąganie liny w kierunku jak najtwardszego brexitu. Bez głosów tych ideologów, zwanych czasem „Spartanami” kolejni premierzy nie mogli liczyć na większość w parlamencie i poparcie dla renegocjowanych, wydawało się, bez końca wersji rozwodu. Każdy następny rząd przesuwał się coraz bardziej w prawo; od rządu Theresy May począwszy, przez Borisa Johnsona, na Liz Truss skończywszy.

Utwardzanie stanowisk i pogróżki wobec Brukseli stawały się codziennością, ale nierozwiązane problemy piętrzyły się coraz bardziej. Obiecano ekspresowe – i niebezpieczne – usunięcie z systemu prawnego tysięcy regulacji wdrożonych za czasów UE, w tym takich, które istniały od dekad, jak np. ochrona praw pracowniczych. Na horyzoncie majaczyła już możliwa wojna handlowa z Unią.

Krótkie i zakończone kompromitacją premierostwo Truss, która na sztandary wzięła neothatcherowską ideologię, niezwykle osłabiło eurosceptyczną stronę partii.

Gdy dodamy do tego brak jakichkolwiek istotnych osiągnięć, którymi można by się pochwalić po trzech latach od „zrzucenia brukselskich kajdan”, widać na Wyspach wyraźne zwiastuny przesilenia. Twardy brexit zbankrutował.

Wraz z Sunakiem do władzy powrócili bardziej umiarkowani politycy głównego nurtu, choć znalazło się i miejsce dla kilku eurosceptycznych postaci, które premier najwyraźniej skutecznie przeciągnął na swoją stronę. Sunak schował się przed opinią publiczną, ale do swoich podwładnych wysłał jasny sygnał: należy czym prędzej dogadać się z Komisją Europejską, rozciąć węzeł gordyjski protokołu północnoirlandzkiego i powrócić na ścieżkę kooperacji i wzrostu.

Wynegocjowane zmiany protokołu północnoirlandzkiego muszą zostać jeszcze zatwierdzone przez parlament, co nie jest przesądzone. Boris Johnson, ciągle wpływowy w partii, może chcieć wykorzystać głosowanie do własnych rozgrywek politycznych i grozi rebelią, ale głosy dochodzące od Torysów są raczej przychylne nowemu aneksowi do aneksu.

Jak zwykle ważne będzie też, przynajmniej pośrednio, zdanie północnoirlandzkiej partii DUP, która specjalizuje się w blokowaniu kompromisów i odchodzeniu od stołu negocjacji. Nawet jednak z tej strony napływają sygnały, że tym razem uda się dogadać. Być może potrzebne będą jeszcze jakieś szybkie zmiany w celu udobruchania tego lub innego polityka, jakiś nocny lot z Londynu do Brukseli lub odwrotnie, ale prawdopodobnie uda się przepchnąć ten kompromis, bo lepszego już nie będzie. Nawet najbardziej zagorzała ideologia ostatecznie musi zmierzyć się z realiami.

Puszka Pandory wciąż zamknięta

Rozwiązanie kwestii Irlandii Północnej, tej istnej kwadratury koła, otwiera drogę do szybkiego odnowienia współpracy między Wielką Brytanią i Unią Europejską także w sprawach łatwiejszych. Liczyć można na udział kraju w unijnym naukowo-technicznym programie ramowym Horyzont Europa, wartym w sumie 96 miliardów euro, którego Wielka Brytania ze swoim silnym sektorem naukowym byłaby z pewnością beneficjentem. Von der Leyen zapowiedziała: „jak tylko [protokół] zostanie zaimplementowany, jestem gotowa natychmiast – już teraz – zacząć prace nad umową stowarzyszeniową, która jest warunkiem wstępnym udziału w programie Horyzont Europa”.

Kolejne miesiące są zatem szansą na ponowne przyciągnięcie Brytanii w sferę wpływów Unii, przynajmniej w dziedzinach oczywistych i strategicznych, jak obronność. Nadal na stole leży też zaproponowana przez Emmanuela Macrona w maju 2022 r. formuła Europejskiej Wspólnoty Politycznej, która bez Brytyjczyków nie ma specjalnego sensu.

O ponownym wstąpieniu do Unii nie ma jednak mowy i jeszcze długo nie będzie.

Wbrew zachęcającym do podjęcia tematu wynikom sondaży, żadna poważna siła polityczna w kraju nie będzie chciała otwierać tej puszki Pandory. Dopiero gdy nastąpią wyraźne i trwałe zmiany polityczne w kraju, możliwe będzie powrócenie do tematu – zapewne dopiero po kilku cyklach wyborczych, jeśli kiedykolwiek.

Brexit, rozumiany jako proces, a nie wydarzenie, jeszcze długo będzie definiował linie podziału i utrudniał funkcjonowanie biznesów i życie zwykłych obywateli. Póki co, Wielka Brytania będzie musiała jednak dalej zjadać tę żabę, choć już na szczęście bardziej strawną, bo przyprawioną szczyptą pragmatyzmu.

Na zdjęciu: puste półki na warzywa w supermarkecie ASDA w Raleigh w hrabstwie Essex, 22 lutego 2023

Udostępnij:

Kamil Arendt

mieszkający w Londynie od 2010 r. działacz polonijny, interesujący się kwestiami demokracji i praw człowieka. Członek zarządu KOD UK. Z zawodu inżynier oprogramowania.

Komentarze