0:00
0:00

0:00

"Władza jest przekonana, że zwiększenie liczby nadgodzin ujdzie jej na sucho. Kontroluje media, sądy, ma większość w parlamencie. Liczy, że w razie czego wszystko da się łatwo zwalić na Sorosa" - mówi OKO.press Adrien Beauduin z Kanady, który uczestniczył w grudniowych protestach przeciwko zmianom w kodeksie pracy.

Jeszcze w październiku w OKO.press pisaliśmy o dojmującym poczuciu rezygnacji w węgierskim społeczeństwie. Wydawało się, że przeciwników polityki Viktora Orbána jest na Węgrzech coraz mniej. Zdecydowane zwycięstwo Fideszu, partii Orbána, w wyborach z kwietnia 2018 roku było ciosem dla obrońców demokracji.

Przeczytaj także:

Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy w połowie listopada ogłoszono projekt ustawy o godzinach nadliczbowych, okrzykniętej "ustawą niewolniczą". Po jej przegłosowaniu 12 grudnia kraj ogarnęła fala protestów jakich Węgry nie widziały od 12 lat.

Na ulice wyszły nie tylko związki zawodowe i zjednoczona opozycja. Zbuntowali się przede wszystkim zwykli obywatele - ludzie w każdym wieku - zbulwersowani tym, że rząd chce ich kosztem dogodzić koncernom motoryzacyjnym.

Bo to właśnie zagraniczni producenci samochodów - m.in. Mercedes, Audi, Suzuki, czy BMW - mają skorzystać na zwiększeniu dozwolonej liczby nadgodzin z 250 do 400 rocznie.

Sondaże pokazują, że ustawie sprzeciwia się aż 83 proc. Węgrów. I aż 63 proc. wyborców Fideszu.

Propaganda rządowa twierdzi jednak, że protesty były inspirowane zza granicy, a organizują je "proimigracyjne partie fundowane przez George'a Sorosa".

O problemach na Węgrzech i represjach władzy OKO.press rozmawia z jednym z uczestników demonstracji - studentem Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego (CEU). Ma on zarzuty napaści na funkcjonariusza policji.

Adrien Beauduin żartuje, że ucieleśnia dla Viktora Orbána zło wcielone. Studiuje bowiem gender studies na CEU i aktywnie angażuje się w protesty przeciwko polityce Fideszu w ramach związków studenckich. Media podporządkowane władzy nazwały go "agentem Sorosa".

Beauduin został aresztowany 12 grudnia wieczorem. Miał w ramach "napaści gangsterskiej" uderzyć "lewym ramieniem" policjanta i próbować go kopać. Grozi mu - według kodeksu - od dwóch do ośmiu lat więzienia. Nie przyznaje się do winy.

Maria Pankowska, OKO.press: Dlaczego zaangażowałeś się w protesty na Węgrzech?

Adrien Beauduin: Jako studenci zaczęliśmy się organizować już pod koniec października. Nie chodziło nam tylko o CEU [decyzją rządu Fideszu od 1 stycznia Uniwersytet Środkowoeuropejski nie będzie miał na Węgrzech akredytacji. Decyzją władz uczelni przenosi się do Wiednia - red.], ale też o wolność słowa i niezależność uniwersytetów.

Bo rząd Orbána wojuje z gender studies, tnie fundusze, próbuje prywatyzować państwowe uczelnie, wprowadza cenzurę.

Chcieliśmy mówić o tych problemach, bo zdajemy sobie sprawę, że wszystkie niezależne uniwersytety i ośrodki naukowe są zagrożone.

Skontaktowaliśmy się więc ze studentami z innych uczelni, żeby działać wspólnie. 24 listopada zorganizowaliśmy protest, który przerodził się w tygodniową okupację placu Lajosa Kossutha [naprzeciwko węgierskiego parlamentu-red.]. Prowadziliśmy tam wykłady po angielsku i węgiersku.

W międzyczasie usłyszeliśmy o projekcie "ustawy niewolniczej", która zwiększa liczbę nadgodzin do 400. Było dla nas jasne, że musimy zabrać głos także w tej kwestii.

Duży entuzjazm wykazali studenci węgierscy z CEU i innych uczelni. Z początku byli nieco zaskoczeni, że te dwie kwestie - wolności słowa i warunków pracy - można połączyć. Nam, obcokrajowcom, wydawało się naturalne, że ruchy studenckie mówią o sprawach społecznych, że powinniśmy okazać solidarność z pracownikami.

Kiedy 27 listopada w parlamencie rozpoczęły się dyskusje o nowej ustawie, zorganizowaliśmy flash mob [krótki, pozornie spontaniczny protest uliczny - red.]. Skontaktowaliśmy się też ze związkami zawodowymi. I wystawiliśmy blok studencki na pierwszym związkowym proteście 8 grudnia.

Protestowaliśmy też, gdy ustawę przegłosowano w parlamencie, w środę 12 grudnia. To wtedy mnie aresztowano.

Jak doszło do aresztowania?

Protesty zaczęły się około południa i trwały do końca dnia. Pod wieczór musiałem pojechać do biblioteki, więc na kilka godzin oddaliłem się od protestujących. Kiedy wróciłem około 21.30 zrobiło się gorąco. Doszło do starć z policją, funkcjonariusze użyli gazu pieprzowego i pałek.

To był już inny tłum, głównie wściekli młodzi ludzie, niezwiązani z żadną organizacją. Wyrażali swój gniew i zmęczenie faktem, że pracują bardzo dużo za bardzo małe pieniądze. Ale i tak agresji było w tym mało. Ktoś rzucił jakąś butelką, policja odpowiedziała gazem pieprzowym. Nic dramatycznego.

Około 23.00 protest już dogasał. Ale tuż przed północą jakaś grupa podpaliła sanie, element świątecznych dekoracji. Policja przypuściła szarżę, by ugasić ogień. Zostałem odepchnięty, było mi ciężko zachować równowagę. Gdy znalazłem się po drugiej stronie kordonu policji, aresztowano mnie - razem z czworgiem innych młodych ludzi, Węgrów.

Policjanci zwieźli nas na komendę, gdzie czekaliśmy ponad trzy godziny. Nie pozwolono nam skorzystać z toalety, bo mieliśmy się poddać testom na obecność w moczu alkoholu lub narkotyków.

Dopiero rano zaprowadzono mnie przed oblicze prokuratora. Dowiedziałem się, że całą naszą piątkę oskarżono o użycie "przemocy gangsterskiej wobec funkcjonariusza". Usłyszeliśmy dokładnie ten sam zarzut — mieliśmy uderzyć policjanta lewym ramieniem, próbować go kopać. Byłem w szoku.

Węgierski Civil Liberties Union (Związek Wolności Obywatelskich) przysłał mi prawniczkę, która wyjaśniła mi, że mogę za to dostać od dwóch do ośmiu lat więzienia.

Surowa kara.

Z jednej strony pomyślałem, że to absurd, który sąd uwierzy w takie zarzuty? Ale z drugiej, wszyscy byliśmy przestraszeni. Bo to jednak Węgry, sądy nie są niezależne. A nasza sprawa ma kontekst polityczny. Usłyszeliśmy też, że czeka nas przyspieszony proces. Wyrok miał zapaść już po 72 godzinach. Ostatecznie wycofano się z tego pomysłu.

Kolejną noc spędziłem w areszcie. Zastanawiałem się, czy przyjdzie mi zostać w więzieniu na kolejnych kilka lat. Następnego dnia wypuścili mnie jednak, choć nie wycofali zarzutów. Cieszę się, że jestem na wolności, mimo że nadal grozi mi wyrok.

Po wyjściu z aresztu dalej brałem udział w protestach. Zauważyłem, że śledzą mnie policjanci w cywilu. A prorządowe media wykorzystały moją osobę do nakręcania propagandy.

Opublikowały moje zdjęcia z podpisem "agent Sorosa", żeby udowodnić, że protesty były inspirowane "z zagranicy". Za to media niezależne nazwały mnie "doskonałym wrogiem Orbána".

Bo jestem obcokrajowcem z Zachodu, studiuję gender studies na CEU. Świetnie wpisuję się w tę narrację rządu.

Muszę przyznać, że od kiedy mój wizerunek stał się publiczny, nie czuję się na ulicy tak pewnie, jak kiedyś. Boję się, że jacyś fanatycy Fideszu będą chcieli mnie zaatakować.

Sondaże pokazują, że aż 63 proc. wyborców Fideszu sprzeciwia się nowej ustawie. Dlaczego Orbán zdecydował się na tak niepopularny krok?

Po ośmiu latach czuje się po prostu bezkarny. Politycy Fideszu są bardzo pewni siebie. W ostatnich miesiącach narazili się też części prawicy po tym, jak zwolniono połowę redakcji jednej z gazet — za artykuł krytyczny wobec władzy.

Nowa ustawa ma dogodzić producentom samochodów, głównie niemieckim. Lobby samochodowe naciska na Orbána w sprawie liberalizacji kodeksu pracy, bo Węgry nie wpuszczają migrantów, a brakuje pracowników.

Władza jest przekonana, że ujdzie jej to na sucho. Kontroluje media, sądy, ma większość w parlamencie. Liczy, że w razie czego wszystko da się łatwo zwalić np. na Sorosa.

Ale Orbán zaczyna popełniać błędy. Jest zbyt pewny siebie.

Razem z "ustawą niewolniczą" Fidesz przegłosował reformę sądownictwa. Powstały nowe sądy administracyjne, całkowicie podległe rządowi. O tym także mówią protestujący?

Tak, ale w mniejszym stopniu. Bo ludzie przywykli już do myśli, że sądy nie są niezależne. To nie znaczy, że protesty nie ewoluują. Np. w niedzielę 16 grudnia protestujący przeszli pod siedzibę telewizji publicznej, by manifestować przeciwko propagandzie. Kilku posłów weszło nawet do środka, chcieli odczytać petycję w sprawie niezależnych mediów. Zostali siłą wyrzuceni przez ochroniarzy na zewnątrz.

Z całą pewnością "ustawa niewolnicza" zmobilizowała do wyjścia na ulice nowe grupy. Pojawili się przedstawiciele związków zawodowych, a także osoby, które na co dzień nie przejmują się aż tak stanem demokracji czy prawami człowieka. Ale chcą mieć dobre pensje i pracować w normalnym wymiarze godzin.

Orbánowi udało się zjednoczyć nawet skrajnie skłócone środowiska. Protestują razem i anarchiści i skrajna prawica.

Zastanawialiśmy się nawet w naszym gronie, czy możemy protestować razem z nacjonalistami. Ale doszliśmy do wniosku, że na Węgrzech sytuacja jest wyjątkowa. Nie możemy zbojkotować tego protestu dlatego, że Jobbik [skrajnie prawicowa partia, druga siła w parlamencie — red.] bierze w nim udział.

Rząd zarzuca Wam, że jesteście " zagranicznymi agentami Sorosa". Węgierscy studenci nie protestują?

Zaczynaliśmy rzeczywiście w gronie studentów CEU - obcokrajowców. Dla nas sprawa była jasna: Orbán chciał zamknąć naszą uczelnię, więc musieliśmy zareagować. Nie zastanawialiśmy się, czy kogoś to obchodzi. Wiedzieliśmy, że szanse powodzenia wynoszą zero. Ale nie mogliśmy tego zaakceptować.

Nie wiem, czy to przypadek, czy też może sprawa CEU zainspirowała studentów węgierskich. Bo mniej więcej w tym samym czasie zaczęli się na nowo organizować. Założyli związek, z którym teraz współpracujemy. Więc jest nas mniej więcej po połowie - Węgrów i nie Węgrów. Węgrów jest nawet trochę więcej.

Mówię "na nowo", bo ruch studencki był bardzo aktywny na początku rządów Orbána. Ale z czasem zaczął wygasać. Wiele organizacji studenckich przejęli sympatycy Fideszu.

Teraz sytuacja się zmieniła, studenci nie są potulni. Kiedy zaczynaliśmy protestować pod koniec października, nie wierzyliśmy, że się zmobilizują. O pozostałych grupach społecznych nie wspominając.

Węgrzy nie wychodzą na ulice?

Na Węgrzech w ogóle jest trudno. Społeczeństwo jest podzielone, partie polityczne mają rozbieżne cele. Niektóre z nich chcą na tych protestach po prostu robić sobie dobry PR.

Podobnie jest ze związkami zawodowymi. Nie wiadomo, czy są gotowe zastrajkować. Część z nich na pewno nie będzie chciała palić mostów, bo z tym samym rządem będzie trzeba współpracować przez następnych kilka lat [Fidesz wygrał wybory w kwietniu 2018 roku — red.].

Prawo do strajku w krajach Europy Środkowowschodniej w ogóle jest ograniczone - na Węgrzech podobnie jak w Polsce.

Związkom zawodowym utrudnia się legalne strajkowanie i trudno powiedzieć, czy ludzie są gotowi ryzykować np. więzieniem. Bo represje za nielegalne strajki mogą być bardzo silne.

Ale niektóre bardziej radykalne związki zawodowe już zapowiedziały, że wyjdą na ulice w styczniu. Np. związek nauczycieli. Czy dojdzie do strajku generalnego? Jestem dość sceptyczny, ale jest nadzieja.

W styczniu będzie za to trudno zmobilizować studentów - to miesiąc sesji egzaminacyjnych.

Bez względu na liczebność kolejnych protestów, cieszymy się, że sytuacja się zmienia. Po kwietniowych wyborach społeczeństwo wydawało się po prostu zdołowane, teraz widać, że Węgrzy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.

Jak oceniasz szanse, że twoja sprawa skończy się pomyślnie?

Trudno powiedzieć. Oprócz mnie o to samo oskarżono jeszcze tych czworo innych protestujących. Wielu innym osobom też postawiono po prostu zarzut "napaści na funkcjonariusza". Pierwsze procesy miały miejsce w piątek 21 grudnia, zakończyły się łagodnymi wyrokami.

Z jednej strony widać więc, że rząd nie chce tworzyć "męczenników". Ale obawiam się, że będzie np. przeciągać mój proces w nieskończoność. Nie chciałbym, żeby przez następnych kilka lat wisiał mi nad głową taki miecz Damoklesa.

Skoro nie mają dowodów, powinni wycofać zarzuty. Mam nadzieję, że postąpią tak wobec wszystkich, którym nie mogą nic udowodnić.

Wiadomo, że chodzi o to, by wystraszyć ludzi, zniechęcić ich do protestowania. Oby rządowi się to nie udało.

;
Na zdjęciu Maria Pankowska
Maria Pankowska

Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.

Komentarze